(Temat 10) Genialny piłkarz i genialny człowiek
(Biografia nr 1)
Część II
Pora na kolejną dawkę
historii o genialnym Ferencu Puskásie. Tak więc mamy okres świeżo
po feralnym finale Mundialu 1954, a całe Węgry leczą kaca po
klęsce. Niektórzy uważają, że to już koniec węgierskiego
dream-team, nazywanego Złotą Jedenastką.
Czy ja wiem? Byli raczej na linii pochyłej (czy trafniej mówiąc - nieco wyhamowali), ale o końcu jeszcze nie mówmy. Wszakże, niemal
20 spotkań następujących po klęsce w Bernie z Niemcami Zachodnimi
(2:3) jakie rozegrali Madziarzy
zakończyły się ich zwycięstwami bądź remisami. Jednak ów kres
zbliża się dużymi krokami.
Wszystko
przez napiętą sytuację polityczną w regionie, a najbardziej
w samych Węgrzech. Kraj Puskása po II wojnie światowej nieszczęśliwie
znalazł się w sowieckiej strefie wpływów. Mamy tu do czynienia z reżimem komunistycznym i wolność jednostki to zwykła fikcja. Nie
najlepsza sytuacja gospodarcza w kraju i brak suwerenności państwa
i obywateli doprowadza wreszcie do "wybuchu". Pod koniec
października 1956 roku dochodzi do powstania, zwanego dziś
górnolotnie Rewolucją Węgierską 1956. Głównym motorem tych
działań był gniew młodych ludzi, którzy nie chcą czekać na
ewolucyjne zmiany i próbują radykalnie zmienić zastany ustrój.
Warto przybliżyć sytuację polityczną i nastroje społeczne w
tym kraju w ów 1956 roku, gdyż ma to kolosalne znaczenie na dalsze
życie Ferenca Puskása. Sprawa wyglądała z grubsza tak. Sytuacja
stricte ekonomiczna i jakość życia na Węgrzech były w katastrofalnym stanie. W kraju było ogólne niezadowolenie, sięgające
wielu klas społecznych – od chłopów po tzw. "inteligencję".
Jak wspomniałem wcześniej młodzi ludzie (studenci) w głównej
mierze byli "wykonawcami" buntu. Domagali się "od
już" radykalnych zmian w państwie. Musicie wiedzieć moi
mili, iż także w głównej partii rządzącej (komunistycznej rzecz
jasna, której nazwy nie wymienię, bo często się przemianowywali
:D) były spory i różnice – silny był "trend"
liberalny, dążący do pewnej niezależności państwa od sowieckich
wpływów. Rzecz jasna nie było mowy o zmianie ustroju
(demokratyzacja) – o co silnie domagali się studenci. Duży wpływ
na takie nastroje miały również wydarzenia z czerwca tegoż roku w
Polsce. Doszło tam do wystąpienia robotników w Zakładach
Cegielskiego w Poznaniu.
Doprowadziło to do zmiany na najwyższym szczeblu w strukturze władzy PRL. Przywództwo w partii objął Władysław Gomułka, który
nie był "ulubieńcem" moskiewskich dygnitarzy – co jest
istotne w naszej opowieści. ZSRR nie wkroczyła mimo to swą armią do
naszego kraju. Opozycjoniści na Węgrzech myśleli, że podobnie
będzie u nich i nabrali wiary w powodzenie misji wywrotowej. No i
wreszcie...piłka nożna. Dobrze czytacie moi drodzy. Uważa się, że pojedynek
reprezentacyjnych ekip ZSRR i Węgier wywarł wzrost patriotycznych
postaw w społeczeństwie i dał zaczątek do konkretnych kroków ku
wolności. Spotkanie odbyło się 23 września w Moskwie. Węgrzy
odnieśli minimalne zwycięstwo (1:0) nad swym "większym
bratem". Równo miesiąc później rewolta rozpoczęła się na
węgierskich ulicach. Zwłaszcza śmierć jednego ze studentów, którego zamordowanego przez funkcjonariuszy węgierskiego Urzędu Ochrony Państwa (tajna policja) wywołała eskalację konfliktu. Dochodzi do
zmiany na fotelu premiera, który...chce niezależności Węgier i
wystąpienia z Układu Warszawskiego (takie "NATO"
europejskich państw komunistycznych)...wiem, za dużo
polityki :) Już się poprawiam :)
Zróbmy
teraz malutki kroczek wstecz. Honvéd Budapeszt rozgrywa 30 września
1956 roku derbowy mecz ligowy z Vörös Lobogó (dzisiaj to MTK
Budapeszt). Puskás i spółka grając u siebie remisują z rywalem
"zza miedzy" 2:2. Nasz bohater zdobył dla
swojego zespołu obie bramki. Jest to dla Ferenca ostatni mecz i gole w rodzimej lidze. Niedługo później wraz z Reprezentacją Węgier jedzie do
Wiednia na towarzyską potyczkę z (nie mogło być inaczej :P)
Austriakami. Zapewne dobrze wspomina ten bój nasz popularny Öcsi,
gdyż zdobył kolejną już bramkę dla swego kraju, a cały mecz
zakończył się ich nieznacznym (ale jednak) zwycięstwem 2:0. Jak się okaże
moi mili, ten mecz będzie ostatnim, w którym Ferenc Puskás wyjdzie
w węgierskim trykocie reprezentacyjnym. Historia objęła jego występy klamrą.
Pierwszy mecz z Austrią - z tymże rywalem także i ostatni mecz,
oba pojedynki wygrane i w obu Ferenc wpisał się na listę
strzelców. Jego bramkowy licznik zatrzymał się na 84 trafieniach
w...85 spotkaniach! Przyznacie wynik to niebywały. Tym bardziej, iż
do tej pory żaden inny piłkarz europejski nie zdobył dla swojego
kraju więcej bramek. Co prawda na świecie ustępuje tylko pewnemu
irańskiemu reprezentantowi,, ale on hurtowo strzelał gole azjatyckim
"kelnerom" i potrzebował na to znacznie więcej meczów
niż 85.
Od
meczu z Austrią bieg wydarzeń zwiększył znacznie swoje tempo. 23
października kraj pogrążył się w rewolucyjnym zamęcie.
Pierwotnie 5 dni później miało dojść do międzypaństwowego
meczu towarzyskiego ze Szwecją w Budapeszcie. Oczywiście z
wiadomych przyczyn odwołano je. Również liga węgierska została
zawieszona i nigdy nie dokończona, dlatego sezon ten nie jest
zaliczany jako odbyty (szkoda, bo Honvéd Budapeszt w najgorszym razie
zajęłoby 2 miejsce). Zawodnicy Honvédu z uwagi na to, że w
poprzednim sezonie zdobyli koronę mistrzowską otrzymali promocję
reprezentowania kraju w Pucharze Europy
(poprzednik Ligi Mistrzów)
Cała delegacja klubu wyjechała z kraju autokarem 31 października,
by 1 listopada być już poza jego granicami. Było to
możliwe, gdyż Ministerstwo Sportu poważnie traktowało występ
swoich "pupili" na arenie międzynarodowej i uznało, że
najlepiej i najbezpieczniej będzie, gdy ekipa przygotuje się z dala
od tego całego zgiełku. Celem podróży był Wiedeń i inne miejsca
zachodniej Europy. Pojawił się jednak problem. Zgodę wydano nieco
wcześniej, a sytuacja w kraju była rozwojowa i urzędnicy służb
granicznych nie chcieli ich wypuścić z kraju. Jednak przekonano ich
argumentami, iż klub ma mnóstwo zobowiązań meczowych w Austrii i
Niemczech. Zdarzyła się tam też inna, "zabawna" sytuacja.
Mianowicie, gdy zagraniczni funkcjonariusze zobaczyli Ferenca Puskása
to doznali niemałego szoku. Mianowicie myśleli oni, iż węgierski geniusz futbolu jest...martwy. Okazało się, że całe to nieporozumienie wywołał belgijski Le
Soir (lub/i brytyjskie BBC).
Otóż, wymienione media 27 października puściły w eter całkiem
fałszywą wiadomość, iż rzekomo Ferenc Puskás zginął w
Budapeszcie w trakcie rewolucyjnych walk. Jak widać Ferenc umiał
zaskakiwać i wprawiać w osłupienie nawet poza boiskiem :))) Rozegrać mieli serię sparingów,
która miała przygotować ekipę Puskása do dwumeczu z Athletic
Bilbao w I rundzie. Taktyka zasadna z uwagi na napiętą sytuację w
kraju i takie przygotowywanie się z dala było pewnie wskazane. Jednakże
rodziny piłkarzy zostały na miejscu, więc ich głowy były
pełne myślami, niekoniecznie związanymi z rywalizacją sportową.
Tak czy siak zawodnicy mistrza Węgier ruszyli w trasę.
Zafundowano im istny maraton meczowy. Między 7 a 18 dniem listopada
rozegrali aż 5 spotkań. Odwiedzili przy tym 3 państwa.
Chronologia spotkań prezentowała się następująco: Rot-Weiss Essen (Niemcy-RFN) - Beerschot
Antwerpia (Belgia) - Racing Club de France (Francja) - FC Rouen
(Francja) - FC Saarbrücken (Niemcy-RFN). Honvéd bezproblemowo poradził
sobie ze swoimi oponentami boiskowymi, jedne spotkanie bodajże
remisując, a w pozostałych szalę zwycięstwa przechylając na swoją
korzyść. Wreszcie 22 listopada nadszedł czas żniw – mecz
wyjazdowy z Athletic Bilbao...i zaczęły się schody. Do połowy
rywal wyraźnie prowadził (0:2). Druga połowa jednak dawała
nadzieję piłkarzom i sympatykom stołecznego klubu, iż w dwumeczu to oni będę
cieszyć się z awansu do następnej fazy rozgrywek. Mecz ostatecznie
zakończył się ich porażką, aczkolwiek nieznaczną – 2:3.
Piłkarze po tym spotkaniu zwlekają z powrotem do domu mimo, iż w kraju sytuacja
nieco się wyklarowała. Dnia 10 listopada (4 listopada było już
niemal "pozamiatane"), po niespełna 3 tygodniach,
rewolucyjny zryw Węgrów został stłamszony przez Armię Radziecką. W trakcie rewolucji zginęło mnóstwo ludzi – ponad 2,5 tysiąca! Tak się złożyło,
iż w dniu meczu z Athletic Bilbao, w dalekim australijskim mieście
Melbourne rozpoczynały się XVI Letnie Igrzyska Olimpijskie. Wielu
sportowców reprezentujących Węgry w olimpijskich zmaganiach
wykorzystało szansę i wyrwało się z komunistycznego reżimu. Aż
45 sportowców z tego kraju (ok. 40% całej delegacji sportowej!) nie
powróciło do swoich domów, lecz pozostało w Australii, otrzymując azyl
polityczni. Wśród nich znalazła się wybitna gimnastyczka
żydowskiego pochodzenia, Ágnes Keleti (zdobyła na tej olimpiadzie
4 złote krążki). Podobne zachowują się zawodnicy Honvédu. Państwowe
władze nakazują im natychmiastowy powrót do kraju i wycofanie się
z dalszej rywalizacji. Piłkarze odmawiają, co skutkuje ich
zawieszeniem. Nie była to sytuacja moi mili taka błaha. W kraju nie tak dawno była
wojna domowa, a piłkarze (mający stopnie wojskowe!) nie zgadzają
się na powrót – coś na pograniczu dezercji!
Zawodnicy
Honvédu decydują się natomiast na rozegranie kolejnej serii
wyjazdowych meczów towarzyskich, w dużej mierze by podreperować
się finansowo. Na początku zmierzyli się w stolicy Hiszpanii z
samym Realem Madryt (tzw. Madryt XI - połączenie
Królewskich z
lokalnym Atlético. Ten historyczny mecz odbył się 29 listopada,
tydzień po porażce w Bilbao. Miał on charakter charytatywny.
Publika dopisała – frekwencja na trybunach wyniosła ok. 125 000
widzów. Wynik spotkania iście hokejowy – 5:5. Nasz bohater zdobył
gola z "karniaka" (na 4:3 w 67 minucie spotkania). I teraz
na dobre następuje długa tura pt. "Sparingowe wojaże Honvédu
Budapeszt po Europie". Po spotkaniu z Realem, zmierzyli się z
innymi przedstawicielami Półwyspu Iberyjskiego – FC Barceloną i
FC Sevillą. Zmiennym szczęściem zakończyły się oba pojedynki
dla nich. Z Dumą
Katalonii
udało im się co prawda wygrać (4:3), ale już stolica Andaluzji
była zdecydowanie mniej przyjazna (2:6). Owocny w ilość spotkań
był "wypad" na Włochy. Z tamtejszymi klubami rozegrali
mnóstwo towarzyskich potyczek. W ogóle ekipa Puskása bardzo
intensywnie spędzili ów grudzień 1956 – mecz "gonił"
mecz. Sparingi te również nie były z byle kim, tylko z firmami
cieszącymi się obecnie dużą estymą, tak w italijskim jak i
światowym futbolu. Zresztą wymienię nazwy: AC Milan, AS Roma, US
Palermo (wtedy FC Palermo) czy Catania Calcio. Myślę, że
"Wojskowi" dobrze wspominają ten pobyt, zwłaszcza w
wymiarze sportowym. Nie licząc nieznacznej klęski z AS Romą (2:3)
resztę spotkań zakończyli na swoją korzyść. Nasz bohater
strzelił Rzymianom jedną bramkę, aczkolwiek znacznie okazalej
zaprezentował swoją snajperską formę w Mediolanie. W zwycięskim
2:1 pojedynku z tamtejszym AC Milan ustrzelił oba gole. Wybrali
się też na słoneczną Sycylię, by zmierzyć się z lokalnymi
klubami: Palermo i Catania. Oba zespoły w tym okresie były gdzieś na
granicy Seria A i Seria B. Toteż dziwić nie winno, że zostali
rozjechani niczym walcem. Wyniki 2:6 i 2:9 mówią bardzo dużo.
Piłkarze klubu z Budapesztu zdążyli jeszcze "po drodze"
pojechać do Bremy i zwyciężyć tamtejszy Werder (4:1).
Następnego
dnia (20 grudnia) rozgrywali już kolejny pojedynek, w położonej
ok. 500 km dalej Brukseli (Belgia). Pojedynek to arcyważny, bo
rewanż z Athletic Bilbao. Stawką była następna runda w pucharach.
Przypomnę, że w pierwszym meczu była minimalna porażka (2:3 na
stadionie rywala), dlatego piłkarze Honvédu winni się spiąć i
odnieść zwycięstwo. Mecz rozegrano na neutralnym "gruncie",
którego de facto
nie powinno w ogóle być - gdyby nie bunt samych graczy. Przyznacie
sami, historia to intrygująca i nie często spotykana. Ale przebieg
meczu również miał swoją dramaturgię! Tak jak w pierwszym meczu
pierwsza faza należała do "gości". Ledwo mecz się
zaczął, a już Honvéd musiał "gonić" wynik – gol
stracony w 1 minucie! Na szczęście dla nich, 5 minut później
doprowadzają do wyrównania. Gorzej, że już na początku tego
spotkania urazu doznał bramkarz ekipy z Budapesztu, Gyula Grosics.
Ówczesne przepisy nie "emanowały elastyczności" i w
takiej sytuacji...nie dopuszczały zmian! Grosics nie nadawał się
do dalszego kontynuowania gry i do bramki delegowany
został...zawodnik z linii ofensywnej, Zoltán Czibor! Ten sam
piłkarz, który w pamiętnym meczu finałowym na mistrzostwach
świata strzelił gola zespołowi RFN (drugą bramkę zdobył nie kto
inny, jak sam Puskás). Sytuacja zespołu była nie do
pozazdroszczenia. No cóż, trzeba dzielnie rywalizować dalej.
Jednak gdy w odstępie 5 minut Hiszpanie zdobyli 2 bramki i
podwyższyli rezultat do 3:1, wydawało się, że dzieje awansu są
już przesądzonej. Nastąpił jednak zwrot sytuacji. "Wojskowi"
zdobyli w ostatnich 10 minutach meczu 2 brami – na 3:3 gola zdobył
Ferenc Puskás (była to 85 lub 86 minuta meczu). Niestety, więcej
goli już w tym spotkaniu nie padło, co oznaczało definitywne
odpadnięcie Honvédu z rozgrywek. Być może, gdyby było jeszcze
trochę więcej czasu to wszystko wyglądało zgoła inaczej, kto
wie...Jest też aspekt pozasportowy, który mógł odcisnąć swoje
piętno na porażce zespołu w tym dwumeczu. Oczywiście cały zgiełk
związany z rewolucją i odmową powrotu do kraju, wraz z obawą
sankcji za tą "samowolkę" jest bardzo istotne, jednak
jest coś jeszcze. Pamiętajmy, że wówczas ich kraj dotknięty był
reżimem komunistycznym (wiem, często to powtarzam) i była silnie
rozbudowana struktura agenturalna, tzw. "bezpieka". Odmowa
powrotu zespołu nie pozostała bez echa w ich kraju i dostali
"opiekunów" w postaci agentów służb specjalnych. Byli
oni oczywiście na tym meczu, a zawodnicy zdawali sobie z tego rzecz
jasna sprawę. Nie ma co dywagować, mleko się rozlało i przygodę
w Pucharze Europy
sezonu 1956/57
zawodnicy Honvédu zakończyli już na drugim meczu tychże
rozgrywek.
"Co
dalej?" - myśleli pewnie sami gracze. Postanowili dalej zbierać
pieniądze na rozgrywaniu spotkań towarzyskich. Udali się jeszcze
raz do Włoch, a konkretnie do Mediolanu. Tym razem zmierzyli się z
Interem. Gospodarze musieli obejść się smakiem – przegrali 1:2,
a dla zwycięzców gola strzelił nasz lubiany Ferenc. Było niedługo
przed sylwestrem (grudzień 1957 roku). Na ten mecz nawet dostali
jeszcze zgodę z kraju, jednak na tym "samowolka" miała
się definitywnie zakończyć poprzez powrót na Węgry. Nawet
wysłano z kraju samego trenera Reprezentacji Węgier, by był
negocjatorem zwaśnionych stron. Gusztáv Sebes spotkał się z
piłkarzami już w Brukseli. Nie przyniosło to jakiś
konstruktywnych uzgodnień, był impas. Tymczasem przed piłkarzami
pojawiła się perspektywa niezłej gratki. Moi mili wraz z Nowym
Rokiem chłopaków z Honvedu czekała daleka podróż. W poszukiwaniu
funduszy udali się aż za Atlantyk do Ameryki Południowej. Kraj
docelowy – Brazylia!
Do
Emila Österreichera (dyrektor techniczny/finansowy Honvédu
Budapeszt) przyszła atrakcyjna oferta z CR Flamengo. Utytułowany klub
z Kraju Samby
na stół wyłożyć poważną jak na te czasy sumkę na serie
sparingów – 10 000 USD. U piłkarzy z Budapesztu cała "akcja"
wywołały dreszczyk podniecenia. Możliwość rywalizowania z
świetnymi piłkarzami południowoamerykańskimi sama w sobie była
smakowitym kąskiem. Wszakże nie tak dawno Brazylia "prawie"
sięgnęła po Puchar Świata ( 2 miejsce na Mundialu 1950 –
Brazylia była gospodarzem turnieju). Brazylijscy kibice byli
zakochani w "kopanej", co gwarantowało niesamowitą
atmosferę – to tylko potęgowało chęć wyjazdu. Nie ma co
wciskać kitu, bo przede wszystkim "kasa" działała na
wyobraźnię graczy. Wspomniana kwota 10 tysięcy miała być czystym
zyskiem. Zgodnie z ustaleniami, CR Flamengo wszelkie koszty podróży
płaciło z własnej kieszeni. Dotyczyło to nie tylko przylotu i
odlotu z Brazylii, ale też ewentualnych wojaży między miastami i
krajami Ameryki Południowej. Również koszty transportu
(związanego z rozgrywaniem spotkań piłkarskich) były dla Honvédu
całkowicie gratis. CR Flamengo gwarantował całej 26-osobowej
delegacji europejskiego klubu (co do zasady) pobyt w hotelach I klasy
(bez zbędnego luksusu) i wchodziły w to także posiłki. Każdemu z
nich przysługiwała również...butelka sody. Hmmm...oryginalnie :D
Brazylijski klub był zobowiązany do wypłaty każdej raty ok. 24
godziny po zakończeniu danego spotkania. Transakcje miały odbywać
się w walucie amerykańskiej. Dobrze teraz parę słów o
obowiązkach "Puskása i spółki". Od razu dodam, że nie
były one jakieś wygórowane. Zresztą sami oceńcie moi drodzy.
Mianowicie musieli oni grać mecze. Rzecz obijała się w granicach
5-7 spotkań. Nie mogli natomiast (w trakcie trwania umowy) przyjąć
"obcej" propozycji, ażeby rozegrać mecz, który nie jest
planowany i wykonywany przez CR Flamengo. Tyle co do samej treści.
Do porozumienia między obiema stronami doszło nieco wcześniej,
przed pojedynkiem z Interem. Gracze zespołu spotkali się razem, by
poprzez głosowanie podjąć decyzję o wyjeździe do Brazylii.
Większość opowiedziała się za tą ideą, co było tożsame z
tym, iż Honvéd zmierzy się brazylijskimi wirtuozami na ich
"gruncie". Cucu
(József Bozsik) był w opozycji, gdyż optował za powrotem do domu,
jednak uszanował wolę większości. Gracze Honvédu, gdy zgodzili
się na tournée musieli liczyć się na pewne sankcje i to nie tylko
ze strony rodzimej federacji – o tym jednak nieco później.
Dodatkowo mogli zostać z niczym. Dlaczego? W czasie, gdy
demokratycznie debatowali o Brazylii de
facto
umowy...jeszcze nie było. Wszystko było na przysłowiową "gębę"
i musieli zaufać stronie brazylijskiej, iż ta honorowo wypełni
wszelkie swoje postanowienia. Na szczęście na oficjalny "papierek"
zbyt długo nie czekano. Krótko po pojedynku z mediolańskim klubem,
29 grudnia w Amsterdamie "oficjele" zainteresowanych stron
spotkali się w Amsterdamie. Swoje podpisy złożyli: Emil
Österreicher (Honvéd) i José Alves de Moraes (CR Flamengo - prezes
klubu).
Wróćmy
jednak do sankcji. Jak już wiecie rodzimy związek piłkarski,
którego podległym był m.in. Honvéd, już od dłuższego czasu
nakazywał piłkarzom wracać "od już" do kraju. Gdy
dowiedział się o pomyśle międzykontynentalnej podróży, rzecz
jasna nie zgodzili się na nią. Uznano podróż za nielegalną i
zawieszono klub. Do tego wszystkiego włączyła się "sprawiedliwa"
FIFA. Stanęła po stronie "węgierskiego PZPN" i uznawszy
całe przedsięwzięcie za zupełnie niezgodne z przepisami, odebrała
im...nazwę. Puskás i jego koledzy z ekipy nie mogli mianować się
jako "Honvéd". FIFA zakazało odlotu Honvédovi i groziła
także zawieszeniem CR Flamengo. W odpowiedzi Honvéd oznajmił, iż
skoro krajowy związek piłkarski ich nie uznaje jako klub "Honvéd"
to...oni nie uznają ich jako krajowy związek piłkarski,
podkreślając iż cały ten raban ma silne podłoże polityczne.
Solidarność z FIFA wyraziło ich "dziecko" na ziemi
brazylijskiej, czyli Brazylijska Konfederacja Sportu (obecnie nosi
nazwę Brazylijskiej Konfederacji Piłki Nożnej, CBF). Jak się
jednak moi mili okaże nasi bohaterzy z Honvéd Budapeszt, z Ferencem
Puskásem na czele wsiądą w samolot w Mediolanie i wylecą po
przygodę i pieniądze do Rio de Janeiro!
Zwolnijmy...nie
ma co się galopować :))) Napisałem nie tak dawno, że w roli
negocjatora wystąpił Gusztáv Sebes. Chciał załagodzić całą
sytuację i przekonać piłkarzy, by jednak zrezygnowali ze swoich
planów, zakończyli bunt i powrócili do swych domów. Przekazał
piłkarzom stanowisko władz i podkreślił, iż ich działania są
nielegalne. Piłkarze oznajmili mu, iż nie zamierzają wracać,
argumentując to chęcią kontynuowania gry w piłkę, a nie
przebywać tam gdzie padają strzały na ulicach. Żeby dodać logice
swojej decyzji, podkreślili fakt iż i tak bieżące rozgrywki
krajowe zostały anulowane i gra w lidze nie rozpocznie się
wcześniej niż od nadchodzącej wiosny – czyli jak łatwo obliczyć
piłkarze mają kwartał "bezrobocia". Ferenc Puskás
chciał nawet przekabacić trenera Złotej
Jedenastki
zaproszeniem do wspólnej podróży. Ferenc miał go zapewnić, że
po brazylijskiej przygodzie wszyscy powrócą na krajowe boiska.
Gusztáv Sebes nawet chciał przekonać swych przełożonych, by
puścili chłopaków, jednak władze węgierskie kategorycznie
pozostały przy swoim. Także on, negocjator, postanowił być im
posłuszny i nie przyłączył się do "buntowników". Jak
sam jednak wyznał, chęć zobaczenia Ameryki Południowej miał w
sobie od zawsze i parę minut poświęcił, by przemyśleć
propozycję kapitana Honvédu Budapeszt. Moi drodzy w tym czasie
części piłkarzy udało się już wyprowadzić rodzinny z zapalnego
rejonu i to ułatwiło decyzję o wyjeździe. Ponoć Puskásowi
również udało się wywieźć swoją rodzinę do Wiednia. Chodzi o
żonę i córeczkę, gdyż matka Ferenca pozostała na Węgrzech.
Pomimo gróźb ze strony rodzimej organizacji piłkarskiej do Honvédu
przyłączali się inni piłkarze. W tym ciężkim okresie poza
granicami Węgier oprócz samego Honvédu, pozostawały też inne
kluby. Chodzi tu mianowicie o takie marki jak: Ferencváros, MTK i
Újpest Dózsa. Niektórym piłkarzom spośród tych 3 ekip
perspektywa grania w Ameryce Południowej była na tyle atrakcyjna,
iż z chęcią "podjęli rękawice". Warto tu wymienić
głównie jedno nazwisko – Ferenc Szusza. Ów gracz z Újpestu to
persona, która zapisała się w annałach węgierskiej piłki
złotymi zgłoskami. Do dziś jest na pierwszym miejscu w historii
krajowej ligi pod względem liczby strzelonych goli – więcej nawet
niż nasz bohater, który jest w tej klasyfikacji na miejscu 5.
Oj
moi drodzy, z przyjęciem Ferenca Szuszy łączy się też fajna
historia z pewną barwną postacią węgierskiego futbolu. Mowa tu o słynnym Béla Guttmannie. Hoho, już na
starcie powiem wam, że charakter to on miał niezły :) Był
poprzednikiem w tej materii wielkiego Jose Mourinho. Nie jestem
pewny, czy ten Węgier żydowskiego pochodzenia nawet nie przewyższa
The Special One
w tej materii. Ba! Jako trener też miał łatkę bardzo
utalentowanego stratega. Do rzeczy. Drużyna Honvédu spotkali się z
Bélą Guttmanem w Wiedniu, gdzie zresztą szkoleniowcem jednej z
drużyn. Pomógł on chłopakom załatwić te sparingi w Hiszpanii
czy Włoszech. Gdy postanowiono pojechać do Kraju
Samby
poprosili go by im przewodniczył. Miał on doświadczenie w tego
typu przedsięwzięć, gdyż jako piłkarz był uczestnikiem serii
towarzyskich spotkań na terenie kontynentu południowoamerykańskiego
w 1930 roku. A że w 1947 roku był trenerem drużyny Újpest Dózsa,
to doskonale znał grającego tam Ferenca Szuszę i zaproponował mu
podróż wraz z drużyną mistrzów kraju, a ten drugi na to
przystał. Wiecie, Béla Guttmann dodaje smaczku całej tej
eskapadzie, głównie z tego, iż kiedyś...prowadził "wojenkę"
z Ferencem Puskásem. Oj tak, nasz Ferenc to nie był człek, któremu
można by było w kaszę dmuchać :) Otóż, po krótkim okresie pracy
w Honvédzie Budapeszt (wtedy pod nazwą Kispest AC) w wyniku "tarć"
między przełożonymi i własnie z Öcsi,
opuścił tak klub jak i kraj. Jednak jak widać cała sytuacja i
zjednoczyła i pogodziła i wspólnie udali się w przygodę zza
"wielką wodę".
Wreszcie
drodzy czytelnicy przechodzimy do ich "tułaczki". Jak się
okaże zagrają 7 spotkań piłkarskich, z czego 5 w Brazylii, a 2
pozostałe w...o nie, dowiecie się później :))) Co do rywali to
ograniczyło się do jednego głównego, czyli jak łatwo się
domyśleć CR Flamengo. Ponadto zagrali jeden w sparing z innym
wielkim klubem brazylijskim – Botafogo. Oba zespoły były z tego
samego "podwórka", z Rio de Janeiro. Ponadto lokalni fani
byli światkami także wyjątkowego i pięknego gestu, kiedy oba
kluby połączyły siły i wspólnie sprawdzili się na tle klubu z
Budapesztu, ale o wynikach też nieco później. Skupię się teraz o
tym, jakie Węgrzy wywoływali nastroje u "Latynosów". No
cóż, zrobili furorę i wcale nie przesadzam. Zostali bardzo ciepło
przyjęci, a Brazylijczycy kojarzyli Europejczyków bardzo dobrze, bo
utkwił im w pamięci twardy pojedynek ich pupili, Canarinhos,
w ćwierćfinale Mundialu sprzed prawie 3 lat – Brazylia poległa
2-4. Niech o emocjach związanych z tym meczem świadczy miano, jakie
nadały mu ówczesne media. Zażarty bój obu reprezentacji przeszedł
do historii jako Bitwa
o Berno
(Berno było gospodarzem finału mistrzostw). To jeszcze nic. Sława
węgierskich graczy była tak duża, że przekroczyła brazylijskie
granice. I tak. Ogólnie dodam, że klub był "rozchwytywany"
i gdyby nie umowa z Flamengo, to istniałaby możliwość zwiedzenia
całego kontynentu. Wszędzie mogli liczyć na solidarność w
związku z niesprawiedliwym traktowaniem przez FIFA i nałożeniem
"politycznych" sankcji. Ok, narodowe związki w
poszczególnych krajach ze strachu przed władzą FIFA "podkulały
ogon pod siebie", ale zwykli ludzie i kluby wyrażały
dezaprobatę takim postępowaniu i emanowały życzliwością dla
Ferenca Puskása i jego kompanom. Dziennikarze również wtórowali
kibicom. Dziennik Jornal
do Brasil
na łamach swej gazety piał z podekscytowania, nazywając cały
zamysł z zaproszeniem mistrza Węgier mianem "rewelacyjny".
A
teraz suche fakty i konkretne działania. W Argentynie chęć
sparingów z Honvédem wyraziło 5 uznanych klubów pierwszoligowych,
z River Plate i Boca Juniors na czele. Dodatkowo miały one wywierać
nacisk na Argentyński Związek Piłki Nożnej (AFA), by nie zgadzał
się on z decyzją FIFA. W sąsiednim Urugwaju z kolei dobiegały
głosy o chęci rozegrania meczu z tamtejszym klubem. Chodziło o
"współ-hegemona" tamtejszej ligi – Nacional Montevideo.
Idąc na dalej na północ, niecodzienna oferta padła ze strony
Kolumbijczyków. Chcieli oni "znacjonalizować" Honvéd
Budapeszt ("wkręcić" go w swoje struktury piłkarskie). W
eterze była godna sumka 16 000 USD, którą miało wyłożyć
kolumbijskie środowisko przemysłowe. I jeszcze na koniec propozycja
z gorącego Meksyku. Podobnie jak Kolumbia – "wystrzelili z
grubej rury" :) Tamtejsi włodarze piłkarscy "rzucili na
stół negocjacyjny" możliwość współuczestnictwa klubu z
Budapesztu w meksykańskiej ekstraklasie i do tego cała delegacja
klubu miała być objęta azylem politycznym. No cóż, Węgrzy - z
różnych przyczyn - nie wyrazili zgody na żadne wymienione powyżej
propozycje. Jednakże i tak działo się sporo.
Teraz
piłka! Pierwszy mecz rozegrano 5 dni po przylocie, 19 stycznia. CR
Flamengo i Honved Budapeszt wyszli na murawę słynnego stadionu
Maracanã
w Rio de Janeiro. Kibice nie zawiedli – 113 629 widzów na
trybunach. Ha, przecież to prawie dwa Stadiony
Narodowe
w Warszawie! Ja wiem - pewnie się powtarzam - że to były inne
czasy, inne przepisy bezpieczeństwa i w ogóle "przymykanie
oko" na przepisy (Ba, przecież to "południowcy"!
:D). Ale widownia ponad 100-tysięczna zwłaszcza na mecz towarzyski,
wrażenie robić po prostu musi. Wśród "VIP-ów" obecny
był sam Prezydent Republiki Brazylii – Juscelino Kubitschek.
Drużyny rywalizowały o symboliczny puchar, Trofeu
Ponto Frio.
Jeżeli chodzi o sam wynik meczu to zgromadzeni tam kibice bynajmniej
nie narzekali na brak emocji. Strzelono aż 10 goli. Ku uciesze
zdecydowanej większości, to zespół z Rio de Janeiro mógł
cieszyć się z odniesionego triumfu. Popularni Rubro-Negro
(pl. Szkarłatno-Czarni)
wygrali 6:4. W obu zespołach wyróżniali się ich kapitanowie – w
Honvedzie to oczywiście Ferenc Puskás, a po brazylijskiej stronie
był nim Evaristo de Maceda. Obaj panowie dwa razy umieścili
futbolówkę w siatce przeciwnika. Jednak pochylę się krótko nad
osobą brazylijskiego snajpera. Wyprzedzę fakty, gdyż Evaristo
bodajże w każdym meczu swojego teamu przeciwko Honvédowi w 1957
roku strzelał minimum jedną bramkę. Ten wybitny napastnik miał
nawet dwusezonowy epizod w wielkim europejskim klubie, w którym w
czasie grał również...Ferenc Puskás. Nie zdradzę wam jeszcze o
jaki klub tu mowa, to będzie dla niektórych niespodzianka i ujawnię
ją swego czasu. Co do porażki Węgrów to pojawiły się głosy, że
bardzo przyczynił się do niej kwestia aklimatyzacji graczy, a
mówiąc ściślej jej brak. Nie od dziś wiadomo, że jakiś okres
po odbyciu tak dalej podróży, o wysokiej rozpiętości stref
czasowych organizm ludzki dopada kryzys. Zwłaszcza to jest widoczne
w kierunku wschód-zachód. Może niektórzy z was pamiętają,
wybaczcie że wtrącę, Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Salt Lake City
w 2002 roku. Wtedy w roli faworytów na olimpijskie skocznie jechali
Austriacy, którzy osiągali bardzo dobre wyniki w trakcie sezonu
olimpijskiego. Na samych zawodach docelowych była jednak klapa. Za
główny powód klęski podano właśnie błąd związany z terminem
przylotu i aklimatyzacją organizmu. Być może tak samo było w
przypadku rywalizacji na Maracanie.
Jednak nie ma co się rozwodzić nad tym dłużej, bo ranga widowiska
nie jest adekwatna ku temu.
Cztery
dni później, 23 stycznia, odbyło się natomiast spotkanie
przeciwko Botafogo. Tym razem odnieśli zwycięstwo nad brazylijską
ekipą (4:2). Ferenc Puskás znów wsparł swoją drużynę
strzeloniem bramki. To był swoisty rewanż, za mecz obu ekip rok
wcześniej (zakończony zupełną klapą Botafogo). Wtedy to na
Stadionie Ludowym
w Budapeszcie padł wynik 6:2 dla gospodarzy. Już do połowy było
"pozamiatane" – 5:0! Ferenc, co chyba was nie dziwi,
także wpisał się listę po strzale z 12 metrów w 42 minucie
spotkania. Myślenie jednak, że Botafogo to jacyś "kelnerzy"
to totalna bzdura! Fakt, dostali cięgi w dwóch tych spotkaniach (w
sumie 10 goli stracili), ale to nie wynika z ich słabości tylko
ówczesnej potęgi Madziarzy.
Wyobraźcie sobie, iż część piłkarzy z kadry Botafogo było
powołanych na Mundial 1958 w Szwecji. Impreza to nie byle jaka –
rozpoczęła "złote lata" Reprezentacji Brazylii na arenie
międzynarodowej. Dobrze, w pierwszym spotkaniu wystąpił tylko
jeden zawodnik tamtego genialnego składu Canarinhos,
za to jaki! Chodzi o genialnym Garrincha, którego niektórzy
stawiają nawet wyżej w hierarchii niż Pelé. Na razie tyle o tym
wspaniałym dryblerze, ale jeszcze do niego wrócę, gdyż pokazał "moc"
w jednym z następnych meczów przeciwko ekipie mistrza Węgier.
W
historii zapisało się spotkanie nr 3 brazylijskiego tournée.
27 stycznia (są również dane o 26 stycznia) doszło do wielkiego
rewanżu CR Flamengo-Honvéd Budapeszt. Ferenc Puskás był wtedy
wielki! Dał upust swojemu geniuszu wzbogacając swój dorobek
klubowych goli aż o 4 trafienia (są też dane, że strzelił wtedy
"tylko" 3 bramki)! Paradoks tego meczu polegał na tym, że
wynik był dokładnie taki sam jak w pierwszym meczu, czyli 6:4.
Jednak z ogromną różnicą, bo tym razem zespół Puskása poczuł
smak zwycięstwa. W zasadzie Honvéd "załatwił"
przeciwnika w ciągu zaledwie 10 minut, gdzie sobie postrzelał aż
miło. Później nieco się wycofali, skupiając nad utrzymaniem tego
co mają. Ich przeciwnicy też pragnąc uniknąć blamażu "na
swoim podwórku" zakasali rękawy i ustrzelili 3 bramki.
Wystarczyło to wyłącznie do zmniejszenia rozmiarów klęski.
Aha...mecz ten nie rozegrano w Rio de Janeiro. Udano się do
położonego "nieco" dalej, największego miasta Brazylii –
São Paulo. Tym razem piłkarze Honvédu mieli zaszczyt bytować w
znanym Othon
Palace Hotel,
który znajdował się w zabytkowym centrum miasta, Praça
do Patriarca.
Miejsce co prawda inne, aczkolwiek rozjemca ten sam – mecz
sędziował Brazylijczyk Mário Vianna, który zewsząd słyszał
słowa uznania za odpowiednie prowadzenie gry. Piłkarze biegali po
murawie legendarnego Pacaembu.
Co do frekwencji to nic wam niestety nie przekaże, gdyż jej nie
ujawniono, aczkolwiek mówi się, że stadion był "zapakowany":)
Ten mecz również ma pasjonującą historię...organizacyjną. Otóż,
to że w ogóle do niego doszło było możliwe dzięki uchyleniu
zakazu/ostrzeżenia nadanego przez brazylijską organizację FPF, która zarządzała
wszystkimi turniejami piłkarskimi na terenie Sao Paulo i okolic. Ów
zakaz/ostrzeżenie oczywiście był odpowiedzią na "sugestie"
ówczesnej CBF i FIFA o zawieszeniu Honvédu Budapeszt. Idea
natomiast by rozegrać spotkanie właśnie w São Paulo wypłynęła
od dwóch podmiotów. Mowa tu o Kampanii Papierosowej Sudan
(reprezentowanej przez Saula Agostinho Janequine) i Rádiu
Bandeirantes (reprezentowanego
przez Murilo Leite). Oczywiście dogadali się z przedstawicielami
obu zespołów, czyli Walterem Fadelem i Emilem Österreicherem.
Jeszcze
krótko o kolejnym spotkaniu z CR Flamengo z 2 lutego. Piłkarze
powrócili na stadion Maracanã
w Rio de Janeiro. Znowu swoją wyższość pokazał Honved,
zwyciężając nieznacznie 3:2 (gol naszego Ferenca). Ważniejsze
rzeczy działy się w kolejnym spotkaniu i ostatnim na brazylijskiej
ziemi. Miałem powrócić do tematu Brazylijczyka Garrinchy i to
czynię. Był on w tym spotkaniu klasą samego siebie. Pokazał kawał
znakomitego piłkarstwa na najwyższym poziomie, okraszonym
umiejętnościami technicznymi, z których słynął. Mianowicie w
dniu 7 lutego doszło do niecodziennego spotkania, które śmiało
można nazwać historycznym. Przeciwko Honvédowi wyszła jedenastka
połączonych sił...CR Flamengo i Botafogo. Dwie ekipy, które
mówiąc delikatnie, nie darzą się sympatią zjednoczyły szeregi
przeciwko wspólnemu "wrogowi". To tak jakby na sparing
"zeszłaby się" Legia z Lechem czy Wisła z Cracovią.
Obrazek kiedy gracze obu zwaśnionych brazylijskich zespołów idą
ramie w ramię daje wiary w ludzi i pokazuje, że futbol potrafi
także łączyć. Oby więcej takich idei i zachowań. Nawet ponoć
zawodnicy po brazylijskiej stronie mieli do przerwy grać w
koszulkach jednego zespołu, a po przerwie drugiego :))) Przynudzam
jak zawsze :D Teraz wynik. Węgrzy musieli przełknąć gorzką
pigułę – 2:6. Znowu Ferencowi udało się zdobyć bramkę.
Węgierskich
piłkarzy czekała jeszcze jedna przygoda. Mieli rozegrać ostatnie
dwa mecze z CR Flamengo...w stolicy Wenezueli, Caracas. Musieli w tym
celu udać się aż 4500 km na północ. Cała impreza nie byłaby
możliwa, gdyby nie zabiegał o to mieszkający w Wenezueli biznesmen
baskijskiego pochodzenia – Sabin de Zenarutxabeitía. Konto Honvédu
za ten "wypad" miało się wzbogacić o kolejne 7 000 USD.
Same mecze rozgrywane były w niecodziennej panoramie. Mianowicie
stołeczny obiekt na którym miała toczyć się gra - Stadion
Olimpijski (UCV)
- był uniwersyteckim miejscem, przeznaczonym do rozgrywania
meczów...baseballowych! Widać silne wpływy amerykańskie :) Na
co dzień był on "domem" takich klubów jak: Leones del
Caracas (Lwy Caracas) i La Guaira Sharks (Rekiny Guairy). Tak tylko
to wymieniam, szeroko się uśmiechając widząc te nazwy :D Pierwszy
mecz rozegrano 16 lutego i padł on łupem brazylijskiej jedenastki,
która wynikiem 5:3 odprawiła swoich rywali. 3 dni później
rozegrano rewanż, w który pięknie zakończył tą meczową
tułaczkę. Tym razem obie ekipy zagrały na remis (1-1). A nasz
Ferenc? W pierwszym spotkaniu musiał się zadowolić jednym golem, a
w rewanżu najprawdopodobniej nie zagrał (bynajmniej nie mam takiej
informacji). Jeszcze powiem o niezwykłej otoczce pierwszego
pojedynku. Uroczyste wprowadzenie piłki do gry (ang. kick-off)
wykonał Rafael Herrera Tovar – wiem, że nic wam to nazwisko nie
mówi. Ten pan, który był wówczas na stanowisku dyrektora
Narodowego Instytutu Sportu w Wenezueli, miał również...stopień
wojskowy - podpułkownik! Hmmm...miał coś wspólnego z Puskásem :)
Nawet jest takie rozpowszechnione zdjęcie z ceremonii otwarcia,
kiedy ów wojskowy ubrany w mundur "zamaszyści" wykopuje
futbolówkę. Był też inne zdarzenie warte napisania. Gdzie męska
rywalizacja, tam też są piękne kobiety. "Ozdóbką"
spotkania była Susana Dujim. Owa panna/pani przed pierwszym
gwizdkiem (po raz kolejny sędzią był Mário Vianna) wręczała
okolicznościowe bukiety kwiatów Puskásowi i Evaristo, kapitanom
drużyn. Dla Wenezuelczyków możliwość zobaczenia tak silnych
zespołów była wartością samą w sobie. Zdarzało się, że
gościli zespoły z Europy (Portugalia, Hiszpania, Włochy), ale
jeszcze tak "egzotycznego" Węgry to nie uświadczyli. Do
tego ów mecz był znakomitym "otwarciem" wenezuelskiej
piłki. Właśnie od sezonu 1957 w Wenezueli wprowadzono zawodową
ligę.
Wycieczka
pt. "Brazylia+ 1957" zbliżała się nieuchronnie do swego
kresu. Przed graczami stanął dylemat co robić: wracać do domu czy
zostać na obczyźnie. Większość wybrała opcję powrotu. Jedynie
Ferenc Puskás wraz bodajże z 3 innymi kolegami z klubu oraz osobą
trenera, Jenő Kalmára, podjęli decyzje że będą szukać
szczęścia w piłce zachodniej. Moi mili, właśnie teraz już jest
definitywny koniec ery legendarnej węgierskiej Złotej
Jedenastki.
Nigdy już "kraj znad puszty" nawet nie zbliży się do
poziomu "Puskás&Friends". Tak, niczym polskie
piłkarstwo, osiądą na całkowitej europejskiej przeciętności –
powiedzmy, że na peryferiach wielkiej piłki, gdzie sam awans na
Mundial i Euro jest sporym sukcesem. Wróćmy jeszcze do piłkarzy
Honvédu. Ich powrót przebiegał bardzo różnie. Jedynie József
Bozsik bezpośrednio z Caracas udał się do rodzimego Budapesztu (na
stałe rozdzieli się z Ferencem). Droga innych była bardziej
zagmatwana. Pewna grupa zawodników została zatrzymana w Wenezueli
do czasu, aż wyrobione zostaną im wizy do poszczególnych
zachodnioeuropejskich państw czy Brazylii (parę dni oczekiwania).
Natomiast grupa 7 zawodników powracała do kraju przez szereg
przystanków. Trasa ich podróży wyglądała tak: Caracas
(Wenezuela) – Dakar (Senegal) – Lizbona (Portugalia) –
Amsterdam (Holandia) – Wiedeń (Austria) – Budapeszt (Węgry).
Po
przyjeździe do domu zawodnicy łatwo nie mieli. Może podam przykład
bramkarza Gyula Grosicsa. Już na granicy węgierskiej wyczekiwał
na niego samochód. Zabrano go na przesłuchanie i następnie do
więzienia. Na szczęście na krótko, tak że mógł wrócić do
rodziny i gry w klubie. W zasadzie kary uniknęło 4 graczy (Lajos
Tichy, Ferenc Machos, István Solti i Tibor Palicskó), gdyż nie
brali udziału w wyprawie. Jakości klubu z Budapesztu po ucieczce
niektórych jego graczy wyraźnie spadła. W sezonie 1957 zajęli w
lidze przedostatnie, 11 miejsce i nie spadli do 2 ligi tylko dlatego,
że liga została zreformowana. Na kolejny tytuł mistrzowski musieli
czekać około 25 lat. Udało im się jedynie zwyciężyć w 1959
roku w Pucharze
Mitropa
(zawody średniej rangi) oraz 5 lat później w Pucharze
Węgier.
Przed Ferencem Puskásem natomiast "druga młodość"...,
ale o tym moi mili dowiedzie się już niebawem, w ostatniej części
opowieści o tym niezwykłym człowieku. Tymczasem bardzo dziękuję
za przeczytanie i zapraszam do następnych wizyt. Trzymajcie się ciepło. Czołem! :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz