Translate

środa, 17 września 2014

(Temat 10) Genialny piłkarz i genialny człowiek

(Biografia nr 1)

Część II

Pora na kolejną dawkę historii o genialnym Ferencu Puskásie. Tak więc mamy okres świeżo po feralnym finale Mundialu 1954, a całe Węgry leczą kaca po klęsce. Niektórzy uważają, że to już koniec węgierskiego dream-team, nazywanego Złotą Jedenastką. Czy ja wiem? Byli raczej na linii pochyłej (czy trafniej mówiąc - nieco wyhamowali), ale o końcu jeszcze nie mówmy. Wszakże, niemal 20 spotkań następujących po klęsce w Bernie z Niemcami Zachodnimi (2:3) jakie rozegrali Madziarzy zakończyły się ich zwycięstwami bądź remisami. Jednak ów kres zbliża się dużymi krokami.
Wszystko przez napiętą sytuację polityczną w regionie, a najbardziej w samych Węgrzech. Kraj Puskása po II wojnie światowej nieszczęśliwie znalazł się w sowieckiej strefie wpływów. Mamy tu do czynienia z reżimem komunistycznym i wolność jednostki to zwykła fikcja. Nie najlepsza sytuacja gospodarcza w kraju i brak suwerenności państwa i obywateli doprowadza wreszcie do "wybuchu". Pod koniec października 1956 roku dochodzi do powstania, zwanego dziś górnolotnie Rewolucją Węgierską 1956. Głównym motorem tych działań był gniew młodych ludzi, którzy nie chcą czekać na ewolucyjne zmiany i próbują radykalnie zmienić zastany ustrój. Warto przybliżyć sytuację polityczną i nastroje społeczne w tym kraju w ów 1956 roku, gdyż ma to kolosalne znaczenie na dalsze życie Ferenca Puskása. Sprawa wyglądała z grubsza tak. Sytuacja stricte ekonomiczna i jakość życia na Węgrzech były w katastrofalnym stanie. W kraju było ogólne niezadowolenie, sięgające wielu klas społecznych – od chłopów po tzw. "inteligencję". Jak wspomniałem wcześniej młodzi ludzie (studenci) w głównej mierze byli "wykonawcami" buntu. Domagali się "od już" radykalnych zmian w państwie. Musicie wiedzieć moi mili, iż także w głównej partii rządzącej (komunistycznej rzecz jasna, której nazwy nie wymienię, bo często się przemianowywali :D) były spory i różnice – silny był "trend" liberalny, dążący do pewnej niezależności państwa od sowieckich wpływów. Rzecz jasna nie było mowy o zmianie ustroju (demokratyzacja) – o co silnie domagali się studenci. Duży wpływ na takie nastroje miały również wydarzenia z czerwca tegoż roku w Polsce. Doszło tam do wystąpienia robotników w Zakładach Cegielskiego w Poznaniu. Doprowadziło to do zmiany na najwyższym szczeblu w strukturze władzy PRL. Przywództwo w partii objął Władysław Gomułka, który nie był "ulubieńcem" moskiewskich dygnitarzy – co jest istotne w naszej opowieści. ZSRR nie wkroczyła mimo to swą armią do naszego kraju. Opozycjoniści na Węgrzech myśleli, że podobnie będzie u nich i nabrali wiary w powodzenie misji wywrotowej. No i wreszcie...piłka nożna. Dobrze czytacie moi drodzy. Uważa się, że pojedynek reprezentacyjnych ekip ZSRR i Węgier wywarł wzrost patriotycznych postaw w społeczeństwie i dał zaczątek do konkretnych kroków ku wolności. Spotkanie odbyło się 23 września w Moskwie. Węgrzy odnieśli minimalne zwycięstwo (1:0) nad swym "większym bratem". Równo miesiąc później rewolta rozpoczęła się na węgierskich ulicach. Zwłaszcza śmierć jednego ze studentów, którego zamordowanego przez funkcjonariuszy węgierskiego Urzędu Ochrony Państwa (tajna policja) wywołała eskalację konfliktu. Dochodzi do zmiany na fotelu premiera, który...chce niezależności Węgier i wystąpienia z Układu Warszawskiego (takie "NATO" europejskich państw komunistycznych)...wiem, za dużo polityki :) Już się poprawiam :)
Zróbmy teraz malutki kroczek wstecz. Honvéd Budapeszt rozgrywa 30 września 1956 roku derbowy mecz ligowy z Vörös Lobogó (dzisiaj to MTK Budapeszt). Puskás i spółka grając u siebie remisują z rywalem "zza miedzy" 2:2. Nasz bohater zdobył dla swojego zespołu obie bramki. Jest to dla Ferenca ostatni mecz i gole w rodzimej lidze. Niedługo później wraz z Reprezentacją Węgier jedzie do Wiednia na towarzyską potyczkę z (nie mogło być inaczej :P) Austriakami. Zapewne dobrze wspomina ten bój nasz popularny Öcsi, gdyż zdobył kolejną już bramkę dla swego kraju, a cały mecz zakończył się ich nieznacznym (ale jednak) zwycięstwem 2:0. Jak się okaże moi mili, ten mecz będzie ostatnim, w którym Ferenc Puskás wyjdzie w węgierskim trykocie reprezentacyjnym. Historia objęła jego występy klamrą. Pierwszy mecz z Austrią - z tymże rywalem także i ostatni mecz, oba pojedynki wygrane i w obu Ferenc wpisał się na listę strzelców. Jego bramkowy licznik zatrzymał się na 84 trafieniach w...85 spotkaniach! Przyznacie wynik to niebywały. Tym bardziej, iż do tej pory żaden inny piłkarz europejski nie zdobył dla swojego kraju więcej bramek. Co prawda na świecie ustępuje tylko pewnemu irańskiemu reprezentantowi,, ale on hurtowo strzelał gole azjatyckim "kelnerom" i potrzebował na to znacznie więcej meczów niż 85.
Od meczu z Austrią bieg wydarzeń zwiększył znacznie swoje tempo. 23 października kraj pogrążył się w rewolucyjnym zamęcie. Pierwotnie 5 dni później miało dojść do międzypaństwowego meczu towarzyskiego ze Szwecją w Budapeszcie. Oczywiście z wiadomych przyczyn odwołano je. Również liga węgierska została zawieszona i nigdy nie dokończona, dlatego sezon ten nie jest zaliczany jako odbyty (szkoda, bo Honvéd Budapeszt w najgorszym razie zajęłoby 2 miejsce). Zawodnicy Honvédu z uwagi na to, że w poprzednim sezonie zdobyli koronę mistrzowską otrzymali promocję reprezentowania kraju w Pucharze Europy (poprzednik Ligi Mistrzów) Cała delegacja klubu wyjechała z kraju autokarem 31 października, by 1 listopada być już poza jego granicami. Było to możliwe, gdyż Ministerstwo Sportu poważnie traktowało występ swoich "pupili" na arenie międzynarodowej i uznało, że najlepiej i najbezpieczniej będzie, gdy ekipa przygotuje się z dala od tego całego zgiełku. Celem podróży był Wiedeń i inne miejsca zachodniej Europy. Pojawił się jednak problem. Zgodę wydano nieco wcześniej, a sytuacja w kraju była rozwojowa i urzędnicy służb granicznych nie chcieli ich wypuścić z kraju. Jednak przekonano ich argumentami, iż klub ma mnóstwo zobowiązań meczowych w Austrii i Niemczech. Zdarzyła się tam też inna, "zabawna" sytuacja. Mianowicie, gdy zagraniczni funkcjonariusze zobaczyli Ferenca Puskása to doznali niemałego szoku. Mianowicie myśleli oni, iż węgierski geniusz futbolu jest...martwy. Okazało się, że całe to nieporozumienie wywołał belgijski Le Soir (lub/i brytyjskie BBC). Otóż, wymienione media 27 października puściły w eter całkiem fałszywą wiadomość, iż rzekomo Ferenc Puskás zginął w Budapeszcie w trakcie rewolucyjnych walk. Jak widać Ferenc umiał zaskakiwać i wprawiać w osłupienie nawet poza boiskiem :))) Rozegrać mieli serię sparingów, która miała przygotować ekipę Puskása do dwumeczu z Athletic Bilbao w I rundzie. Taktyka zasadna z uwagi na napiętą sytuację w kraju i takie przygotowywanie się z dala było pewnie wskazane. Jednakże rodziny piłkarzy zostały na miejscu, więc ich głowy były pełne myślami, niekoniecznie związanymi z rywalizacją sportową. Tak czy siak zawodnicy mistrza Węgier ruszyli w trasę.
Zafundowano im istny maraton meczowy. Między 7 a 18 dniem listopada rozegrali aż 5 spotkań. Odwiedzili przy tym 3 państwa. Chronologia spotkań prezentowała się następująco: Rot-Weiss Essen (Niemcy-RFN) - Beerschot Antwerpia (Belgia) - Racing Club de France (Francja) - FC Rouen (Francja) - FC Saarbrücken (Niemcy-RFN). Honvéd bezproblemowo poradził sobie ze swoimi oponentami boiskowymi, jedne spotkanie bodajże remisując, a w pozostałych szalę zwycięstwa przechylając na swoją korzyść. Wreszcie 22 listopada nadszedł czas żniw – mecz wyjazdowy z Athletic Bilbao...i zaczęły się schody. Do połowy rywal wyraźnie prowadził (0:2). Druga połowa jednak dawała nadzieję piłkarzom i sympatykom stołecznego klubu, iż w dwumeczu to oni będę cieszyć się z awansu do następnej fazy rozgrywek. Mecz ostatecznie zakończył się ich porażką, aczkolwiek nieznaczną – 2:3. Piłkarze po tym spotkaniu zwlekają z powrotem do domu mimo, iż w kraju sytuacja nieco się wyklarowała. Dnia 10 listopada (4 listopada było już niemal "pozamiatane"), po niespełna 3 tygodniach, rewolucyjny zryw Węgrów został stłamszony przez Armię Radziecką. W trakcie rewolucji zginęło mnóstwo ludzi – ponad 2,5 tysiąca! Tak się złożyło, iż w dniu meczu z Athletic Bilbao, w dalekim australijskim mieście Melbourne rozpoczynały się XVI Letnie Igrzyska Olimpijskie. Wielu sportowców reprezentujących Węgry w olimpijskich zmaganiach wykorzystało szansę i wyrwało się z komunistycznego reżimu. Aż 45 sportowców z tego kraju (ok. 40% całej delegacji sportowej!) nie powróciło do swoich domów, lecz pozostało w Australii, otrzymując azyl polityczni. Wśród nich znalazła się wybitna gimnastyczka żydowskiego pochodzenia, Ágnes Keleti (zdobyła na tej olimpiadzie 4 złote krążki). Podobne zachowują się zawodnicy Honvédu. Państwowe władze nakazują im natychmiastowy powrót do kraju i wycofanie się z dalszej rywalizacji. Piłkarze odmawiają, co skutkuje ich zawieszeniem. Nie była to sytuacja moi mili taka błaha. W kraju nie tak dawno była wojna domowa, a piłkarze (mający stopnie wojskowe!) nie zgadzają się na powrót – coś na pograniczu dezercji!
Zawodnicy Honvédu decydują się natomiast na rozegranie kolejnej serii wyjazdowych meczów towarzyskich, w dużej mierze by podreperować się finansowo. Na początku zmierzyli się w stolicy Hiszpanii z samym Realem Madryt (tzw. Madryt XI - połączenie Królewskich z lokalnym Atlético. Ten historyczny mecz odbył się 29 listopada, tydzień po porażce w Bilbao. Miał on charakter charytatywny. Publika dopisała – frekwencja na trybunach wyniosła ok. 125 000 widzów. Wynik spotkania iście hokejowy – 5:5. Nasz bohater zdobył gola z "karniaka" (na 4:3 w 67 minucie spotkania). I teraz na dobre następuje długa tura pt. "Sparingowe wojaże Honvédu Budapeszt po Europie". Po spotkaniu z Realem, zmierzyli się z innymi przedstawicielami Półwyspu Iberyjskiego – FC Barceloną i FC Sevillą. Zmiennym szczęściem zakończyły się oba pojedynki dla nich. Z Dumą Katalonii udało im się co prawda wygrać (4:3), ale już stolica Andaluzji była zdecydowanie mniej przyjazna (2:6). Owocny w ilość spotkań był "wypad" na Włochy. Z tamtejszymi klubami rozegrali mnóstwo towarzyskich potyczek. W ogóle ekipa Puskása bardzo intensywnie spędzili ów grudzień 1956 – mecz "gonił" mecz. Sparingi te również nie były z byle kim, tylko z firmami cieszącymi się obecnie dużą estymą, tak w italijskim jak i światowym futbolu. Zresztą wymienię nazwy: AC Milan, AS Roma, US Palermo (wtedy FC Palermo) czy Catania Calcio. Myślę, że "Wojskowi" dobrze wspominają ten pobyt, zwłaszcza w wymiarze sportowym. Nie licząc nieznacznej klęski z AS Romą (2:3) resztę spotkań zakończyli na swoją korzyść. Nasz bohater strzelił Rzymianom jedną bramkę, aczkolwiek znacznie okazalej zaprezentował swoją snajperską formę w Mediolanie. W zwycięskim 2:1 pojedynku z tamtejszym AC Milan ustrzelił oba gole. Wybrali się też na słoneczną Sycylię, by zmierzyć się z lokalnymi klubami: Palermo i Catania. Oba zespoły w tym okresie były gdzieś na granicy Seria A i Seria B. Toteż dziwić nie winno, że zostali rozjechani niczym walcem. Wyniki 2:6 i 2:9 mówią bardzo dużo. Piłkarze klubu z Budapesztu zdążyli jeszcze "po drodze" pojechać do Bremy i zwyciężyć tamtejszy Werder (4:1).
Następnego dnia (20 grudnia) rozgrywali już kolejny pojedynek, w położonej ok. 500 km dalej Brukseli (Belgia). Pojedynek to arcyważny, bo rewanż z Athletic Bilbao. Stawką była następna runda w pucharach. Przypomnę, że w pierwszym meczu była minimalna porażka (2:3 na stadionie rywala), dlatego piłkarze Honvédu winni się spiąć i odnieść zwycięstwo. Mecz rozegrano na neutralnym "gruncie", którego de facto nie powinno w ogóle być - gdyby nie bunt samych graczy. Przyznacie sami, historia to intrygująca i nie często spotykana. Ale przebieg meczu również miał swoją dramaturgię! Tak jak w pierwszym meczu pierwsza faza należała do "gości". Ledwo mecz się zaczął, a już Honvéd musiał "gonić" wynik – gol stracony w 1 minucie! Na szczęście dla nich, 5 minut później doprowadzają do wyrównania. Gorzej, że już na początku tego spotkania urazu doznał bramkarz ekipy z Budapesztu, Gyula Grosics. Ówczesne przepisy nie "emanowały elastyczności" i w takiej sytuacji...nie dopuszczały zmian! Grosics nie nadawał się do dalszego kontynuowania gry i do bramki delegowany został...zawodnik z linii ofensywnej, Zoltán Czibor! Ten sam piłkarz, który w pamiętnym meczu finałowym na mistrzostwach świata strzelił gola zespołowi RFN (drugą bramkę zdobył nie kto inny, jak sam Puskás). Sytuacja zespołu była nie do pozazdroszczenia. No cóż, trzeba dzielnie rywalizować dalej. Jednak gdy w odstępie 5 minut Hiszpanie zdobyli 2 bramki i podwyższyli rezultat do 3:1, wydawało się, że dzieje awansu są już przesądzonej. Nastąpił jednak zwrot sytuacji. "Wojskowi" zdobyli w ostatnich 10 minutach meczu 2 brami – na 3:3 gola zdobył Ferenc Puskás (była to 85 lub 86 minuta meczu). Niestety, więcej goli już w tym spotkaniu nie padło, co oznaczało definitywne odpadnięcie Honvédu z rozgrywek. Być może, gdyby było jeszcze trochę więcej czasu to wszystko wyglądało zgoła inaczej, kto wie...Jest też aspekt pozasportowy, który mógł odcisnąć swoje piętno na porażce zespołu w tym dwumeczu. Oczywiście cały zgiełk związany z rewolucją i odmową powrotu do kraju, wraz z obawą sankcji za tą "samowolkę" jest bardzo istotne, jednak jest coś jeszcze. Pamiętajmy, że wówczas ich kraj dotknięty był reżimem komunistycznym (wiem, często to powtarzam) i była silnie rozbudowana struktura agenturalna, tzw. "bezpieka". Odmowa powrotu zespołu nie pozostała bez echa w ich kraju i dostali "opiekunów" w postaci agentów służb specjalnych. Byli oni oczywiście na tym meczu, a zawodnicy zdawali sobie z tego rzecz jasna sprawę. Nie ma co dywagować, mleko się rozlało i przygodę w Pucharze Europy sezonu 1956/57 zawodnicy Honvédu zakończyli już na drugim meczu tychże rozgrywek.
"Co dalej?" - myśleli pewnie sami gracze. Postanowili dalej zbierać pieniądze na rozgrywaniu spotkań towarzyskich. Udali się jeszcze raz do Włoch, a konkretnie do Mediolanu. Tym razem zmierzyli się z Interem. Gospodarze musieli obejść się smakiem – przegrali 1:2, a dla zwycięzców gola strzelił nasz lubiany Ferenc. Było niedługo przed sylwestrem (grudzień 1957 roku). Na ten mecz nawet dostali jeszcze zgodę z kraju, jednak na tym "samowolka" miała się definitywnie zakończyć poprzez powrót na Węgry. Nawet wysłano z kraju samego trenera Reprezentacji Węgier, by był negocjatorem zwaśnionych stron. Gusztáv Sebes spotkał się z piłkarzami już w Brukseli. Nie przyniosło to jakiś konstruktywnych uzgodnień, był impas. Tymczasem przed piłkarzami pojawiła się perspektywa niezłej gratki. Moi mili wraz z Nowym Rokiem chłopaków z Honvedu czekała daleka podróż. W poszukiwaniu funduszy udali się aż za Atlantyk do Ameryki Południowej. Kraj docelowy – Brazylia!
Do Emila Österreichera (dyrektor techniczny/finansowy Honvédu Budapeszt) przyszła atrakcyjna oferta z CR Flamengo. Utytułowany klub z Kraju Samby na stół wyłożyć poważną jak na te czasy sumkę na serie sparingów – 10 000 USD. U piłkarzy z Budapesztu cała "akcja" wywołały dreszczyk podniecenia. Możliwość rywalizowania z świetnymi piłkarzami południowoamerykańskimi sama w sobie była smakowitym kąskiem. Wszakże nie tak dawno Brazylia "prawie" sięgnęła po Puchar Świata ( 2 miejsce na Mundialu 1950 – Brazylia była gospodarzem turnieju). Brazylijscy kibice byli zakochani w "kopanej", co gwarantowało niesamowitą atmosferę – to tylko potęgowało chęć wyjazdu. Nie ma co wciskać kitu, bo przede wszystkim "kasa" działała na wyobraźnię graczy. Wspomniana kwota 10 tysięcy miała być czystym zyskiem. Zgodnie z ustaleniami, CR Flamengo wszelkie koszty podróży płaciło z własnej kieszeni. Dotyczyło to nie tylko przylotu i odlotu z Brazylii, ale też ewentualnych wojaży między miastami i krajami Ameryki Południowej. Również koszty transportu (związanego z rozgrywaniem spotkań piłkarskich) były dla Honvédu całkowicie gratis. CR Flamengo gwarantował całej 26-osobowej delegacji europejskiego klubu (co do zasady) pobyt w hotelach I klasy (bez zbędnego luksusu) i wchodziły w to także posiłki. Każdemu z nich przysługiwała również...butelka sody. Hmmm...oryginalnie :D Brazylijski klub był zobowiązany do wypłaty każdej raty ok. 24 godziny po zakończeniu danego spotkania. Transakcje miały odbywać się w walucie amerykańskiej. Dobrze teraz parę słów o obowiązkach "Puskása i spółki". Od razu dodam, że nie były one jakieś wygórowane. Zresztą sami oceńcie moi drodzy. Mianowicie musieli oni grać mecze. Rzecz obijała się w granicach 5-7 spotkań. Nie mogli natomiast (w trakcie trwania umowy) przyjąć "obcej" propozycji, ażeby rozegrać mecz, który nie jest planowany i wykonywany przez CR Flamengo. Tyle co do samej treści. Do porozumienia między obiema stronami doszło nieco wcześniej, przed pojedynkiem z Interem. Gracze zespołu spotkali się razem, by poprzez głosowanie podjąć decyzję o wyjeździe do Brazylii. Większość opowiedziała się za tą ideą, co było tożsame z tym, iż Honvéd zmierzy się brazylijskimi wirtuozami na ich "gruncie". Cucu (József Bozsik) był w opozycji, gdyż optował za powrotem do domu, jednak uszanował wolę większości. Gracze Honvédu, gdy zgodzili się na tournée musieli liczyć się na pewne sankcje i to nie tylko ze strony rodzimej federacji – o tym jednak nieco później. Dodatkowo mogli zostać z niczym. Dlaczego? W czasie, gdy demokratycznie debatowali o Brazylii de facto umowy...jeszcze nie było. Wszystko było na przysłowiową "gębę" i musieli zaufać stronie brazylijskiej, iż ta honorowo wypełni wszelkie swoje postanowienia. Na szczęście na oficjalny "papierek" zbyt długo nie czekano. Krótko po pojedynku z mediolańskim klubem, 29 grudnia w Amsterdamie "oficjele" zainteresowanych stron spotkali się w Amsterdamie. Swoje podpisy złożyli: Emil Österreicher (Honvéd) i José Alves de Moraes (CR Flamengo - prezes klubu).
Wróćmy jednak do sankcji. Jak już wiecie rodzimy związek piłkarski, którego podległym był m.in. Honvéd, już od dłuższego czasu nakazywał piłkarzom wracać "od już" do kraju. Gdy dowiedział się o pomyśle międzykontynentalnej podróży, rzecz jasna nie zgodzili się na nią. Uznano podróż za nielegalną i zawieszono klub. Do tego wszystkiego włączyła się "sprawiedliwa" FIFA. Stanęła po stronie "węgierskiego PZPN" i uznawszy całe przedsięwzięcie za zupełnie niezgodne z przepisami, odebrała im...nazwę. Puskás i jego koledzy z ekipy nie mogli mianować się jako "Honvéd". FIFA zakazało odlotu Honvédovi i groziła także zawieszeniem CR Flamengo. W odpowiedzi Honvéd oznajmił, iż skoro krajowy związek piłkarski ich nie uznaje jako klub "Honvéd" to...oni nie uznają ich jako krajowy związek piłkarski, podkreślając iż cały ten raban ma silne podłoże polityczne. Solidarność z FIFA wyraziło ich "dziecko" na ziemi brazylijskiej, czyli Brazylijska Konfederacja Sportu (obecnie nosi nazwę Brazylijskiej Konfederacji Piłki Nożnej, CBF). Jak się jednak moi mili okaże nasi bohaterzy z Honvéd Budapeszt, z Ferencem Puskásem na czele wsiądą w samolot w Mediolanie i wylecą po przygodę i pieniądze do Rio de Janeiro!
Zwolnijmy...nie ma co się galopować :))) Napisałem nie tak dawno, że w roli negocjatora wystąpił Gusztáv Sebes. Chciał załagodzić całą sytuację i przekonać piłkarzy, by jednak zrezygnowali ze swoich planów, zakończyli bunt i powrócili do swych domów. Przekazał piłkarzom stanowisko władz i podkreślił, iż ich działania są nielegalne. Piłkarze oznajmili mu, iż nie zamierzają wracać, argumentując to chęcią kontynuowania gry w piłkę, a nie przebywać tam gdzie padają strzały na ulicach. Żeby dodać logice swojej decyzji, podkreślili fakt iż i tak bieżące rozgrywki krajowe zostały anulowane i gra w lidze nie rozpocznie się wcześniej niż od nadchodzącej wiosny – czyli jak łatwo obliczyć piłkarze mają kwartał "bezrobocia". Ferenc Puskás chciał nawet przekabacić trenera Złotej Jedenastki zaproszeniem do wspólnej podróży. Ferenc miał go zapewnić, że po brazylijskiej przygodzie wszyscy powrócą na krajowe boiska. Gusztáv Sebes nawet chciał przekonać swych przełożonych, by puścili chłopaków, jednak władze węgierskie kategorycznie pozostały przy swoim. Także on, negocjator, postanowił być im posłuszny i nie przyłączył się do "buntowników". Jak sam jednak wyznał, chęć zobaczenia Ameryki Południowej miał w sobie od zawsze i parę minut poświęcił, by przemyśleć propozycję kapitana Honvédu Budapeszt. Moi drodzy w tym czasie części piłkarzy udało się już wyprowadzić rodzinny z zapalnego rejonu i to ułatwiło decyzję o wyjeździe. Ponoć Puskásowi również udało się wywieźć swoją rodzinę do Wiednia. Chodzi o żonę i córeczkę, gdyż matka Ferenca pozostała na Węgrzech. Pomimo gróźb ze strony rodzimej organizacji piłkarskiej do Honvédu przyłączali się inni piłkarze. W tym ciężkim okresie poza granicami Węgier oprócz samego Honvédu, pozostawały też inne kluby. Chodzi tu mianowicie o takie marki jak: Ferencváros, MTK i Újpest Dózsa. Niektórym piłkarzom spośród tych 3 ekip perspektywa grania w Ameryce Południowej była na tyle atrakcyjna, iż z chęcią "podjęli rękawice". Warto tu wymienić głównie jedno nazwisko – Ferenc Szusza. Ów gracz z Újpestu to persona, która zapisała się w annałach węgierskiej piłki złotymi zgłoskami. Do dziś jest na pierwszym miejscu w historii krajowej ligi pod względem liczby strzelonych goli – więcej nawet niż nasz bohater, który jest w tej klasyfikacji na miejscu 5.
Oj moi drodzy, z przyjęciem Ferenca Szuszy łączy się też fajna historia z pewną barwną postacią węgierskiego futbolu. Mowa tu o słynnym Béla Guttmannie. Hoho, już na starcie powiem wam, że charakter to on miał niezły :) Był poprzednikiem w tej materii wielkiego Jose Mourinho. Nie jestem pewny, czy ten Węgier żydowskiego pochodzenia nawet nie przewyższa The Special One w tej materii. Ba! Jako trener też miał łatkę bardzo utalentowanego stratega. Do rzeczy. Drużyna Honvédu spotkali się z Bélą Guttmanem w Wiedniu, gdzie zresztą szkoleniowcem jednej z drużyn. Pomógł on chłopakom załatwić te sparingi w Hiszpanii czy Włoszech. Gdy postanowiono pojechać do Kraju Samby poprosili go by im przewodniczył. Miał on doświadczenie w tego typu przedsięwzięć, gdyż jako piłkarz był uczestnikiem serii towarzyskich spotkań na terenie kontynentu południowoamerykańskiego w 1930 roku. A że w 1947 roku był trenerem drużyny Újpest Dózsa, to doskonale znał grającego tam Ferenca Szuszę i zaproponował mu podróż wraz z drużyną mistrzów kraju, a ten drugi na to przystał. Wiecie, Béla Guttmann dodaje smaczku całej tej eskapadzie, głównie z tego, iż kiedyś...prowadził "wojenkę" z Ferencem Puskásem. Oj tak, nasz Ferenc to nie był człek, któremu można by było w kaszę dmuchać :) Otóż, po krótkim okresie pracy w Honvédzie Budapeszt (wtedy pod nazwą Kispest AC) w wyniku "tarć" między przełożonymi i własnie z Öcsi, opuścił tak klub jak i kraj. Jednak jak widać cała sytuacja i zjednoczyła i pogodziła i wspólnie udali się w przygodę zza "wielką wodę".
Wreszcie drodzy czytelnicy przechodzimy do ich "tułaczki". Jak się okaże zagrają 7 spotkań piłkarskich, z czego 5 w Brazylii, a 2 pozostałe w...o nie, dowiecie się później :))) Co do rywali to ograniczyło się do jednego głównego, czyli jak łatwo się domyśleć CR Flamengo. Ponadto zagrali jeden w sparing z innym wielkim klubem brazylijskim – Botafogo. Oba zespoły były z tego samego "podwórka", z Rio de Janeiro. Ponadto lokalni fani byli światkami także wyjątkowego i pięknego gestu, kiedy oba kluby połączyły siły i wspólnie sprawdzili się na tle klubu z Budapesztu, ale o wynikach też nieco później. Skupię się teraz o tym, jakie Węgrzy wywoływali nastroje u "Latynosów". No cóż, zrobili furorę i wcale nie przesadzam. Zostali bardzo ciepło przyjęci, a Brazylijczycy kojarzyli Europejczyków bardzo dobrze, bo utkwił im w pamięci twardy pojedynek ich pupili, Canarinhos, w ćwierćfinale Mundialu sprzed prawie 3 lat – Brazylia poległa 2-4. Niech o emocjach związanych z tym meczem świadczy miano, jakie nadały mu ówczesne media. Zażarty bój obu reprezentacji przeszedł do historii jako Bitwa o Berno (Berno było gospodarzem finału mistrzostw). To jeszcze nic. Sława węgierskich graczy była tak duża, że przekroczyła brazylijskie granice. I tak. Ogólnie dodam, że klub był "rozchwytywany" i gdyby nie umowa z Flamengo, to istniałaby możliwość zwiedzenia całego kontynentu. Wszędzie mogli liczyć na solidarność w związku z niesprawiedliwym traktowaniem przez FIFA i nałożeniem "politycznych" sankcji. Ok, narodowe związki w poszczególnych krajach ze strachu przed władzą FIFA "podkulały ogon pod siebie", ale zwykli ludzie i kluby wyrażały dezaprobatę takim postępowaniu i emanowały życzliwością dla Ferenca Puskása i jego kompanom. Dziennikarze również wtórowali kibicom. Dziennik Jornal do Brasil na łamach swej gazety piał z podekscytowania, nazywając cały zamysł z zaproszeniem mistrza Węgier mianem "rewelacyjny".
A teraz suche fakty i konkretne działania. W Argentynie chęć sparingów z Honvédem wyraziło 5 uznanych klubów pierwszoligowych, z River Plate i Boca Juniors na czele. Dodatkowo miały one wywierać nacisk na Argentyński Związek Piłki Nożnej (AFA), by nie zgadzał się on z decyzją FIFA. W sąsiednim Urugwaju z kolei dobiegały głosy o chęci rozegrania meczu z tamtejszym klubem. Chodziło o "współ-hegemona" tamtejszej ligi – Nacional Montevideo. Idąc na dalej na północ, niecodzienna oferta padła ze strony Kolumbijczyków. Chcieli oni "znacjonalizować" Honvéd Budapeszt ("wkręcić" go w swoje struktury piłkarskie). W eterze była godna sumka 16 000 USD, którą miało wyłożyć kolumbijskie środowisko przemysłowe. I jeszcze na koniec propozycja z gorącego Meksyku. Podobnie jak Kolumbia – "wystrzelili z grubej rury" :) Tamtejsi włodarze piłkarscy "rzucili na stół negocjacyjny" możliwość współuczestnictwa klubu z Budapesztu w meksykańskiej ekstraklasie i do tego cała delegacja klubu miała być objęta azylem politycznym. No cóż, Węgrzy - z różnych przyczyn - nie wyrazili zgody na żadne wymienione powyżej propozycje. Jednakże i tak działo się sporo.
Ferenc Puskás swoje pierwsze kroki na brazylijskiej ziemi postawił w poniedziałek, 14 stycznia 1957 roku. Wtedy to samolot z ekipą Honvédu Budapeszt na pokładzie po locie z Mediolanu wylądował w Rio de Janeiro, na starym lotnisku Galeão. Piłkarze zostali serdecznie przyjęci przez lokalnych fanów futbolu, którzy przybyli bardzo tłumnie. Nie inaczej było również na pierwszym treningu europejskiego zespołu, który miał miejsce w Gávea – południowej dzielnicy miasta. Węgrów przyjęto "z honorami", gdyż zaproszono ich do eleganckiego Palácio Guanabara na audiencję u ówczesnego burmistrza Rio de Janeiro, Francisco Negrão de Lima. Początek iście królewski – sami przyznacie. Klubowi oficjele z CR Flamengo pewnie zacierał żwawo ręce. Musicie zdawać sobie sprawę, że zaplanowane sparingi nie miały być dla brazylijskiej drużyny wyłącznie próbą zmierzenia piłkarskich umiejętności z utytułowanym rywalem. Co to, to nie. Bardzo ważny był aspekt pozasportowy – finansowy (a jak :P). Klub plany powiększenia swojego budżetu opierał na popularności węgierskich graczy, wśród fanów brazylijskich – wspominałem wam już o Mundialu 1954. Idea była prosta: węgierscy graczy mieli przyciągać kibiców i zainteresowanie sponsorów, co miało przełożyć się wreszcie na pieniądze. Wszystko "wypaliło". Zadowolenie byli wszyscy.
Teraz piłka! Pierwszy mecz rozegrano 5 dni po przylocie, 19 stycznia. CR Flamengo i Honved Budapeszt wyszli na murawę słynnego stadionu Maracanã w Rio de Janeiro. Kibice nie zawiedli – 113 629 widzów na trybunach. Ha, przecież to prawie dwa Stadiony Narodowe w Warszawie! Ja wiem - pewnie się powtarzam - że to były inne czasy, inne przepisy bezpieczeństwa i w ogóle "przymykanie oko" na przepisy (Ba, przecież to "południowcy"! :D). Ale widownia ponad 100-tysięczna zwłaszcza na mecz towarzyski, wrażenie robić po prostu musi. Wśród "VIP-ów" obecny był sam Prezydent Republiki Brazylii – Juscelino Kubitschek. Drużyny rywalizowały o symboliczny puchar, Trofeu Ponto Frio. Jeżeli chodzi o sam wynik meczu to zgromadzeni tam kibice bynajmniej nie narzekali na brak emocji. Strzelono aż 10 goli. Ku uciesze zdecydowanej większości, to zespół z Rio de Janeiro mógł cieszyć się z odniesionego triumfu. Popularni Rubro-Negro (pl. Szkarłatno-Czarni) wygrali 6:4. W obu zespołach wyróżniali się ich kapitanowie – w Honvedzie to oczywiście Ferenc Puskás, a po brazylijskiej stronie był nim Evaristo de Maceda. Obaj panowie dwa razy umieścili futbolówkę w siatce przeciwnika. Jednak pochylę się krótko nad osobą brazylijskiego snajpera. Wyprzedzę fakty, gdyż Evaristo bodajże w każdym meczu swojego teamu przeciwko Honvédowi w 1957 roku strzelał minimum jedną bramkę. Ten wybitny napastnik miał nawet dwusezonowy epizod w wielkim europejskim klubie, w którym w czasie grał również...Ferenc Puskás. Nie zdradzę wam jeszcze o jaki klub tu mowa, to będzie dla niektórych niespodzianka i ujawnię ją swego czasu. Co do porażki Węgrów to pojawiły się głosy, że bardzo przyczynił się do niej kwestia aklimatyzacji graczy, a mówiąc ściślej jej brak. Nie od dziś wiadomo, że jakiś okres po odbyciu tak dalej podróży, o wysokiej rozpiętości stref czasowych organizm ludzki dopada kryzys. Zwłaszcza to jest widoczne w kierunku wschód-zachód. Może niektórzy z was pamiętają, wybaczcie że wtrącę, Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Salt Lake City w 2002 roku. Wtedy w roli faworytów na olimpijskie skocznie jechali Austriacy, którzy osiągali bardzo dobre wyniki w trakcie sezonu olimpijskiego. Na samych zawodach docelowych była jednak klapa. Za główny powód klęski podano właśnie błąd związany z terminem przylotu i aklimatyzacją organizmu. Być może tak samo było w przypadku rywalizacji na Maracanie. Jednak nie ma co się rozwodzić nad tym dłużej, bo ranga widowiska nie jest adekwatna ku temu.
Cztery dni później, 23 stycznia, odbyło się natomiast spotkanie przeciwko Botafogo. Tym razem odnieśli zwycięstwo nad brazylijską ekipą (4:2). Ferenc Puskás znów wsparł swoją drużynę strzeloniem bramki. To był swoisty rewanż, za mecz obu ekip rok wcześniej (zakończony zupełną klapą Botafogo). Wtedy to na Stadionie Ludowym w Budapeszcie padł wynik 6:2 dla gospodarzy. Już do połowy było "pozamiatane" – 5:0! Ferenc, co chyba was nie dziwi, także wpisał się listę po strzale z 12 metrów w 42 minucie spotkania. Myślenie jednak, że Botafogo to jacyś "kelnerzy" to totalna bzdura! Fakt, dostali cięgi w dwóch tych spotkaniach (w sumie 10 goli stracili), ale to nie wynika z ich słabości tylko ówczesnej potęgi Madziarzy. Wyobraźcie sobie, iż część piłkarzy z kadry Botafogo było powołanych na Mundial 1958 w Szwecji. Impreza to nie byle jaka – rozpoczęła "złote lata" Reprezentacji Brazylii na arenie międzynarodowej. Dobrze, w pierwszym spotkaniu wystąpił tylko jeden zawodnik tamtego genialnego składu Canarinhos, za to jaki! Chodzi o genialnym Garrincha, którego niektórzy stawiają nawet wyżej w hierarchii niż Pelé. Na razie tyle o tym wspaniałym dryblerze, ale jeszcze do niego wrócę, gdyż pokazał "moc" w jednym z następnych meczów przeciwko ekipie mistrza Węgier.
W historii zapisało się spotkanie nr 3 brazylijskiego tournée. 27 stycznia (są również dane o 26 stycznia) doszło do wielkiego rewanżu CR Flamengo-Honvéd Budapeszt. Ferenc Puskás był wtedy wielki! Dał upust swojemu geniuszu wzbogacając swój dorobek klubowych goli aż o 4 trafienia (są też dane, że strzelił wtedy "tylko" 3 bramki)! Paradoks tego meczu polegał na tym, że wynik był dokładnie taki sam jak w pierwszym meczu, czyli 6:4. Jednak z ogromną różnicą, bo tym razem zespół Puskása poczuł smak zwycięstwa. W zasadzie Honvéd "załatwił" przeciwnika w ciągu zaledwie 10 minut, gdzie sobie postrzelał aż miło. Później nieco się wycofali, skupiając nad utrzymaniem tego co mają. Ich przeciwnicy też pragnąc uniknąć blamażu "na swoim podwórku" zakasali rękawy i ustrzelili 3 bramki. Wystarczyło to wyłącznie do zmniejszenia rozmiarów klęski. Aha...mecz ten nie rozegrano w Rio de Janeiro. Udano się do położonego "nieco" dalej, największego miasta Brazylii – São Paulo. Tym razem piłkarze Honvédu mieli zaszczyt bytować w znanym Othon Palace Hotel, który znajdował się w zabytkowym centrum miasta, Praça do Patriarca. Miejsce co prawda inne, aczkolwiek rozjemca ten sam – mecz sędziował Brazylijczyk Mário Vianna, który zewsząd słyszał słowa uznania za odpowiednie prowadzenie gry. Piłkarze biegali po murawie legendarnego Pacaembu. Co do frekwencji to nic wam niestety nie przekaże, gdyż jej nie ujawniono, aczkolwiek mówi się, że stadion był "zapakowany":) Ten mecz również ma pasjonującą historię...organizacyjną. Otóż, to że w ogóle do niego doszło było możliwe dzięki uchyleniu zakazu/ostrzeżenia nadanego przez brazylijską organizację FPF, która zarządzała wszystkimi turniejami piłkarskimi na terenie Sao Paulo i okolic. Ów zakaz/ostrzeżenie oczywiście był odpowiedzią na "sugestie" ówczesnej CBF i FIFA o zawieszeniu Honvédu Budapeszt. Idea natomiast by rozegrać spotkanie właśnie w São Paulo wypłynęła od dwóch podmiotów. Mowa tu o Kampanii Papierosowej Sudan (reprezentowanej przez Saula Agostinho Janequine) i Rádiu Bandeirantes (reprezentowanego przez Murilo Leite). Oczywiście dogadali się z przedstawicielami obu zespołów, czyli Walterem Fadelem i Emilem Österreicherem.
Jeszcze krótko o kolejnym spotkaniu z CR Flamengo z 2 lutego. Piłkarze powrócili na stadion Maracanã w Rio de Janeiro. Znowu swoją wyższość pokazał Honved, zwyciężając nieznacznie 3:2 (gol naszego Ferenca). Ważniejsze rzeczy działy się w kolejnym spotkaniu i ostatnim na brazylijskiej ziemi. Miałem powrócić do tematu Brazylijczyka Garrinchy i to czynię. Był on w tym spotkaniu klasą samego siebie. Pokazał kawał znakomitego piłkarstwa na najwyższym poziomie, okraszonym umiejętnościami technicznymi, z których słynął. Mianowicie w dniu 7 lutego doszło do niecodziennego spotkania, które śmiało można nazwać historycznym. Przeciwko Honvédowi wyszła jedenastka połączonych sił...CR Flamengo i Botafogo. Dwie ekipy, które mówiąc delikatnie, nie darzą się sympatią zjednoczyły szeregi przeciwko wspólnemu "wrogowi". To tak jakby na sparing "zeszłaby się" Legia z Lechem czy Wisła z Cracovią. Obrazek kiedy gracze obu zwaśnionych brazylijskich zespołów idą ramie w ramię daje wiary w ludzi i pokazuje, że futbol potrafi także łączyć. Oby więcej takich idei i zachowań. Nawet ponoć zawodnicy po brazylijskiej stronie mieli do przerwy grać w koszulkach jednego zespołu, a po przerwie drugiego :))) Przynudzam jak zawsze :D Teraz wynik. Węgrzy musieli przełknąć gorzką pigułę – 2:6. Znowu Ferencowi udało się zdobyć bramkę.
Węgierskich piłkarzy czekała jeszcze jedna przygoda. Mieli rozegrać ostatnie dwa mecze z CR Flamengo...w stolicy Wenezueli, Caracas. Musieli w tym celu udać się aż 4500 km na północ. Cała impreza nie byłaby możliwa, gdyby nie zabiegał o to mieszkający w Wenezueli biznesmen baskijskiego pochodzenia – Sabin de Zenarutxabeitía. Konto Honvédu za ten "wypad" miało się wzbogacić o kolejne 7 000 USD. Same mecze rozgrywane były w niecodziennej panoramie. Mianowicie stołeczny obiekt na którym miała toczyć się gra - Stadion Olimpijski (UCV) - był uniwersyteckim miejscem, przeznaczonym do rozgrywania meczów...baseballowych! Widać silne wpływy amerykańskie :) Na co dzień był on "domem" takich klubów jak: Leones del Caracas (Lwy Caracas) i La Guaira Sharks (Rekiny Guairy). Tak tylko to wymieniam, szeroko się uśmiechając widząc te nazwy :D Pierwszy mecz rozegrano 16 lutego i padł on łupem brazylijskiej jedenastki, która wynikiem 5:3 odprawiła swoich rywali. 3 dni później rozegrano rewanż, w który pięknie zakończył tą meczową tułaczkę. Tym razem obie ekipy zagrały na remis (1-1). A nasz Ferenc? W pierwszym spotkaniu musiał się zadowolić jednym golem, a w rewanżu najprawdopodobniej nie zagrał (bynajmniej nie mam takiej informacji). Jeszcze powiem o niezwykłej otoczce pierwszego pojedynku. Uroczyste wprowadzenie piłki do gry (ang. kick-off) wykonał Rafael Herrera Tovar – wiem, że nic wam to nazwisko nie mówi. Ten pan, który był wówczas na stanowisku dyrektora Narodowego Instytutu Sportu w Wenezueli, miał również...stopień wojskowy - podpułkownik! Hmmm...miał coś wspólnego z Puskásem :) Nawet jest takie rozpowszechnione zdjęcie z ceremonii otwarcia, kiedy ów wojskowy ubrany w mundur "zamaszyści" wykopuje futbolówkę. Był też inne zdarzenie warte napisania. Gdzie męska rywalizacja, tam też są piękne kobiety. "Ozdóbką" spotkania była Susana Dujim. Owa panna/pani przed pierwszym gwizdkiem (po raz kolejny sędzią był Mário Vianna) wręczała okolicznościowe bukiety kwiatów Puskásowi i Evaristo, kapitanom drużyn. Dla Wenezuelczyków możliwość zobaczenia tak silnych zespołów była wartością samą w sobie. Zdarzało się, że gościli zespoły z Europy (Portugalia, Hiszpania, Włochy), ale jeszcze tak "egzotycznego" Węgry to nie uświadczyli. Do tego ów mecz był znakomitym "otwarciem" wenezuelskiej piłki. Właśnie od sezonu 1957 w Wenezueli wprowadzono zawodową ligę.
Wycieczka pt. "Brazylia+ 1957" zbliżała się nieuchronnie do swego kresu. Przed graczami stanął dylemat co robić: wracać do domu czy zostać na obczyźnie. Większość wybrała opcję powrotu. Jedynie Ferenc Puskás wraz bodajże z 3 innymi kolegami z klubu oraz osobą trenera, Jenő Kalmára, podjęli decyzje że będą szukać szczęścia w piłce zachodniej. Moi mili, właśnie teraz już jest definitywny koniec ery legendarnej węgierskiej Złotej Jedenastki. Nigdy już "kraj znad puszty" nawet nie zbliży się do poziomu "Puskás&Friends". Tak, niczym polskie piłkarstwo, osiądą na całkowitej europejskiej przeciętności – powiedzmy, że na peryferiach wielkiej piłki, gdzie sam awans na Mundial i Euro jest sporym sukcesem. Wróćmy jeszcze do piłkarzy Honvédu. Ich powrót przebiegał bardzo różnie. Jedynie József Bozsik bezpośrednio z Caracas udał się do rodzimego Budapesztu (na stałe rozdzieli się z Ferencem). Droga innych była bardziej zagmatwana. Pewna grupa zawodników została zatrzymana w Wenezueli do czasu, aż wyrobione zostaną im wizy do poszczególnych zachodnioeuropejskich państw czy Brazylii (parę dni oczekiwania). Natomiast grupa 7 zawodników powracała do kraju przez szereg przystanków. Trasa ich podróży wyglądała tak: Caracas (Wenezuela) – Dakar (Senegal) – Lizbona (Portugalia) – Amsterdam (Holandia) – Wiedeń (Austria) – Budapeszt (Węgry).
Po przyjeździe do domu zawodnicy łatwo nie mieli. Może podam przykład bramkarza Gyula Grosicsa. Już na granicy węgierskiej wyczekiwał na niego samochód. Zabrano go na przesłuchanie i następnie do więzienia. Na szczęście na krótko, tak że mógł wrócić do rodziny i gry w klubie. W zasadzie kary uniknęło 4 graczy (Lajos Tichy, Ferenc Machos, István Solti i Tibor Palicskó), gdyż nie brali udziału w wyprawie. Jakości klubu z Budapesztu po ucieczce niektórych jego graczy wyraźnie spadła. W sezonie 1957 zajęli w lidze przedostatnie, 11 miejsce i nie spadli do 2 ligi tylko dlatego, że liga została zreformowana. Na kolejny tytuł mistrzowski musieli czekać około 25 lat. Udało im się jedynie zwyciężyć w 1959 roku w Pucharze Mitropa (zawody średniej rangi) oraz 5 lat później w Pucharze Węgier. Przed Ferencem Puskásem natomiast "druga młodość"..., ale o tym moi mili dowiedzie się już niebawem, w ostatniej części opowieści o tym niezwykłym człowieku. Tymczasem bardzo dziękuję za przeczytanie i zapraszam do następnych wizyt. Trzymajcie się ciepło. Czołem! :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz