(Temat 9) Genialny piłkarz i genialny człowiek
(Biografia nr 1)
Część I
Dzisiaj będzie post
biograficzny. Nie myślałem wcale długo o tym, kto będzie pierwszym
podmiotem mych rozważań – wiedziałem to od dawna. Właśnie ta
postać, a nie żadna inna. Przeszło mi przez myśl, że na miana typu:
"genialny", "wspaniały", "mądry",
"ciepły" itd. w odniesieniu do człowieka (a nie tylko
piłkarza) wielu z was przyjmie to z dużą dozą niedowierzania.
Niby, że "wciskam kit". Być może się mylę, jednak
nawet gdyby tak było to się nie obrażę. Rozumiem w pełni taką
reakcję zwłaszcza u młodych – cierpiących na notoryczny deficyt
prawdziwych autorytetów. Czemu to mówię na wstępie? Bo osoba,
której historie wam teraz przybliżę była nie tylko wybitnym
piłkarzem, lecz kimś znacznie więcej. Właśnie była wspaniałym
człowiekiem, ciepłym, uczciwym, którego darzono powszechną
sympatią i uznaniem. Dla kobiet był dżentelmenem, które
obdarowywał kwiatkiem w uznaniu. Lubił zabawę i kontakt z drugim
człowiekiem. Lojalny, luzak a nawet trochę łatwowierny, co jednak
nadaje mu charakteru poczciwości. Jednak, wsławił się przede
wszystkim tym, co dokonał na boisku a dokonał bardzo dużo. Tak
dużo, że do dziś jego nazwisko jest wymieniane i kojarzone, nawet
wśród osób których piłką się nie interesują. Ba! Mimo upływu
lat – jego wielka kariera de facto
rozpoczęła się niedługo po II wojnie światowej! Niestety już od
około 8 lat nie ma go wśród nas. Na pewno i Wy, moi drodzy,
słyszeliście o Nim. Jeśli jednak nie, to usłyszycie dziś. Naprawdę warto. O kim mówię? Opowiem wam intrygującą historię
najwybitniejszego z Węgrów, łowcy bramek, legendy piłki
światowej, postaci wybitnej i lubianej, ciepłego człowieka -
przedstawiam wam Ferenca
Puskása.
Ferenc przyszedł na świat 1 kwietnia 1927 roku w Budapeszcie (szpital Uzsoki). Wyjątkowy człowiek urodził się w wyjątkowy dzień – Prima Aprillis. Także z tego powodu, by uniknąć żartów, w rodzinie obchodzono jego urodziny 2 kwietnia. Dzieciństwo spędził w miejscowości Kispest, znajdujące się w pobliżu Budapesztu (obecnie jest dzielnicą tego miasta). Jego ojciec, także miał na imię Ferenc, z pochodzenia był Niemcem - Donauschwaben. Tak naprawdę jego rodzina przyjęła nazwisko "Puskás" dopiero w 1937 roku (madziaryzacja, przy zdobywaniu "papierów" na trenera piłkarskiego "lepiej było widziane" nazwisko węgierskie). Pierwotnie nazywali się Purczeld. Wspomniany ojciec był piłkarzem. Przyuczał się do zawodu ślusarza, później pracował w rzeźni, a następnie zajął się trenerką (pracował też jako kierowca autobusu). Matka Ferenca, Margit (z domu Bíró), trudniła się krawiectwem. Margit nie znała języka niemieckiego. Rodzina nie uchodziła za majętną. Mieszkali w maleńkim domku blisko drogi. Komponowali się z otoczeniem idealnie, gdyż okoliczne domostwa były wielce skromne. Ferenc nie miał licznego rodzeństwa – tylko jedną siostrę (Éva, rocznik 1929). Było to ewenementem jak na te czasy i tą klasę społeczną. Mały Ferenc nie mógł narzekać jednak na samotność. Rodziny sąsiadów były wielodzietne i nawet był okres, że w Kispest (miasteczko) żyło nawet 800 dzieciaków! Są dane, że w najbliższym otoczeniu naszego bohatera istniała "paczka" ponad 130 dzieciaków! Jak wspomniał kiedyś sam Puskás, iż ulice były wręcz zatłoczone dziećmi. Z powodu ogólnej biedy nie było jakiejś znaczącej różnicy między nimi i wspólnie bawiły się ze sobą. Z sentymentem wspominał, że dzieciaki wspólnie spędzały czas od wchodu do zachodu słońca. Dominowała przede wszystkim piłka nożna, którą ochoczo na licznych w tym czasie pustych działek. Futbol wypełniał ich życie, był alternatywą na nudę i rozwijał fizycznie. Do tego był tani – wystarczyła zwykła "szmacianka", którą potrafiły same małolaty zrobić. Często grały na bosaka. Najwidoczniej stąd nasz bohater wyniósł siłę i szybkość, którą w "poważnej" piłce bardzo imponował. Dzieciaki pomiędzy siebie wybierały ekipy i grały pełne pasji pojedynki. Były to twarde boje, bynajmniej nie na żarty, wkładając w to dużo "serducha". Jest też pewna krótka anegdotka z okresu wczesnodziecięcego. Ponoć jak tylko sam nauczył się chodzić (około 10 miesiąc życia) to już pierwszy raz kopnął piłkę – tak twierdziła jego mama. Jest też dużo mówiące zdjęcie rodzinne, kiedy mały Ferenc trzyma w dłoniach piłeczkę. Tak moi mili, nasz bohater kochał futbol już od małego smyka.
Ferenc przyszedł na świat 1 kwietnia 1927 roku w Budapeszcie (szpital Uzsoki). Wyjątkowy człowiek urodził się w wyjątkowy dzień – Prima Aprillis. Także z tego powodu, by uniknąć żartów, w rodzinie obchodzono jego urodziny 2 kwietnia. Dzieciństwo spędził w miejscowości Kispest, znajdujące się w pobliżu Budapesztu (obecnie jest dzielnicą tego miasta). Jego ojciec, także miał na imię Ferenc, z pochodzenia był Niemcem - Donauschwaben. Tak naprawdę jego rodzina przyjęła nazwisko "Puskás" dopiero w 1937 roku (madziaryzacja, przy zdobywaniu "papierów" na trenera piłkarskiego "lepiej było widziane" nazwisko węgierskie). Pierwotnie nazywali się Purczeld. Wspomniany ojciec był piłkarzem. Przyuczał się do zawodu ślusarza, później pracował w rzeźni, a następnie zajął się trenerką (pracował też jako kierowca autobusu). Matka Ferenca, Margit (z domu Bíró), trudniła się krawiectwem. Margit nie znała języka niemieckiego. Rodzina nie uchodziła za majętną. Mieszkali w maleńkim domku blisko drogi. Komponowali się z otoczeniem idealnie, gdyż okoliczne domostwa były wielce skromne. Ferenc nie miał licznego rodzeństwa – tylko jedną siostrę (Éva, rocznik 1929). Było to ewenementem jak na te czasy i tą klasę społeczną. Mały Ferenc nie mógł narzekać jednak na samotność. Rodziny sąsiadów były wielodzietne i nawet był okres, że w Kispest (miasteczko) żyło nawet 800 dzieciaków! Są dane, że w najbliższym otoczeniu naszego bohatera istniała "paczka" ponad 130 dzieciaków! Jak wspomniał kiedyś sam Puskás, iż ulice były wręcz zatłoczone dziećmi. Z powodu ogólnej biedy nie było jakiejś znaczącej różnicy między nimi i wspólnie bawiły się ze sobą. Z sentymentem wspominał, że dzieciaki wspólnie spędzały czas od wchodu do zachodu słońca. Dominowała przede wszystkim piłka nożna, którą ochoczo na licznych w tym czasie pustych działek. Futbol wypełniał ich życie, był alternatywą na nudę i rozwijał fizycznie. Do tego był tani – wystarczyła zwykła "szmacianka", którą potrafiły same małolaty zrobić. Często grały na bosaka. Najwidoczniej stąd nasz bohater wyniósł siłę i szybkość, którą w "poważnej" piłce bardzo imponował. Dzieciaki pomiędzy siebie wybierały ekipy i grały pełne pasji pojedynki. Były to twarde boje, bynajmniej nie na żarty, wkładając w to dużo "serducha". Jest też pewna krótka anegdotka z okresu wczesnodziecięcego. Ponoć jak tylko sam nauczył się chodzić (około 10 miesiąc życia) to już pierwszy raz kopnął piłkę – tak twierdziła jego mama. Jest też dużo mówiące zdjęcie rodzinne, kiedy mały Ferenc trzyma w dłoniach piłeczkę. Tak moi mili, nasz bohater kochał futbol już od małego smyka.
Młody
Ferenc wcześnie, bo już w wieku 12 lat porzucił naukę, by w pełni
poświęcić się grze w piłkę nożną. Karierę piłkarską
rozpoczął w 1939 roku na poziomie juniora w lokalnym zespole –
Kispest AC (wtedy jeszcze działał pod nazwą Kispest FC). Ów klub miał swoistych "skautów" –
piłkarskich zapaleńców, którzy jeździli po okolicznych
"boiskach" i obserwowali grające dzieci. Było to już
pierwsze "sito" w wyławianiu talentów. Ferenc darzył go
wyjątkowym szacunkiem i sentymentem. Po
latach sam wspominał, iż z perspektywy czasu jeszcze bardziej
docenia swój "dziewiczy" klub. Stanowił on dla niego
odskocznię od osobistych kłopotów i wspomnień związanych z
wojną. Czuł się tam jak w jednej wielkiej rodzinie. Często
chłopcy spędzali czas ze sobą, również po meczach i treningach.
Prowadzili dysputy, śmiali się z dowcipów czy spożywali posiłek
(wątek jedzenia rozszerzę później, bo u naszego bohatera ma on
duże znaczenie :)). Już jako dorosły człowiek przyznał, iż
tamten futbol był przepełniony wartością – przyjaźnią. Z
ubolewaniem odniósł się do czasów późniejszych, gdzie liczy się
kasa a dla samych zawodników piłka nożna to w dużej mierze praca.
Tutaj muszę przyznać Panu Ferencowi rację. Pieniądz często
zabija wartości. Wszechobecna komercja tworzy z wszystkiego towar,
który można ładnie opakować i sprzedać. Tak samo jest i z piłką.
Dawniej grano o nieporównywalnie mniejsze pieniądze, lecz była
widoczna pasja i więź międzyludzka. Organizacja klubu była
"profesjonalnie" amatorska. Istniały podmioty coś na
kształt "sponsorów". M.in. miejscowy szewc szył klubowe
buty, a właściciel pobliskiej restauracji (dwa razy w tygodniu)
serwował piłkarzom posiłki po treningu. Zespól młodzieżowy
klubu, której członkiem był również Ferenc, należał do jednego
z najbardziej uznanych wtedy w całym kraju. Liczył on w czasie
sezonu grubo ponad "setkę" młodych graczy. Kochali oni
ten klub, a klub kochał ich. Mogli liczyć na zacny kawałek chleba
i masła, przepijając to szklanką mleka – pamiętajcie to lata
40-ste! Młody Ferenc miał wyśmienitą okazję do bycia naocznym
świadkiem jak wygląda profesjonalne (jak na tamte czasy) szkolenie
piłkarzy (seniorów). Mógł naśladować bardziej doświadczonych i
starszych kolegów oraz wprowadzać nowo zdobytą wiedzę w swój
sposób gry. Możliwe to było dzięki obserwowaniu podczas
rozgrywania meczów ligowych. Podkreślę, że było to gratis (nie płacili z własnych kieszeni). Wielkości swojego sentymentu do Kispest AC
Puskás dał wyraz już jako dorosły gracz, kiedy działania
zachodnich klubów (zauważających jego niespotykany talent) aby go
sprowadzić do siebie, spełzły na niczym. Do 1942 roku używał
pseudonimu Miklós Kovács. Spowodowane to było jego młodym
wiekiem, a ówczesne przepisy były dość surowe i nakładały
limity wiekowe.
Swój debiut w seniorskim zespole zaliczył w grudniu 1943 roku (Mikołajki, bądź dzień wcześniej), meczem z Nagyváradi AC (NAC). Przyczyniła się do tego panująca w tym czasie w składzie Kispest AC...epidemia grypy. Debiut nie był okazały, gdyż jego zespół poległ 0:3. Na usprawiedliwienie należy nadmienić, iż ich rywale to nie byle kto – późniejsi mistrzowie kraju. Po tym meczu do Ferenca przylgnął przydomek Öcsi (można to tłumaczyć jako "młodszy brat" lub "kolega", "dzieciak"). Mówiono także na niego "Szwab". W klubie grał ze swym niewiele starszym przyjacielem "z podwórka" Józsefem Bozsikiem, z którym także będzie grał w przyszłości w Reprezentacji Węgier, ale o zespole narodowym później. Dodam tylko, że József to żywa legenda węgierskiego futbolu. Może nie dorównuje Ferencowi, jednak to on jest rekordzistą reprezentacji pod względem ilości rozegranych spotkań – 101. Więź obu chłopaków była bardzo bliska. Z Cucu (pseudonim Bozsika) byli wiernymi przyjaciółmi, niemal jak rodzeni bracia (którego de facto nasz bohater nie "posiadał"). Pomagali sobie nie tylko podczas gry w piłkę nożną, ale także poza nim na niwie osobistej. Mieszkali zresztą "rzut beretem" od siebie. Co do gry w klubie...w pierwszym sezonie (1943/44) nasz bohater zdobył w 17 spotkaniach swojego klubu 8 bramek – średnia powyżej 0,5 gola na mecz. Jednak światu pokazał, iż jest nietuzinkowym graczem w okresie powojennym. W sezonie 1945/46 (mając na koniec sezonu około 19 lat!) ustrzelił aż 35 goli w 36 meczach. Dwa lata później osiągnął niebotyczne 50 bramek (w 32 meczach!). Dało mu to 1 pierwsze w klasyfikacji najlepszego strzelca w Europie – nieoficjalny Europejski Złoty But (nagrodę wprowadzono dopiero od sezonu 1967/68). Rok później było niewiele gorzej, bo jego licznik po rozegraniu w sezonie 30 meczu stanął na 46 bramkach. Niestety jego wielce skuteczna forma strzelecka nie przełożyła się na sukcesu drużynowe na krajowym podwórku. Jego Kispest AC zdobywało w lidze kolejno miejsca: 10, 10, 4, 4, 2, 4, 3. Jak widać w 7 sezonach mógł świętować tylko dwa podia, w tym tytuł wicemistrzowski w sezonie 1946/47 (wyżej był wtedy tylko Újpest TE). Ferenc imponował swoją siłą na murawie. W połączeniu z niebywałą szybkością i z faktem, iż jest lewonożny (bycie "mańkutem" to zawsze niewygodne dla sportowych przeciwników) sprawia, że był niezwykle istotny dla zespołu. Dochodzi do tego na wysokim poziomie zaawansowanie techniczne i kunszt strzelecki (celność i siła uderzenia). Jeśli miałbym go porównać do graczy znanych nam współcześnie, to byłby połączeniem Podolskiego z Messi(m). Dlaczego? Niczym Podolski miał "petardę" w lewej nodze, a z Argentyńczykiem łączy go szybkość i...wzrost. Od zawsze był niski. Zaczął rosnąć dopiero po 20 roku życia. Dane dotyczące wysokości jego ciała nie są spójne, aczkolwiek w przybliżeniu miał około 170 cm.
Dla
naszego bohatera końcówka lat 40-stych i początek 50-tych będzie
bardzo wyjątkowa. W 1949 roku klub Kispest AC został przejęty przez węgierskie
Ministerstwo Obrony Narodowej. Klub został przemianowany na Budapest
Honvéd i stał się klubem wojskowym (Węgierska Armia Ludowa).
Skutkowało to również tym, iż piłkarzom przyznano stopnie
wojskowe. Ferenc mógł poszczycić się rangą majora – stąd też
wziął się powszechnie używany przez kibiców pseudonim
Galopujący Major. Tak naprawdę w dużej mierze dzięki
tej "militaryzacji" klubu nasz bohater sięgał w hurtowej
ilości po ligowe laury – nie ujmując oczywiście nic z jego
bezsprzecznie ogromnego talentu. Dygnitarze państwowi pragnęli
stworzyć mocny klub poprzez zbieranie w jednym miejscu możliwie
najlepszych węgierskich piłkarzy – popularny proceder w krajach
komunistycznych. Do tego właśnie posługiwano się armią.
Wykorzystując pobór do wojska rekrutowano bardzo dobrych (czy wręcz
świetnych) piłkarzy. Tak czy inaczej Budapest Honvéd stał się
ligowym hegemonem i kroczył drogą sukcesów. Niech statystyki
uświadomią wam potencjał tego zespołu. Na 7 sezonów aż
5-krotnie świętowali krajowe mistrzostwo, a w 2 pozostałych
przypadkach były "tylko" pozycje wicemistrzowskie. Warto
jeszcze powiedzieć o sezonie 1956 (wtedy grano sezony w przeciągu
jednego roku kalendarzowego). Sezon ten z uwagi na napiętą sytuacją
polityczną wewnątrz kraju (rewolucja) nie został dokończony i nie
wyłoniono mistrza, aczkolwiek do czasu zawieszenia rozgrywek zespół
Ferenca Puskása przewodził w tabeli i miał zagwarantowane minimum
2 miejsce. Zagrozić mógł im tylko inny zespół ze stolicy - Vörös
Lobogó (dzisiaj nosi nazwę MTK Budapest), z genialnym Nándorem
Hidegkutim na czele. A jak się spisywał nasz bohater w swym "nowym"
wojskowym zespole? Wybornie! Ferenc zdobył w nim 3 razy koronę
króla strzelców (w sumie miał ich 4 w krajowej lidze). Niemal
zawsze zdobywał 20+ bramek na sezon, a 4-krotnie zdarzyło mu się
zdobyć więcej bramek niż rozegranych meczów w ramach jednego
sezonu. W rodzimej lidze (1943-1956) rozegrał w sumie 349 spotkań,
w których zdobył bagatela 358 bramek! Oczywiście w tych latach
padały "hokejowe" wyniki na stadionach i napastnicy
strzelali "grady" goli, ale i tak liczby te muszą robić
wrażenie. Zresztą na wielkość tego piłkarza i jego legendę
wpłynie przede wszystkim to, co zdobył z reprezentacją narodową i
okres po 1956 roku – uprzedzam, że były to dokonania
niewyobrażalne.
Teraz nieco z innej beczki. Lata 50-te dostarczyły naszemu bohaterowi wiele zmian w życiu prywatnym i piłkarskim. W 1950 zmienił stan cywilny żeniąc się z 5 lat młodszą od siebie Erzsébet Hunyadvári. Ferenc i Erzsébet znali się, gdyż należeli do tego samego klubu. Z tą różnicą, że jego przyszła żona była w żeńskiej sekcji piłki ręcznej. Długo ich znajomość odbywała się na zasadzie wzajemnych uprzejmych powitań. Byli "kolegami" z uwagi na częste napotykanie na siebie, w ramach uprawianych przez siebie konkurencji sportowych. Wszystko zmieniło się przez...grzebień. Była to zabawna historia. Mianowicie, kiedyś po jednym z meczów bądź treningów Erzsébet w małej przebieralni myła się i zmieniała strój po trudach sportowej rywalizacji. Chciała też poprawić fryzurę, jednak nie miała grzebienia. Wyszła zatem na zewnątrz, gdzie stała grupa chłopaków i spytała ich czy ktoś ma grzebień. Pierwszy wyskoczył z inicjatywą pomocy właśnie Ferenc, który zawsze nosił przy sobie ów fryzjerski przyrząd, by elegancko zaczesać "włos" do tyłu. To nie powinno dziwić, gdyż wtedy panował powszechny trend w modzie męskiej, by grzebień "był pod ręką" (niczym obecnie telefon komórkowy). Był to punkt zwrotny w ich relacjach, które przerodziły się w długoletnie i szczęśliwe pożycie małżeńskie. Jakie wrażenie zrobił na Erzsébet? Wydał jej się człowiekiem wesołym i optymistycznie nastawiony do świata. Nie drążył problemu, lecz rzucał zabawny dowcip. Do tego sprawiał wrażenie bystrego. Tak moi mili, Ferenc nie rozstawał się ze swoim uśmiechem i "dobrze mu patrzyło z oczu". Dwa lata później na świat przyszła ich córka – Anikó. W ogóle rok 1952 był dla niego specyficzny. Oprócz wspomnianych narodzin córeczki, Ferenc musiał przetrwać ból z powodu śmierci swego ojca, który ledwo ukończył 49 lat. Tak się złożyło, że 3 dni od śmierci swego ojca wraz z Reprezentacją Węgier rozegrał w Warszawie mecz towarzyski z Reprezentacją Polski. Godnie uczcił pamięć swego ojca wpisując się dwa razy na listę strzelców, a jego zespół wyraźnie pokonał "Biało-czerwonych" 5:1. Był to czas przygotowań do rozgrywanego w Finlandii turnieju olimpijskiego (Helsinki 1952). Po meczu z Polską rozjechali niczym walcem po gospodarzach nadchodzących Igrzysk Olimpijskich. Z Suomi uporali się w stosunku 6:1, a Ferenc otworzył wynik tego spotkania. Był to ostatni sparing przed imprezą docelową.
Swój debiut w seniorskim zespole zaliczył w grudniu 1943 roku (Mikołajki, bądź dzień wcześniej), meczem z Nagyváradi AC (NAC). Przyczyniła się do tego panująca w tym czasie w składzie Kispest AC...epidemia grypy. Debiut nie był okazały, gdyż jego zespół poległ 0:3. Na usprawiedliwienie należy nadmienić, iż ich rywale to nie byle kto – późniejsi mistrzowie kraju. Po tym meczu do Ferenca przylgnął przydomek Öcsi (można to tłumaczyć jako "młodszy brat" lub "kolega", "dzieciak"). Mówiono także na niego "Szwab". W klubie grał ze swym niewiele starszym przyjacielem "z podwórka" Józsefem Bozsikiem, z którym także będzie grał w przyszłości w Reprezentacji Węgier, ale o zespole narodowym później. Dodam tylko, że József to żywa legenda węgierskiego futbolu. Może nie dorównuje Ferencowi, jednak to on jest rekordzistą reprezentacji pod względem ilości rozegranych spotkań – 101. Więź obu chłopaków była bardzo bliska. Z Cucu (pseudonim Bozsika) byli wiernymi przyjaciółmi, niemal jak rodzeni bracia (którego de facto nasz bohater nie "posiadał"). Pomagali sobie nie tylko podczas gry w piłkę nożną, ale także poza nim na niwie osobistej. Mieszkali zresztą "rzut beretem" od siebie. Co do gry w klubie...w pierwszym sezonie (1943/44) nasz bohater zdobył w 17 spotkaniach swojego klubu 8 bramek – średnia powyżej 0,5 gola na mecz. Jednak światu pokazał, iż jest nietuzinkowym graczem w okresie powojennym. W sezonie 1945/46 (mając na koniec sezonu około 19 lat!) ustrzelił aż 35 goli w 36 meczach. Dwa lata później osiągnął niebotyczne 50 bramek (w 32 meczach!). Dało mu to 1 pierwsze w klasyfikacji najlepszego strzelca w Europie – nieoficjalny Europejski Złoty But (nagrodę wprowadzono dopiero od sezonu 1967/68). Rok później było niewiele gorzej, bo jego licznik po rozegraniu w sezonie 30 meczu stanął na 46 bramkach. Niestety jego wielce skuteczna forma strzelecka nie przełożyła się na sukcesu drużynowe na krajowym podwórku. Jego Kispest AC zdobywało w lidze kolejno miejsca: 10, 10, 4, 4, 2, 4, 3. Jak widać w 7 sezonach mógł świętować tylko dwa podia, w tym tytuł wicemistrzowski w sezonie 1946/47 (wyżej był wtedy tylko Újpest TE). Ferenc imponował swoją siłą na murawie. W połączeniu z niebywałą szybkością i z faktem, iż jest lewonożny (bycie "mańkutem" to zawsze niewygodne dla sportowych przeciwników) sprawia, że był niezwykle istotny dla zespołu. Dochodzi do tego na wysokim poziomie zaawansowanie techniczne i kunszt strzelecki (celność i siła uderzenia). Jeśli miałbym go porównać do graczy znanych nam współcześnie, to byłby połączeniem Podolskiego z Messi(m). Dlaczego? Niczym Podolski miał "petardę" w lewej nodze, a z Argentyńczykiem łączy go szybkość i...wzrost. Od zawsze był niski. Zaczął rosnąć dopiero po 20 roku życia. Dane dotyczące wysokości jego ciała nie są spójne, aczkolwiek w przybliżeniu miał około 170 cm.
Teraz nieco z innej beczki. Lata 50-te dostarczyły naszemu bohaterowi wiele zmian w życiu prywatnym i piłkarskim. W 1950 zmienił stan cywilny żeniąc się z 5 lat młodszą od siebie Erzsébet Hunyadvári. Ferenc i Erzsébet znali się, gdyż należeli do tego samego klubu. Z tą różnicą, że jego przyszła żona była w żeńskiej sekcji piłki ręcznej. Długo ich znajomość odbywała się na zasadzie wzajemnych uprzejmych powitań. Byli "kolegami" z uwagi na częste napotykanie na siebie, w ramach uprawianych przez siebie konkurencji sportowych. Wszystko zmieniło się przez...grzebień. Była to zabawna historia. Mianowicie, kiedyś po jednym z meczów bądź treningów Erzsébet w małej przebieralni myła się i zmieniała strój po trudach sportowej rywalizacji. Chciała też poprawić fryzurę, jednak nie miała grzebienia. Wyszła zatem na zewnątrz, gdzie stała grupa chłopaków i spytała ich czy ktoś ma grzebień. Pierwszy wyskoczył z inicjatywą pomocy właśnie Ferenc, który zawsze nosił przy sobie ów fryzjerski przyrząd, by elegancko zaczesać "włos" do tyłu. To nie powinno dziwić, gdyż wtedy panował powszechny trend w modzie męskiej, by grzebień "był pod ręką" (niczym obecnie telefon komórkowy). Był to punkt zwrotny w ich relacjach, które przerodziły się w długoletnie i szczęśliwe pożycie małżeńskie. Jakie wrażenie zrobił na Erzsébet? Wydał jej się człowiekiem wesołym i optymistycznie nastawiony do świata. Nie drążył problemu, lecz rzucał zabawny dowcip. Do tego sprawiał wrażenie bystrego. Tak moi mili, Ferenc nie rozstawał się ze swoim uśmiechem i "dobrze mu patrzyło z oczu". Dwa lata później na świat przyszła ich córka – Anikó. W ogóle rok 1952 był dla niego specyficzny. Oprócz wspomnianych narodzin córeczki, Ferenc musiał przetrwać ból z powodu śmierci swego ojca, który ledwo ukończył 49 lat. Tak się złożyło, że 3 dni od śmierci swego ojca wraz z Reprezentacją Węgier rozegrał w Warszawie mecz towarzyski z Reprezentacją Polski. Godnie uczcił pamięć swego ojca wpisując się dwa razy na listę strzelców, a jego zespół wyraźnie pokonał "Biało-czerwonych" 5:1. Był to czas przygotowań do rozgrywanego w Finlandii turnieju olimpijskiego (Helsinki 1952). Po meczu z Polską rozjechali niczym walcem po gospodarzach nadchodzących Igrzysk Olimpijskich. Z Suomi uporali się w stosunku 6:1, a Ferenc otworzył wynik tego spotkania. Był to ostatni sparing przed imprezą docelową.
Olimpijskie
zmagania zainaugurowali meczem z Rumunią. Zakończył się on ich
skromnym zwycięstwem. Również Włosi nie sprostali Puskásowi i
spółce. Jednak w obu tych meczach, mimo rozegrania pełnych 90
minut, popularny Öcsi
nie poprawił swojego dorobku bramkowego. Dopiero od ćwierćfinału
"włączył drugi bieg". Z Turcją pomógł swojej ekipie
strzelając 2 bramki i pogrom ekipy z Bliskiego Wschodu stał się
faktem. Również w półfinałowym pojedynku nie dali złudzeń
swoim rywalom. Tym razem o sile Madziarzy
przekonali się Szwedzi. Wynik 6:0 i...wszystko jasne. Nasz bohater
zdobył tylko jedną bramkę, ale za to...w 1 minucie spotkania. W
finałowym meczu, decydującym o złotym medalu olimpijskim, spotkali
się z ekipą Jugosławii. Piłkarze z Bałkanów na tym turnieju
zdobywali mnóstwo goli, ale też mieli luki w swojej strefie
obronnej (5 meczy - bramki 26:11). Mimo to do przerwy kibice na
Stadionie Olimpijskim w Helsinkach w liczbie ponad 58 tysięcy goli
nie uświadczyli. Ferenc musiał w tym meczu jednak przełknąć
sporą goryczkę w postaci niewykorzystanego rzutu karnego. Musiało
to podziałać na kapitana drużyny (Ferenc pełnił tą zaszczytną
funkcję) jak czerwona płachta na byka. W pełni się zrehabilitował
bramką na 1:0 w 70 minucie spotkania. W końcówce meczu jego zespół
jeszcze podwyższył na 2:0 i Ferenc mógł zapisać na swoim koncie
kolejny sukces – został mistrzem olimpijskim!
Cofnijmy się teraz w czasie. Przygodę z reprezentacją zaczął w 1945 roku. Mamy okres świeżo po zakończeniu działań zbrojnych II wojny światowej (sierpień – w maju koniec wojny na terenie Europy) i decydenci piłkarskiej centrali obrali za sparingpartnera zespół Austrii. Ustalono, iż w Budapeszcie rozegrany zostanie dwumecz. Moi mili rywal nie mógł być inny niż właśnie Austria. Czemu? Zaraz wyjaśnię. Przez ponad pół wieku oba kraje złączone były unią i owe państwo nosiło nazwę Austro-Węgier (rozpad w 1918 roku). Ba, powiem więcej! W ogóle pierwszy historyczny mecz międzypaństwowy dla obu reprezentacji to...mecz Austria-Węgry z 1902 roku. Również pierwszy mecz po I wojnie światowej zagrały właśnie ze sobą obie ekipy. Tak więc rywal i znany i historyczny. W pierwszym meczu nasz bohater w ogóle nie wystąpił. Debiut zaliczył w drugim spotkaniu – 20 sierpnia. No cóż, zaliczył debiut-marzenie. 18-letni Ferenc zdobył pierwszą bramkę w tym spotkaniu, a jego team bezproblemowo ograł rywala "zza miedzy" 5:2. To był czas tworzenia słynnej Złotej Jedenastki. Zespół ten, którego wielkim kapitanem był właśnie Ferenc, dominował na arenie europejskiej i światowej. Umowny początek ery tego teamu to genialna seria meczów, zapoczątkowana po porażce z Austriakami (hmmm :P) i od triumfu w 1950 roku nad...Polską. Pierwsze skrzypce grał w nim Puskás. Był ulubieńcem kibiców i prawdziwym przywódcą na murawie. Trener tego legendarnego zespołu - Gusztáv Szebes - miał ból głowy bogactwa. Grała cała plejada znakomitości piłkarskich, zaczynając od Puskása i wymieniając dalej na Hidegkutim czy Bozsiku (wspomnianego wcześniej kumpla od lat dziecięcych). Węgrzy robili co chcieli ze swoimi boiskowymi oponentami.
Cofnijmy się teraz w czasie. Przygodę z reprezentacją zaczął w 1945 roku. Mamy okres świeżo po zakończeniu działań zbrojnych II wojny światowej (sierpień – w maju koniec wojny na terenie Europy) i decydenci piłkarskiej centrali obrali za sparingpartnera zespół Austrii. Ustalono, iż w Budapeszcie rozegrany zostanie dwumecz. Moi mili rywal nie mógł być inny niż właśnie Austria. Czemu? Zaraz wyjaśnię. Przez ponad pół wieku oba kraje złączone były unią i owe państwo nosiło nazwę Austro-Węgier (rozpad w 1918 roku). Ba, powiem więcej! W ogóle pierwszy historyczny mecz międzypaństwowy dla obu reprezentacji to...mecz Austria-Węgry z 1902 roku. Również pierwszy mecz po I wojnie światowej zagrały właśnie ze sobą obie ekipy. Tak więc rywal i znany i historyczny. W pierwszym meczu nasz bohater w ogóle nie wystąpił. Debiut zaliczył w drugim spotkaniu – 20 sierpnia. No cóż, zaliczył debiut-marzenie. 18-letni Ferenc zdobył pierwszą bramkę w tym spotkaniu, a jego team bezproblemowo ograł rywala "zza miedzy" 5:2. To był czas tworzenia słynnej Złotej Jedenastki. Zespół ten, którego wielkim kapitanem był właśnie Ferenc, dominował na arenie europejskiej i światowej. Umowny początek ery tego teamu to genialna seria meczów, zapoczątkowana po porażce z Austriakami (hmmm :P) i od triumfu w 1950 roku nad...Polską. Pierwsze skrzypce grał w nim Puskás. Był ulubieńcem kibiców i prawdziwym przywódcą na murawie. Trener tego legendarnego zespołu - Gusztáv Szebes - miał ból głowy bogactwa. Grała cała plejada znakomitości piłkarskich, zaczynając od Puskása i wymieniając dalej na Hidegkutim czy Bozsiku (wspomnianego wcześniej kumpla od lat dziecięcych). Węgrzy robili co chcieli ze swoimi boiskowymi oponentami.
Do
historii przeszło spotkanie z Anglikami na londyńskim Wembley z
1953 roku. Anglicy podchodzili do tego pojedynku z przeświadczeniem
własnego triumfu, nawet z dozą lekceważenia (często im się
zdarzała taka megalomania, warto wspomnieć choćby mecz z Polską z
1973 roku :P). U siebie do tamtego czasu nigdy nie poczuli goryczy
porażki z zespołem spoza Wysp Brytyjskich. Jednakże ta buta dziwić
powinna. W końcu grali z mistrzami olimpijskimi z 1952 roku. A w
międzyczasie Węgrzy uporali się w pojedynkach z takimi ekipami jak
Szwajcaria, Czechosłowacja, Włochy czy Austria – ekipy w tym
czasie solidne, a nawet o randze mocnych. Listopadowy pojedynek był
prawdziwym dramatem dla angielskich fanów. Zostali upokorzeni,
przegrywając aż 3-6 i de
facto
nie mając "styku" w starciu z rozpędzonymi Madziarami.
Duet Hidegkuti-Puskás dał popis klasowej gry. Pierwszy ustrzelił
hat-tricka, a nasz bohater musiał zadowolić się 2 golami. Ponad
100 tysięcy widzów obecnych na stadionie wiedziało, że są
świadkami ery wielkiego teamu – ku ich rozpaczy większości nie
byli to niestety Synowie
Albionu.
Anglicy głodni rewanżu i pokazania światu, że ta szokująca
porażka była tylko "przypadkiem", doprowadzili do drugiego
pojedynku. Tym razem to Węgrzy byli gospodarzami. Tak się złożyło,
że był to ostatni sparing przed zbliżającymi się dużymi krokami
Mistrzostwami Świata w Szwajcarii (za niespełna 4 tygodnie). Nie muszę mówić, że głównym (więcej
niż głównym!) faworytem tej imprezy byli właśnie piłkarze
węgierscy. Wracając jednak do starcia nr 2 z Anglią. Miejscem akcji
był majowy Budapeszt roku 1954. Odwet Anglików kompletnie spalił na panewce,
bo dostali jeszcze większe "baty"! Tym razem wynik był
jeszcze bardziej porażający...7:1! Ferenc znów trafił 2-krotnie
do siatki rywali. Węgrzy byli wielcy! Węgrzy parli niczym
rozpędzony pociąg po mistrzostwo świata!
Mundial 1954 rozpoczęli od...dwóch pogromów. Najpierw niemal strzelili "10-tkę"
zespołowi z Korei Południowej, by później "hokejowo"
rozprawić się z piłkarzami RFN 8:3. Nasz bohater w pojedynku z
Azjatami strzelił pierwszego i ostatniego gola w meczu. Natomiast
poprzestał na jednym golu z Niemcami. Niestety ten mecz był tak
jego, jak i całego zespołu wielkim dramatem. Kapitan musiał w
drugiej połowie zejść z murawy z powodu kontuzji. Niemcy nie
oszczędzali go w tym spotkaniu. Bardzo prawdopodobne, że już nie
zagra do końca mistrzostw! Scenariusz się sprawdzał. Bez Ferenca
na murawie Węgrzy grali następne 2 spotkania. Z lekkimi kłopotami,
ale oba je wygrali (ćwierćfinał i półfinał). "Planowo"
zameldowali się w Bernie w meczu finałowym (4 lipca). Ich rywalem okazał się
zespół...RFN. Ku uciesze fanów węgierskiego zespołu w wyjściowym
składzie został uwzględniony Ferenc. W prawdzie nie był do końca
wyleczony z urazu kostki jakiej doznał 2 tygodnie wcześniej. Jednak
o tym, że jest wielkim graczem dał wyraz już na samym początku
finałowego meczu, w którym strzelił bramkę otwierającą wynik.
Ledwo Niemcy zdążyli ochłonąć a dostali drugą bramkę – była
to 8 minuta meczu! Wydawało się, że wszystko pójdzie "jak po
maśle". Rzeczywistość okazała się zgoła odmienna. Minęło
10 minut a piłkarze Zachodnich Niemiec zdołali wyrównać
wprawiając w osłupienie niemal wszystkich...no może tylko swoich
fanów w euforie. Sensację było czuć w powietrzu, bo wynik długo
się nie zmieniał. Węgrzy nie wykorzystywali sytuacji, a ponadto
golkiper przeciwników miał "dzień konia". Na zegarze
pojawiła się 84 minuta meczu a niemiecki napastnik Helmut Rahn
zrobił to co wydawało się niemożliwe. Popularny Boss
uderzył piłkę na bramkę węgierskiego bramkarza Gyulię Grosicsa
na tyle skutecznie, że ta po ziemi wpadła do siatki! Jednak dzielni
Węgrzy nie złożyli broni. Znów swój geniusz pokazał Puskás. W
samej końcówce meczu Madziarzy
przeprowadzili "akcję rozpaczy". Akcję zakończył nasz
genialny bohater strzelając "półwślizgiem" obok
bezradnie interweniującego bramkarza zespołu RFN. To jednak nie
koniec! Otóż Walijczyk stojący na linii gwizdnął pozycję
spaloną. Sytuacja komplikuje się, gdyż angielski sędzia główny
był odmiennego zdania i pierwotnie uznał bramkę. Decyzja
ostateczna brzmi: gol nieuznany! Węgrzy nie zdołali wyrównać i
jedna z największych sensacji w historii futbolu stała się faktem!
Całe Węgry pogrążyły się w smutku i żałobie. Natomiast
Niemcy, które niecałą dekadę temu prowadziły jeszcze wojnę,
utonęły w ogromnej radości. Oczywiście było parę kontrowersji,
na czele z posądzeniem o doping niemieckich graczy, jednak Puchar
Świata przypadł właśnie im. Węgierscy gracze wrócili do kraju w
dużej niesławie i nawet z posądzeniem, że mecz "sprzedali".