Translate

niedziela, 31 sierpnia 2014

(Temat 9) Genialny piłkarz i genialny człowiek

(Biografia nr 1)

Część I

Dzisiaj będzie post biograficzny. Nie myślałem wcale długo o tym, kto będzie pierwszym podmiotem mych rozważań – wiedziałem to od dawna. Właśnie ta postać, a nie żadna inna. Przeszło mi przez myśl, że na miana typu: "genialny", "wspaniały", "mądry", "ciepły" itd. w odniesieniu do człowieka (a nie tylko piłkarza) wielu z was przyjmie to z dużą dozą niedowierzania. Niby, że "wciskam kit". Być może się mylę, jednak nawet gdyby tak było to się nie obrażę. Rozumiem w pełni taką reakcję zwłaszcza u młodych – cierpiących na notoryczny deficyt prawdziwych autorytetów. Czemu to mówię na wstępie? Bo osoba, której historie wam teraz przybliżę była nie tylko wybitnym piłkarzem, lecz kimś znacznie więcej. Właśnie była wspaniałym człowiekiem, ciepłym, uczciwym, którego darzono powszechną sympatią i uznaniem. Dla kobiet był dżentelmenem, które obdarowywał kwiatkiem w uznaniu. Lubił zabawę i kontakt z drugim człowiekiem. Lojalny, luzak a nawet trochę łatwowierny, co jednak nadaje mu charakteru poczciwości. Jednak, wsławił się przede wszystkim tym, co dokonał na boisku a dokonał bardzo dużo. Tak dużo, że do dziś jego nazwisko jest wymieniane i kojarzone, nawet wśród osób których piłką się nie interesują. Ba! Mimo upływu lat – jego wielka kariera de facto rozpoczęła się niedługo po II wojnie światowej! Niestety już od około 8 lat nie ma go wśród nas. Na pewno i Wy, moi drodzy, słyszeliście o Nim. Jeśli jednak nie, to usłyszycie dziś. Naprawdę warto. O kim mówię? Opowiem wam intrygującą historię najwybitniejszego z Węgrów, łowcy bramek, legendy piłki światowej, postaci wybitnej i lubianej, ciepłego człowieka - przedstawiam wam Ferenca Puskása.
Ferenc przyszedł na świat 1 kwietnia 1927 roku w Budapeszcie (szpital Uzsoki). Wyjątkowy człowiek urodził się w wyjątkowy dzień – Prima Aprillis. Także z tego powodu, by uniknąć żartów, w rodzinie obchodzono jego urodziny 2 kwietnia. Dzieciństwo spędził w miejscowości Kispest, znajdujące się w pobliżu Budapesztu (obecnie jest dzielnicą tego miasta). Jego ojciec, także miał na imię Ferenc, z pochodzenia był Niemcem - Donauschwaben. Tak naprawdę jego rodzina przyjęła nazwisko "Puskás" dopiero w 1937 roku (madziaryzacja, przy zdobywaniu "papierów" na trenera piłkarskiego "lepiej było widziane" nazwisko węgierskie). Pierwotnie nazywali się Purczeld. Wspomniany ojciec był piłkarzem. Przyuczał się do zawodu ślusarza, później pracował w rzeźni, a następnie zajął się trenerką (pracował też jako kierowca autobusu). Matka Ferenca, Margit (z domu Bíró), trudniła się krawiectwem. Margit nie znała języka niemieckiego. Rodzina nie uchodziła za majętną. Mieszkali w maleńkim domku blisko drogi. Komponowali się z otoczeniem idealnie, gdyż okoliczne domostwa były wielce skromne. Ferenc nie miał licznego rodzeństwa – tylko jedną siostrę (Éva, rocznik 1929). Było to ewenementem jak na te czasy i tą klasę społeczną. Mały Ferenc nie mógł narzekać jednak na samotność. Rodziny sąsiadów były wielodzietne i nawet był okres, że w Kispest (miasteczko) żyło nawet 800 dzieciaków! Są dane, że w najbliższym otoczeniu naszego bohatera istniała "paczka" ponad 130 dzieciaków! Jak wspomniał kiedyś sam Puskás, iż ulice były wręcz zatłoczone dziećmi. Z powodu ogólnej biedy nie było jakiejś znaczącej różnicy między nimi i wspólnie bawiły się ze sobą. Z sentymentem wspominał, że dzieciaki wspólnie spędzały czas od wchodu do zachodu słońca. Dominowała przede wszystkim piłka nożna, którą ochoczo na licznych w tym czasie pustych działek. Futbol wypełniał ich życie, był alternatywą na nudę i rozwijał fizycznie. Do tego był tani – wystarczyła zwykła "szmacianka", którą potrafiły same małolaty zrobić. Często grały na bosaka. Najwidoczniej stąd nasz bohater wyniósł siłę i szybkość, którą w "poważnej" piłce bardzo imponował. Dzieciaki pomiędzy siebie wybierały ekipy i grały pełne pasji pojedynki. Były to twarde boje, bynajmniej nie na żarty, wkładając w to dużo "serducha". Jest też pewna krótka anegdotka z okresu wczesnodziecięcego. Ponoć jak tylko sam nauczył się chodzić (około 10 miesiąc życia) to już pierwszy raz kopnął piłkę – tak twierdziła jego mama. Jest też dużo mówiące zdjęcie rodzinne, kiedy mały Ferenc trzyma w dłoniach piłeczkę. Tak moi mili, nasz bohater kochał futbol już od małego smyka.
Młody Ferenc wcześnie, bo już w wieku 12 lat porzucił naukę, by w pełni poświęcić się grze w piłkę nożną. Karierę piłkarską rozpoczął w 1939 roku na poziomie juniora w lokalnym zespole – Kispest AC (wtedy jeszcze działał pod nazwą Kispest FC). Ów klub miał swoistych "skautów" – piłkarskich zapaleńców, którzy jeździli po okolicznych "boiskach" i obserwowali grające dzieci. Było to już pierwsze "sito" w wyławianiu talentów. Ferenc darzył go wyjątkowym szacunkiem i sentymentem. Po latach sam wspominał, iż z perspektywy czasu jeszcze bardziej docenia swój "dziewiczy" klub. Stanowił on dla niego odskocznię od osobistych kłopotów i wspomnień związanych z wojną. Czuł się tam jak w jednej wielkiej rodzinie. Często chłopcy spędzali czas ze sobą, również po meczach i treningach. Prowadzili dysputy, śmiali się z dowcipów czy spożywali posiłek (wątek jedzenia rozszerzę później, bo u naszego bohatera ma on duże znaczenie :)). Już jako dorosły człowiek przyznał, iż tamten futbol był przepełniony wartością – przyjaźnią. Z ubolewaniem odniósł się do czasów późniejszych, gdzie liczy się kasa a dla samych zawodników piłka nożna to w dużej mierze praca. Tutaj muszę przyznać Panu Ferencowi rację. Pieniądz często zabija wartości. Wszechobecna komercja tworzy z wszystkiego towar, który można ładnie opakować i sprzedać. Tak samo jest i z piłką. Dawniej grano o nieporównywalnie mniejsze pieniądze, lecz była widoczna pasja i więź międzyludzka. Organizacja klubu była "profesjonalnie" amatorska. Istniały podmioty coś na kształt "sponsorów". M.in. miejscowy szewc szył klubowe buty, a właściciel pobliskiej restauracji (dwa razy w tygodniu) serwował piłkarzom posiłki po treningu. Zespól młodzieżowy klubu, której członkiem był również Ferenc, należał do jednego z najbardziej uznanych wtedy w całym kraju. Liczył on w czasie sezonu grubo ponad "setkę" młodych graczy. Kochali oni ten klub, a klub kochał ich. Mogli liczyć na zacny kawałek chleba i masła, przepijając to szklanką mleka – pamiętajcie to lata 40-ste! Młody Ferenc miał wyśmienitą okazję do bycia naocznym świadkiem jak wygląda profesjonalne (jak na tamte czasy) szkolenie piłkarzy (seniorów). Mógł naśladować bardziej doświadczonych i starszych kolegów oraz wprowadzać nowo zdobytą wiedzę w swój sposób gry. Możliwe to było dzięki obserwowaniu podczas rozgrywania meczów ligowych. Podkreślę, że było to gratis (nie płacili z własnych kieszeni). Wielkości swojego sentymentu do Kispest AC Puskás dał wyraz już jako dorosły gracz, kiedy działania zachodnich klubów (zauważających jego niespotykany talent) aby go sprowadzić do siebie, spełzły na niczym. Do 1942 roku używał pseudonimu Miklós Kovács. Spowodowane to było jego młodym wiekiem, a ówczesne przepisy były dość surowe i nakładały limity wiekowe.
Swój debiut w seniorskim zespole zaliczył w grudniu 1943 roku (Mikołajki, bądź dzień wcześniej), meczem z Nagyváradi AC (NAC). Przyczyniła się do tego panująca w tym czasie w składzie Kispest AC...epidemia grypy. Debiut nie był okazały, gdyż jego zespół poległ 0:3. Na usprawiedliwienie należy nadmienić, iż ich rywale to nie byle kto – późniejsi mistrzowie kraju. Po tym meczu do Ferenca przylgnął przydomek Öcsi (można to tłumaczyć jako "młodszy brat" lub "kolega", "dzieciak"). Mówiono także na niego "Szwab". W klubie grał ze swym niewiele starszym przyjacielem "z podwórka" Józsefem Bozsikiem, z którym także będzie grał w przyszłości w Reprezentacji Węgier, ale o zespole narodowym później. Dodam tylko, że József to żywa legenda węgierskiego futbolu. Może nie dorównuje Ferencowi, jednak to on jest rekordzistą reprezentacji pod względem ilości rozegranych spotkań – 101. Więź obu chłopaków była bardzo bliska. Z Cucu (pseudonim Bozsika) byli wiernymi przyjaciółmi, niemal jak rodzeni bracia (którego de facto nasz bohater nie "posiadał"). Pomagali sobie nie tylko podczas gry w piłkę nożną, ale także poza nim na niwie osobistej. Mieszkali zresztą "rzut beretem" od siebie. Co do gry w klubie...w pierwszym sezonie (1943/44) nasz bohater zdobył w 17 spotkaniach swojego klubu 8 bramek – średnia powyżej 0,5 gola na mecz. Jednak światu pokazał, iż jest nietuzinkowym graczem w okresie powojennym. W sezonie 1945/46 (mając na koniec sezonu około 19 lat!) ustrzelił aż 35 goli w 36 meczach. Dwa lata później osiągnął niebotyczne 50 bramek (w 32 meczach!). Dało mu to 1 pierwsze w klasyfikacji najlepszego strzelca w Europie – nieoficjalny Europejski Złoty But (nagrodę wprowadzono dopiero od sezonu 1967/68). Rok później było niewiele gorzej, bo jego licznik po rozegraniu w sezonie 30 meczu stanął na 46 bramkach. Niestety jego wielce skuteczna forma strzelecka nie przełożyła się na sukcesu drużynowe na krajowym podwórku. Jego Kispest AC zdobywało w lidze kolejno miejsca: 10, 10, 4, 4, 2, 4, 3. Jak widać w 7 sezonach mógł świętować tylko dwa podia, w tym tytuł wicemistrzowski w sezonie 1946/47 (wyżej był wtedy tylko Újpest TE). Ferenc imponował swoją siłą na murawie. W połączeniu z niebywałą szybkością i z faktem, iż jest lewonożny (bycie "mańkutem" to zawsze niewygodne dla sportowych przeciwników) sprawia, że był niezwykle istotny dla zespołu. Dochodzi do tego na wysokim poziomie zaawansowanie techniczne i kunszt strzelecki (celność i siła uderzenia). Jeśli miałbym go porównać do graczy znanych nam współcześnie, to byłby połączeniem Podolskiego z Messi(m). Dlaczego? Niczym Podolski miał "petardę" w lewej nodze, a z Argentyńczykiem łączy go szybkość i...wzrost. Od zawsze był niski. Zaczął rosnąć dopiero po 20 roku życia. Dane dotyczące wysokości jego ciała nie są spójne, aczkolwiek w przybliżeniu miał około 170 cm.
Dla naszego bohatera końcówka lat 40-stych i początek 50-tych będzie bardzo wyjątkowa. W 1949 roku klub Kispest AC został przejęty przez węgierskie Ministerstwo Obrony Narodowej. Klub został przemianowany na Budapest Honvéd i stał się klubem wojskowym (Węgierska Armia Ludowa). Skutkowało to również tym, iż piłkarzom przyznano stopnie wojskowe. Ferenc mógł poszczycić się rangą majora – stąd też wziął się powszechnie używany przez kibiców pseudonim Galopujący Major. Tak naprawdę w dużej mierze dzięki tej "militaryzacji" klubu nasz bohater sięgał w hurtowej ilości po ligowe laury – nie ujmując oczywiście nic z jego bezsprzecznie ogromnego talentu. Dygnitarze państwowi pragnęli stworzyć mocny klub poprzez zbieranie w jednym miejscu możliwie najlepszych węgierskich piłkarzy – popularny proceder w krajach komunistycznych. Do tego właśnie posługiwano się armią. Wykorzystując pobór do wojska rekrutowano bardzo dobrych (czy wręcz świetnych) piłkarzy. Tak czy inaczej Budapest Honvéd stał się ligowym hegemonem i kroczył drogą sukcesów. Niech statystyki uświadomią wam potencjał tego zespołu. Na 7 sezonów aż 5-krotnie świętowali krajowe mistrzostwo, a w 2 pozostałych przypadkach były "tylko" pozycje wicemistrzowskie. Warto jeszcze powiedzieć o sezonie 1956 (wtedy grano sezony w przeciągu jednego roku kalendarzowego). Sezon ten z uwagi na napiętą sytuacją polityczną wewnątrz kraju (rewolucja) nie został dokończony i nie wyłoniono mistrza, aczkolwiek do czasu zawieszenia rozgrywek zespół Ferenca Puskása przewodził w tabeli i miał zagwarantowane minimum 2 miejsce. Zagrozić mógł im tylko inny zespół ze stolicy - Vörös Lobogó (dzisiaj nosi nazwę MTK Budapest), z genialnym Nándorem Hidegkutim na czele. A jak się spisywał nasz bohater w swym "nowym" wojskowym zespole? Wybornie! Ferenc zdobył w nim 3 razy koronę króla strzelców (w sumie miał ich 4 w krajowej lidze). Niemal zawsze zdobywał 20+ bramek na sezon, a 4-krotnie zdarzyło mu się zdobyć więcej bramek niż rozegranych meczów w ramach jednego sezonu. W rodzimej lidze (1943-1956) rozegrał w sumie 349 spotkań, w których zdobył bagatela 358 bramek! Oczywiście w tych latach padały "hokejowe" wyniki na stadionach i napastnicy strzelali "grady" goli, ale i tak liczby te muszą robić wrażenie. Zresztą na wielkość tego piłkarza i jego legendę wpłynie przede wszystkim to, co zdobył z reprezentacją narodową i okres po 1956 roku – uprzedzam, że były to dokonania niewyobrażalne.
Teraz nieco z innej beczki. Lata 50-te dostarczyły naszemu bohaterowi wiele zmian w życiu prywatnym i piłkarskim. W 1950 zmienił stan cywilny żeniąc się z 5 lat młodszą od siebie Erzsébet Hunyadvári. Ferenc i Erzsébet znali się, gdyż należeli do tego samego klubu. Z tą różnicą, że jego przyszła żona była w żeńskiej sekcji piłki ręcznej. Długo ich znajomość odbywała się na zasadzie wzajemnych uprzejmych powitań. Byli "kolegami" z uwagi na częste napotykanie na siebie, w ramach uprawianych przez siebie konkurencji sportowych. Wszystko zmieniło się przez...grzebień. Była to zabawna historia. Mianowicie, kiedyś po jednym z meczów bądź treningów Erzsébet w małej przebieralni myła się i zmieniała strój po trudach sportowej rywalizacji. Chciała też poprawić fryzurę, jednak nie miała grzebienia. Wyszła zatem na zewnątrz, gdzie stała grupa chłopaków i spytała ich czy ktoś ma grzebień. Pierwszy wyskoczył z inicjatywą pomocy właśnie Ferenc, który zawsze nosił przy sobie ów fryzjerski przyrząd, by elegancko zaczesać "włos" do tyłu. To nie powinno dziwić, gdyż wtedy panował powszechny trend w modzie męskiej, by grzebień "był pod ręką" (niczym obecnie telefon komórkowy). Był to punkt zwrotny w ich relacjach, które przerodziły się w długoletnie i szczęśliwe pożycie małżeńskie. Jakie wrażenie zrobił na Erzsébet? Wydał jej się człowiekiem wesołym i optymistycznie nastawiony do świata. Nie drążył problemu, lecz rzucał zabawny dowcip. Do tego sprawiał wrażenie bystrego. Tak moi mili, Ferenc nie rozstawał się ze swoim uśmiechem i "dobrze mu patrzyło z oczu". Dwa lata później na świat przyszła ich córka – Anikó. W ogóle rok 1952 był dla niego specyficzny. Oprócz wspomnianych narodzin córeczki, Ferenc musiał przetrwać ból z powodu śmierci swego ojca, który ledwo ukończył 49 lat. Tak się złożyło, że 3 dni od śmierci swego ojca wraz z Reprezentacją Węgier rozegrał w Warszawie mecz towarzyski z Reprezentacją Polski. Godnie uczcił pamięć swego ojca wpisując się dwa razy na listę strzelców, a jego zespół wyraźnie pokonał "Biało-czerwonych" 5:1. Był to czas przygotowań do rozgrywanego w Finlandii turnieju olimpijskiego (Helsinki 1952). Po meczu z Polską rozjechali niczym walcem po gospodarzach nadchodzących Igrzysk Olimpijskich. Z Suomi uporali się w stosunku 6:1, a Ferenc otworzył wynik tego spotkania. Był to ostatni sparing przed imprezą docelową.
Olimpijskie zmagania zainaugurowali meczem z Rumunią. Zakończył się on ich skromnym zwycięstwem. Również Włosi nie sprostali Puskásowi i spółce. Jednak w obu tych meczach, mimo rozegrania pełnych 90 minut, popularny Öcsi nie poprawił swojego dorobku bramkowego. Dopiero od ćwierćfinału "włączył drugi bieg". Z Turcją pomógł swojej ekipie strzelając 2 bramki i pogrom ekipy z Bliskiego Wschodu stał się faktem. Również w półfinałowym pojedynku nie dali złudzeń swoim rywalom. Tym razem o sile Madziarzy przekonali się Szwedzi. Wynik 6:0 i...wszystko jasne. Nasz bohater zdobył tylko jedną bramkę, ale za to...w 1 minucie spotkania. W finałowym meczu, decydującym o złotym medalu olimpijskim, spotkali się z ekipą Jugosławii. Piłkarze z Bałkanów na tym turnieju zdobywali mnóstwo goli, ale też mieli luki w swojej strefie obronnej (5 meczy - bramki 26:11). Mimo to do przerwy kibice na Stadionie Olimpijskim w Helsinkach w liczbie ponad 58 tysięcy goli nie uświadczyli. Ferenc musiał w tym meczu jednak przełknąć sporą goryczkę w postaci niewykorzystanego rzutu karnego. Musiało to podziałać na kapitana drużyny (Ferenc pełnił tą zaszczytną funkcję) jak czerwona płachta na byka. W pełni się zrehabilitował bramką na 1:0 w 70 minucie spotkania. W końcówce meczu jego zespół jeszcze podwyższył na 2:0 i Ferenc mógł zapisać na swoim koncie kolejny sukces – został mistrzem olimpijskim!
Cofnijmy się teraz w czasie. Przygodę z reprezentacją zaczął w 1945 roku. Mamy okres świeżo po zakończeniu działań zbrojnych II wojny światowej (sierpień – w maju koniec wojny na terenie Europy) i decydenci piłkarskiej centrali obrali za sparingpartnera zespół Austrii. Ustalono, iż w Budapeszcie rozegrany zostanie dwumecz. Moi mili rywal nie mógł być inny niż właśnie Austria. Czemu? Zaraz wyjaśnię. Przez ponad pół wieku oba kraje złączone były unią i owe państwo nosiło nazwę Austro-Węgier (rozpad w 1918 roku). Ba, powiem więcej! W ogóle pierwszy historyczny mecz międzypaństwowy dla obu reprezentacji to...mecz Austria-Węgry z 1902 roku. Również pierwszy mecz po I wojnie światowej zagrały właśnie ze sobą obie ekipy. Tak więc rywal i znany i historyczny. W pierwszym meczu nasz bohater w ogóle nie wystąpił. Debiut zaliczył w drugim spotkaniu – 20 sierpnia. No cóż, zaliczył debiut-marzenie. 18-letni Ferenc zdobył pierwszą bramkę w tym spotkaniu, a jego team bezproblemowo ograł rywala "zza miedzy" 5:2. To był czas tworzenia słynnej Złotej Jedenastki. Zespół ten, którego wielkim kapitanem był właśnie Ferenc, dominował na arenie europejskiej i światowej. Umowny początek ery tego teamu to genialna seria meczów, zapoczątkowana po porażce z Austriakami (hmmm :P) i od triumfu w 1950 roku nad...Polską. Pierwsze skrzypce grał w nim Puskás. Był ulubieńcem kibiców i prawdziwym przywódcą na murawie. Trener tego legendarnego zespołu - Gusztáv Szebes - miał ból głowy bogactwa. Grała cała plejada znakomitości piłkarskich, zaczynając od Puskása i wymieniając dalej na Hidegkutim czy Bozsiku (wspomnianego wcześniej kumpla od lat dziecięcych). Węgrzy robili co chcieli ze swoimi boiskowymi oponentami.
Do historii przeszło spotkanie z Anglikami na londyńskim Wembley z 1953 roku. Anglicy podchodzili do tego pojedynku z przeświadczeniem własnego triumfu, nawet z dozą lekceważenia (często im się zdarzała taka megalomania, warto wspomnieć choćby mecz z Polską z 1973 roku :P). U siebie do tamtego czasu nigdy nie poczuli goryczy porażki z zespołem spoza Wysp Brytyjskich. Jednakże ta buta dziwić powinna. W końcu grali z mistrzami olimpijskimi z 1952 roku. A w międzyczasie Węgrzy uporali się w pojedynkach z takimi ekipami jak Szwajcaria, Czechosłowacja, Włochy czy Austria – ekipy w tym czasie solidne, a nawet o randze mocnych. Listopadowy pojedynek był prawdziwym dramatem dla angielskich fanów. Zostali upokorzeni, przegrywając aż 3-6 i de facto nie mając "styku" w starciu z rozpędzonymi Madziarami. Duet Hidegkuti-Puskás dał popis klasowej gry. Pierwszy ustrzelił hat-tricka, a nasz bohater musiał zadowolić się 2 golami. Ponad 100 tysięcy widzów obecnych na stadionie wiedziało, że są świadkami ery wielkiego teamu – ku ich rozpaczy większości nie byli to niestety Synowie Albionu. Anglicy głodni rewanżu i pokazania światu, że ta szokująca porażka była tylko "przypadkiem", doprowadzili do drugiego pojedynku. Tym razem to Węgrzy byli gospodarzami. Tak się złożyło, że był to ostatni sparing przed zbliżającymi się dużymi krokami Mistrzostwami Świata w Szwajcarii (za niespełna 4 tygodnie). Nie muszę mówić, że głównym (więcej niż głównym!) faworytem tej imprezy byli właśnie piłkarze węgierscy. Wracając jednak do starcia nr 2 z Anglią. Miejscem akcji był majowy Budapeszt roku 1954. Odwet Anglików kompletnie spalił na panewce, bo dostali jeszcze większe "baty"! Tym razem wynik był jeszcze bardziej porażający...7:1! Ferenc znów trafił 2-krotnie do siatki rywali. Węgrzy byli wielcy! Węgrzy parli niczym rozpędzony pociąg po mistrzostwo świata!
Mundial 1954 rozpoczęli od...dwóch pogromów. Najpierw niemal strzelili "10-tkę" zespołowi z Korei Południowej, by później "hokejowo" rozprawić się z piłkarzami RFN 8:3. Nasz bohater w pojedynku z Azjatami strzelił pierwszego i ostatniego gola w meczu. Natomiast poprzestał na jednym golu z Niemcami. Niestety ten mecz był tak jego, jak i całego zespołu wielkim dramatem. Kapitan musiał w drugiej połowie zejść z murawy z powodu kontuzji. Niemcy nie oszczędzali go w tym spotkaniu. Bardzo prawdopodobne, że już nie zagra do końca mistrzostw! Scenariusz się sprawdzał. Bez Ferenca na murawie Węgrzy grali następne 2 spotkania. Z lekkimi kłopotami, ale oba je wygrali (ćwierćfinał i półfinał). "Planowo" zameldowali się w Bernie w meczu finałowym (4 lipca). Ich rywalem okazał się zespół...RFN. Ku uciesze fanów węgierskiego zespołu w wyjściowym składzie został uwzględniony Ferenc. W prawdzie nie był do końca wyleczony z urazu kostki jakiej doznał 2 tygodnie wcześniej. Jednak o tym, że jest wielkim graczem dał wyraz już na samym początku finałowego meczu, w którym strzelił bramkę otwierającą wynik. Ledwo Niemcy zdążyli ochłonąć a dostali drugą bramkę – była to 8 minuta meczu! Wydawało się, że wszystko pójdzie "jak po maśle". Rzeczywistość okazała się zgoła odmienna. Minęło 10 minut a piłkarze Zachodnich Niemiec zdołali wyrównać wprawiając w osłupienie niemal wszystkich...no może tylko swoich fanów w euforie. Sensację było czuć w powietrzu, bo wynik długo się nie zmieniał. Węgrzy nie wykorzystywali sytuacji, a ponadto golkiper przeciwników miał "dzień konia". Na zegarze pojawiła się 84 minuta meczu a niemiecki napastnik Helmut Rahn zrobił to co wydawało się niemożliwe. Popularny Boss uderzył piłkę na bramkę węgierskiego bramkarza Gyulię Grosicsa na tyle skutecznie, że ta po ziemi wpadła do siatki! Jednak dzielni Węgrzy nie złożyli broni. Znów swój geniusz pokazał Puskás. W samej końcówce meczu Madziarzy przeprowadzili "akcję rozpaczy". Akcję zakończył nasz genialny bohater strzelając "półwślizgiem" obok bezradnie interweniującego bramkarza zespołu RFN. To jednak nie koniec! Otóż Walijczyk stojący na linii gwizdnął pozycję spaloną. Sytuacja komplikuje się, gdyż angielski sędzia główny był odmiennego zdania i pierwotnie uznał bramkę. Decyzja ostateczna brzmi: gol nieuznany! Węgrzy nie zdołali wyrównać i jedna z największych sensacji w historii futbolu stała się faktem! Całe Węgry pogrążyły się w smutku i żałobie. Natomiast Niemcy, które niecałą dekadę temu prowadziły jeszcze wojnę, utonęły w ogromnej radości. Oczywiście było parę kontrowersji, na czele z posądzeniem o doping niemieckich graczy, jednak Puchar Świata przypadł właśnie im. Węgierscy gracze wrócili do kraju w dużej niesławie i nawet z posądzeniem, że mecz "sprzedali".
Jednakże jeśli myślicie, że to koniec tej niezwykłej historii i drogi jaką przebył nasz bohater to się grubo mylicie moi mili. Zbliżająca się niebawem Rewolucja Węgierska (1956 rok) zmieni życie Ferenca Puskása bardzo i to na wiele lat. Jego żywot wywróci się do góry nogami i wkroczy na zupełnie nowy tor. Być może dzięki temu mógł on pisać dalej swą legendę naznaczoną niezwykłymi golami, meczami i historiami. O tak moi mili, będzie się jeszcze wiele działo! Pozwólcie, że tutaj zrobię przysłowiową "kropkę" i zakończę pierwszą część opowieści o tym niezwykłym człowieku. Niebawem dopowiem więcej. Tymczasem dziękuję za poświęcony czas. Trzymajcie się ciepło. Czołem! :-)

piątek, 15 sierpnia 2014

(Temat 8) Europejskie puchary w sezonie 2014/15 (1)

Już od około miesiąca rozgrywane są mecze w ramach "tegorocznych" europejskich pucharów klubowych. Warto przyjrzeć się jak do tej pory prezentuje się rywalizacja. Na razie smakujemy się przystawką, gdyż są kwalifikacje (czy jak kto woli eliminacje) do dań głównych, czyli faz grupowych i następujących po nich faz pucharowych. Ta edycja, zwłaszcza dla polskich kibiców, jest wyjątkowa w zastrzyk emocji. Mało kto już nie wie o dyskwalifikacji warszawskiej Legii. Pamiętajcie jednak, że oprócz stołecznego klubu na arenie europejskiej reprezentują nasz kraj także 3 inne kluby. Dobrze byłoby się wszystkim naszym reprezentantom przyjrzeć, a powiem wam że z różnym skutkiem sobie radzą. Uprzedzę fakty i powiem, że z czwórki zostały już tylko dwa kluby. Do roboty! :-)
Zacznę od omawiania rozgrywek mniejszej rangi, czyli Ligi Europy. Z Polski w szranki z innymi kontynentalnymi zespołami mogły stanąć 3 kluby. W I rundzie kwalifikacyjnej, żaden naszych zespołów nie startował i swój udział rozpoczęły od II rundy. Pierwszym z analizowanych zespołów będzie Zawisza Bydgoszcz. Zajęła ona w poprzednim sezonie w polskiej ekstraklasie co prawda dopiero 8 miejsce, ale dzięki zwycięstwu w Pucharze Polski została uprawniona do udziału w pucharach. Dla kujawskiego klubu sam udział w pucharach jest wyjątkowym wydarzeniem i dużą nobilitacją. Ten niemal 70-letni klub jak do tej pory tylko raz dostąpił zaszczytu zaistnienia w tego typu imprezie. Nakreślę teraz ich dziewiczy występ. Trochę dawno to było. Mianowicie w 1993 roku w Pucharze Intertoto (dzisiaj już te rozgrywki nie istnieją). W 5-zespołowej grupie zajęli dobre 2 miejsce. Rozegrała 4 mecze i odniosła jedno zwycięstwo, ale za to jakie – 6:1 ze znanym duńskim zespołem Brøndby Kopenhaga. Poza tym zremisowała z austriackim Rapidem Wiedeń i bułgarską Jantrą Gabrovo (kolejno 1:1 i 0:0). Jedyną porażkę Zawisza doznała w debiutanckim i wyjazdowym meczu ze szwedzkim Halmstads BK (1-2). Tyle o historii.
Zawisza Bygdoszcz w tej edycji Ligi Europy zmierzyła się w dwumeczu z belgijskim SV Zulte Waregem. Zespół ze Flandrii Zachodniej okazał się jednak nie do przejścia dla polskiej ekipy. Wszakże liga belgijska jest mocniejsza niż nasza a i wyniki ich przeciwników w poprzednim sezonie są warte napisania – finalista Pucharu Belgii i 4 miejsce w rozgrywkach ligowych. Jednak przejdźmy do ich bezpośredniej rywalizacji. Pierwszy mecz pomiędzy tymi zespołami odbył się 17 lipca. Zawisza grała na wyjeździe. Mecz zakończył się zwycięstwem gospodarzy 2-1 i wszystkie bramki padły w pierwszej części spotkania. Na szybko straconą bramki Zawiszanie odpowiedzieli golem z 15 minuty meczu autorstwa Kamila Drygasa. Nasz klub nie odstawiał nogi, gdyż w żółtych kartonikach padł remis (3-3). Wynik przyzwoity i dający nadzieję przed rewanżem u siebie. Jakby nie było gol strzelony na boisku rywala i minimalna porażka. Rewanż odbył się 7 dni później. Niestety, na stadionie Zawiszy gospodarzom nie udało się odnieść zwycięstwa, lecz doznali jeszcze wyższej porażki. Tym razem na końcowej tablicy wyników pokazał się rezultat 1-3. Podopieczni portugalskiego trenera Jorge Paixão mają chyba problem z koncentracją, gdyż znowu szybko wyciągali piłkę z siatki. Tym razem przeszli samych siebie, gdyż stracili gola w 1 minucie spotkania! To był jedyny gol w I połowie. Co prawda w drugiej gola dla Zawiszan zdobył w 52 minucie spotkania Piotr Petasz, jednak ich rywalom dwa razy jeszcze udało się "wepchnąć" piłkę do bramki. Warto wspomnieć, że w 68 minucie spotkania polski zespół musiał gracz w "10-tkę" po "czerwieni" dla Portugalczyka Bernardo Vasconcelosa. W ogóle w żółtych kartkach zdecydowane zwycięstwo naszych – 4:1. Niestety po dwóch porażkach Zawisza musiała pożegnać się w tym sezonie z europejskimi pucharami. Chyba dumy nie przynosi im fakt, że belgijski klub w następnej fazie poległ w dwumeczu z białoruskim Szachtior (Szachcior) Soligorsk aż 4-7.
Lech Poznań w II rundzie wylosowali estoński Nõmme Kalju. "Lechici" ostatnio nie mają miłych wspomnień z pucharów, powiem więcej, raczej kończyli haniebnie. Teraz chcieli się zrewanżować i zmazać plamę. Poprzestańmy na "chcieli"... Z estońskim klubem rywalizację rozpoczęli 17 lipca, wyjazdem. Jedyny gol padł w ostatnich 10 minutach meczu, autorstwa...gospodarzy. Lech poniósł kompromitującą klęskę 0-1. Do rewanżu tydzień później przystępowali bardzo zmotywowani. Na Stadionie przy Bułgarskiej na szczęście udało się uniknąć kompromitacji w dwumeczu. Tym razem polski zespół pewnie wygrał 3-0. Do przerwy już było bardzo spokojnie, gdyż "wpakowali" rywalom dwie bramki. Pierwszy gola zdobył Tomasz Kędziora w 33 minucie meczu. 10 minut później podwyższył Fin Kasper Hämäläinen. "Dobił" rywali i ustalił wynik spotkania w doliczonym czasie II połowy Dawid Kownacki. W tym meczu sędzia pokazał tylko jedną żółtą kartkę (ukarany Lech Poznań). W ogóle żółtych kartek w rywalizacji z Estończykami jak na lekarstwo, bo w sumie tylko 5. Dziwi bardzo postawa Mariusza Rumaka. Były już trener Lecha dokonał w pierwszym meczu tylko jednej zmiany w zespole, mimo porażki i bez strzelonej bramki. W ogóle warto teraz pochylić się nad tym trenerem. Przyznam, że nie jestem zwolennikiem tego szkoleniowca. Zdecydowanie bardziej cenię Jacka Zielińskiego i nawet mnie zdziwiło, że szybko (tak uważam) "pozbyto się" jego trenerskich umiejętności. Może nawet bardziej cenię (a raczej darzę sympatią) trenera José María Bakero. Może i ten hiszpański trener i wybitny gracz "Barcy" nie najlepiej radzi sobie na trenerskiej ławce, to przynajmniej milszy człowiek jest. Nie będę tu "opluwał" pana Mariusza, ale jego arogancja była widoczna. Do tego wiele potknięć i tak naprawdę brak spektakularnych osiągnięć. Naprawdę mnie dziwi spokój w szefostwie wielkopolskiego klubu. Myślałem, że już wcześniej podziękuję mu za współpracę. Jednakże pan Mariusz ma czas i być może pokaże, że ma talent do tego zespołu. Udowodni wszystkim i mi również, że się mylą. Jednak co do charakteru to ciężko będzie to poprawić. A propos trenerów i ich metamorfoz. Kiedyś też bardzo krytycznie podchodziłem do "trenerki" Łukasza Kruczka – trenera polskich skoczków narciarskich. Wiem, że wykraczam poza futbol, ale muszę to powiedzieć. Myliłem się bardzo co do tego człowieka, posypiam głowę popiołem. Okazał się bardzo dobrym fachowcem w tym co robi i słowa uznania dla jego podopiecznych i jego samego. Do tego ciągle się uczy i rozwija. Chylę czoło nisko. To tyle o skokach. Jednak warto czasem zbyt szybko nie krytykować.
Tak czy inaczej Lech awansował do III rundy kwalifikacji. Po losowaniu okazało się, że przyjdzie im się zmierzyć z islandzkim Stjarnan F.C. z miasta Garðabær. Wyniki losowania przyjęto raczej z radością. Jedynie martwiła długa podróż do Islandii. Sama wartość piłkarska przeciwników Lecha wydawała się niska i jak najbardziej do ogrania i to łatwego. Nic bardziej mylnego! Lech Poznań znowu wpisał się na polską listę hańby występów w pucharach europejskich. Jak ja mogę to inaczej nazwać? Moi drodzy "Lechici" z tym "małym" klubem w dwumeczu nie zdołali nawet zdobyć bramki. Ja naprawdę szanuję klub z Wielkopolski. To wielki klub z wielką historią. Zwłaszcza kibice są świetni, robiący genialną atmosferę, ale to co drużyna pokazała z Islandczykami wymaga dużej krytyki. Tak nie może być. Taki klub jak Lech Poznań, z takim budżetem i piłkarzami powinien w dwumeczu wbić Islandczykom "5-tkę" – a tu dużo mówiące "zero". Czasem jak nie idzie, to wygrywa się sercem. Serce do gry mieli za to ich przeciwnicy, o których teraz z uznaniem napiszę, bo im się to należy. W pierwszym meczu, który grali u siebie trafili Lechowi Poznań jedną bramkę ( na początku II połowy) i jak się okazało był to jedyny gol w tym meczu i w całym dwumeczu, gdyż udało im się obronić rezultat na trudnym, wyjazdowym terenie (piłkarska "lorneta" – 0:0). Dodam, że "Lechici" w doliczonym czasie meczu "dokonali" niecodziennej rzeczy – ujrzeli aż 3 żółte kartoniki. "Złotego" gola zdobył ich napastnik, Rolf Toft. Ten młody duński zawodnik (rocznik 1992) jest wychowankiem znanego duńskiego zespołu Aalborg BK. Piłkarze Stjarnan F.C. znani są szerzej nie tyle z osiągnięć co ze swoich twórczych i zabawnych "cieszynek" po zdobytych bramkach. W internecie są one publikowane (macie filmik pod spodem). Chwała temu zespołowi, należy mu się szacunek. Mówi się o historycznym sukcesie w islandzkiej piłce. Nie tak dawno Reprezentacja Islandii osiągnęła niebywały sukces dochodząc do baraży mundialowych – do mundialu 2014, przegrali jednak dwumecz z Chorwacją. Pamiętajcie to państwo liczy tylko...330 000 mieszkańców! Do tego specyficzny klimat (dużo opadowych dni i wiatru, długie dni w lecie i krótkie w zimie) oraz teren (około 1/10 powierzchni to lód). Mimo to wszystko wyśmienicie (zachowując proporcje) radzą sobie w futbolu. Co do Lecha Poznań...może za rok osiągną sukces na niwie europejskiej piłki klubowej i chociaż nieco zmażą swoje ostatnie piłkarskie infamie.
Teraz kolej na Ruch Chorzów. Wreszcie napiszę wiele dobrych słów o występach polskiego zespołu. "Niebiescy" najpierw rywalizowali z klubem z Liechtensteinu – FC Vaduz. Pierwsze spotkanie odbyło się na stadionie polskiego zespołu. 17 lipca byliśmy świadkami emocjonującego pojedynku. Wszystko zaczęło się mało radośnie od straty gola, jednak już 5 minut później...Ruch Chorzów objął prowadzenie 2-1, które utrzymał do końca II połowy. Najpierw bramkę wyrównującą zdobył Marek Zieńczuk w 19 minucie spotkania. Około 120 sekund później Piotr Stawarczyk ucieszył swych kibiców strzelając drugiego gola. Nie było godziny gry a rywale wyrównali. Bramkę zdobył...Łukasz Surma. Zawodnik "Niebieskich" tak niefortunnie interweniował, że trafił do własnej siatki. Na szczęście na boisku był Piotr Stawarczyk. Zawodnik ten ustalił wynik spotkania na 3-2 dla Ruchu w 74 minucie spotkania. Bardzo wyróżniał się właśnie on (2 bramki) i Marek Zieńczuk (bramka i asysta). Z dużymi nadziejami jechali Chorzowianie na wyjazdowy rewanż, choć wynik 3-2 był trochę niebezpieczny. W rewanżu o dziwo nie ujrzeliśmy bramek (0-0), jednak emocji nie brakowało. Po pierwsze, nawet 1-0 dla gospodarzy i polski klub byłby poza burtą w rozgrywkach. Po drugie, stawka meczu spowodowała dużo emocji wśród piłkarzy. Zawodnik zespołu z Vaduz za drugą żółtą kartkę "wyleciał" z boiska w 75 minucie spotkania. W ogóle w tym spotkaniu ujrzeli zawodnicy aż 9 żółtych kartek (w dwumeczu 14, po 7 dla każdej ekipy). Ruch Chorzów grał dalej. W III rundzie musieli zmierzyć się z duńskim Esbjerg fB. No cóż, to już rywal z wyższej półki niż poprzednicy. Ruch Chorzów atakował z pozycji "słabszego". Wszyscy mieliśmy nadzieję, że sprawi niespodziankę i zagra w ostatniej fazie kwalifikacji do grup Ligi Europy. Znów pierwszy mecz rozegrano w Chorzowie. Kibice oglądający spotkanie na żywo w ostatni dzień lipca nie ujrzeli bramek po żadnej stronie. Chorzowianom nie udało się stracić bramki, co dawało nadzieję na awans tej ekipy. Tydzień później doszło do rewanżu w Danii. Było mnóstwo emocji. Najpierw Ruch otworzył wynik spotkania w 13 minucie spotkania. Filip Starzyński zdobył bramkę z rzutu karnego, po zagraniu ręką w polu karnym. Jeszcze przed przerwą padła bramka wyrównująca, jednak to wynik 1-1 premiował polski klub do awansu do następnej rundy. Długo taki rezultat utrzymywał się na duńskiej ziemi. Niestety dla fanów chorzowskiego zespołu gospodarze wyszli na prowadzenie w ostatniej fazie meczu. Gdy już wydawało się, że 3 polski klub pożegna się z grą w tej edycji pucharowych zmagań, Łukasz Surma wszystkich nas uradował. Były gracz m.in. Wisły Kraków i Legii Warszawa niejako zrehabilitował się za "samobója"w jednym ze wcześniejszych meczów. I to jak! Gol na 2-2 dał awans Ruchowi Chorzów. W tym meczu "piłkarskiego cudu" dokonali Chorzowianie, gdyż trafili do siatki...w 5 minucie doliczonego czasu. Mieli stały fragment gry (rzut rożny). Piłkę zbił głową bohater meczu z FC Vaduz, Piotr Stawarczyk, a wspomniany wcześniej Łukasz Surma również głową "wpakował" ją z bliskiej odległości do siatki rywali. Ruch Chorzów gra dalej.
Czas teraz na poczynania polskiego zespołu w ramach eliminacji do Ligi Mistrzów. Nasze kluby mają mało pucharowych punktów, więc nie mają tak jak niektóre nacje zagwarantowanego miejsca w fazie grupowej i muszą od wczesnych faz grać (mamy tylko jedno miejsce – dla Mistrza Polski). W tej edycji Polskę reprezentuje Legia Warszawa. Rywalizację zaczęła od II rundy. Wylosowała irlandzki zespół St. Patrick's Athletic. Nie ma co – ucieszono się tym i myślano, że pójdzie jak po maśle. Nic bardziej mylnego. Legia zaliczyła falstart. W spotkaniu rozegranym na Stadionie przy Łazienkowskiej 16 lipca "Wojskowi" ledwo zremisowali. Jedyną bramkę w doliczonym czasie zdobył bohater stołecznego klubu Miroslav Radović. Legia uniknęła kompromitacji, chociaż 1-1 to także rezultat zdecydowanie poniżej oczekiwań. Szczerze mówiąc po tym meczu znacznie obniżyłem szanse Legii Warszawa na awans do grup Ligi Mistrzów. Tydzień później w wyjazdowym rewanżu mieliśmy się przekonać czy już na tak wczesnym etapie Legia marzenia o awansie do Ligi Mistrzów będzie musiała odłożyć o kolejny rok. Na szczęście piłkarze norweskiego szkoleniowca, Henninga Berga, odnieśli triumf – po prostu rozgromili rywali. Wynik 5-0 mówi wszystko. W 25 minucie wynik otworzył Miroslav Radović. Nie było jeszcze 70 minuty i Michał Żyro podwyższył. Już wtedy rywalizacja de facto się rozstrzygnęła. W ostatnich 10 minutach meczu "Wojskowi" strzelili jeszcze 3 gola. Na 3-0 znowu trafił Radović. Czwarty gol był autorstwa niemal weterana, Marka Saganowskiego. Przy tym golu asystował Jakub Kosecki, obaj (strzelec i asystent) dopiero niedawno zameldowali się na murawie. Padła jeszcze bramka na 5-0, ale ją strzelili sobie sami Irlandczycy.
Legia Warszawa wygrała i czekała na rywala w III rundzie. Niestety, wylosowali teoretycznie bardzo mocnego rywala - Celtic Glasgow. Polski zespół nie był w tym pojedynku w roli faworyta. Jednak wszystko okaże się w praktyce. Pierwszy mecz w Warszawie. Dzień 30 lipca. Niestety już na początku spotkania Legia straciła gola. Przypomniało to sytuację sprzed roku, kiedy w rywalizacji ostatniej rundy kwalifikacyjnej do Ligi Mistrzów ze Steaua Bukareszt dali sobie na początku strzelić u siebie 2 bramki, co już na starcie obniżyło szanse awansu (przypomnę wyniki tamtej konfrontacji – 1:1 w Rumunii i 2:2 w Polsce). Na szczęście już więcej bramek w tym spotkaniu nie stracili. Za to strzelili ich aż 4, a mogli i powinno być więcej! Najpierw wyrównał niezawodny Miroslav Radović (10 minuta). Ten sam zawodnik wysunął Legie na prowadzenie 2:1 (36 minuta). Następne gole padły dopiero w końcówce – 84 minuta (Michał Żyro) i 90+1 (Jakub Kosecki). Warto odnotować, że już w pierwszej połowie rywale Legii grali w osłabieniu (czerwona kartka). Smutne jest to, że aż dwóch "karniaków" nie zdołał w tym meczu zdobyć Ivica Vrdoljak. Chorwacki kapitan stołecznego zespołu "dokonał" tego kolejno w 59 i 87 minucie spotkania. Tak czy inaczej wynik 4-1 przybliża znacząco Legię do Ligi Mistrzów. W rewanżowym meczu "Legioniści" spisali się bardzo dobrze wygrywając z renomowanym rywalem 2-0. Bramki zdobyło dwóch Michałów – Żyro i Kucharczyk. Niestety na Legię UEFA nałożyła karę dyskwalifikacji (walkower za drugi mecz – 0:3) co skutkuje odpadnięciem. Powodem dyskwalifikacji było wejście na murawę nieuprawnionego zawodnika (Bartosz Bereszyński). Bardzo dużo napisałem o tymże walkowerze we wcześniejszym poście. Zapraszam oczywiście do jego przeczytania :-) Dodam (i zaktualizuje), że w wczoraj (czwartek, 14 sierpnia) po długim oczekiwaniu Komisja Odwoławcza UEFA odrzucił odwołanie polskiego klubu i co za tym idzie przychyliła się do decyzji o ukaraniu Legii, wydanej przez Komisję Dyscyplinarną UEFA. To już raczej koniec tego całego zamieszania, chociaż jeszcze włodarze Legii Warszawa planują złożyć odwołanie do Trybunału Arbitrażowego ds. Sportu w Lozannie. To już ostatnia szansa Legii, a od jej decyzji już nie przysługuje odwołanie (decyzja ostateczna). Wszystko fajnie, ale...nawet jak rozpatrzy to Trybunał na korzyść Legii to i tak Komisja Odwoławcza UEFA nie zamierza poprzeć Legii by prowadził on tryb przyspieszony (Trybunał mógłby wydać szybko decyzję). Pozostaje ewentualnie tryb zwykły, ale wtedy wyroku Trybunału możemy się spodziewać gdzieś za 2 miesiące...a więc, gdy już Liga Mistrzów dawno ruszy – "po ptokach". Legia zapewne straci szanse na duże pieniądze, a my polscy kibice znów musimy przełknąć goryczkę, iż znowu naszego klubu nie będzie w tych prestiżowych rozgrywkach.
Nie smućmy się moi mili Legia w najgorszym przypadku dołączy do Ruchu Chorzów w rywalizacji o fazę grupową Ligi Europy. Odbyło się już losowanie. Legia trafiła na kazaskim FC Aktobe (pierwszy mecz w Kazachstanie), a Ruch Chorzów trafił na wymagającego rywala – ukraiński Metalist Charków (pierwszy mecz w Chorzowie). Rywalizacja rozpocznie się 21 sierpnia, a rewanżowe mecze tydzień później. Warto dodać, że Chorzowianie rewanż z Metalistem nie zagrają w Charkowie a na Stadionie Olimpijskim w Kijowie. To może być na + Ruchowi, gdyż ich przeciwnicy nie będą mieć aż takiego wsparcia z trybun. Działacze Ruchu w ogóle chcieli zbojkotować rewanż, jeśli okazałoby się, że rewanż odbędzie właśnie w Charkowie. Jak pewnie niektórzy wiecie, na wschodzie Ukrainy (Charków to wschodnie miasto Ukrainy) jest bardzo niebezpieczna sytuacja polityczna – de facto mamy do czynienia z wojną domową, a grozi również na linii Ukraina – Rosja. Tak czy inaczej UEFA podjęła decyzję by mecz Metalist-Ruch rozegrać w Kijowie. Być może stanowisko włodarzy chorzowskiej ekipy miał tu decydujący wpływ. Moi drodzy, jeśli naszym ekipom poszczęści się w tych dwumeczach, to będziemy mieć dwóch przedstawicieli w fazie grupowej (fazie głównej) Ligi Europy. Byłoby bardzo miło. To historyczna edycja, gdyż finał tych rozgrywek odbędzie na Stadionie Narodowym w Warszawie. Nigdy jeszcze finał tak prestiżowych europejskich rozgrywek nie był rozgrywany na polskiej ziemi. Moi mili na razie to tyle, ale jeszcze pewnie w innym poście napiszę, o tym jak w dalszych meczach radzą sobie nasze kluby.
Jeszcze krótko o wydarzeniu, które miało miejsce w ubiegły wtorek (12 sierpnia). Wtedy stolica Walii (Cardiff) na obiekcie Cardiff City Stadium gościła finalistów Superpucharu Europy. Mierzyli się ze sobą dwa kluby: zwycięzca ostatniej edycji Ligi Mistrzów (Real Madryt) i ostatni zwycięzca Ligi Europy (Sevilla FC). Co do samego meczu to był bez historii. Raczej szybko o nim zapomnimy. To dopiero początek sezonu i zapewne forma piłkarzy nie jest najwyższa. W spotkaniu tym "Królewscy" dominowali i jak najbardziej zasłużenie odnieśli zwycięstwo – 2:0 (1:0). Obie bramki zdobył Cristiano Ronaldo. Portugalczyk wpakował piłkę do siatki rywali w 30 i 49 minucie meczu. Ozdobą meczu była akcja przy bramce na 1-0. Doskonale dośrodkował na 5 metr Gareth Bale a CR7 musiał tylko dołożyć nogę. Przy drugiej bramce asystował Francuz Karim Benzema. Co jeszcze o tym meczu? Warte odnotowania jest to, że na boisku zameldowali się nie tak dawni bohaterowie minionego mundialu, których w okienku transferowym zakupił Real Madryt. Mówię tu o Jamesie Rodríguezie i Tonim Kroosie. W bramce "Królewskich" stanął Iker Casillas, dla którego brazylijski Mundial kojarzy się bardzo niemiło – powodzenia Iker :-) Dla Garetha Bale był to mecz wyjątkowy. Zawodnik Realu grał na ojczystej ziemi. Jedna uwaga...nie znam się na modzie jednak ta "opaska" (chyba tak to się nazywa :-) ) we włosach, w moim guście śmiesznie wygląda :-) Co jeszcze? Real ubrany jednolicie na biało, a ich przeciwnicy z Sewilli w jednolite czerwone stroje. Co do Sewilla FC to w tym meczu mieli tylko dwie jakieś tam sytuacje. Pierwsza niedługo po stracie pierwszej bramki, a druga w końcówce meczu. Obie niewykorzystane. Autorem drugiej sytuacji był nasz reprezentant – Grzegorz Krychowiak. Właśnie on nie tak dawno przeszedł (po "przepychankach") z francuskiego Stade Reims do klubu ze stolicy hiszpańskiej Andaluzji. Nasz zawodnik (nr 4 na plecach) oddał strzał z dystansu, jednak wprost w bramkarza. Ewidentnie nie był z siebie zadowolony. Grzesiek jak wiemy lepiej sobie radzi w obronie i destrukcji niż w grze "do przodu". To duży walor, gdyż młody trener (Unai Emery) Sewilla FC skupia się bardziej nad grą w obronie. Jak widać to nie wystarczyło w tym meczu na Real, który jak wiemy woli piłkę "na tak". W sumie dobrze – wygrali lepsi i Ci którzy grali ładniej.
Na dziś to wszystko. Dziękuję, że i tym razem zajrzeliście na ten blog i czytaliście to co jest w nim napisane. Miłego dnia moi mili. Czołem! :-)

środa, 13 sierpnia 2014

(Temat 7) Legia Warszawa...walkower!

Sprawą, którą zajmę się dzisiaj będzie wykluczenie Legii Warszawa z kwalifikacji do fazy grupowej piłkarskiej Ligi Mistrzów. No cóż, de facto nie miałem innego wyjścia. To zdarzenie jest odmieniane w mediach przez wszystkie możliwe przypadki. W polskich mediach, zwłaszcza tych sportowych, aż huczy od nowych informacji i wypowiedzi na temat tego, co stało się w meczu Celtic Glasgow – Legia Warszawa. Ba! Nawet nie Polska, nawet nie Wyspy Brytyjskie, nawet nie Europa, ale wręcz światowe media o tym piszą. Dziś mija tydzień od rewanżowego meczu Legii w Szkocji, więc czas najwyższy skleić parę zdań komentarza i naświetlić ten problem.
Nie ma co – sprawa to nie błaha. Niecodzienna i nietypowa. Ha – powiem teraz to, co bardzo lubię – wykraczająca nawet z ram sportowej rywalizacji. Tak, gdyż obijamy się tu o takie rzeczy (wartości) jak prawo, zawodowstwo, a nawet honor moi drodzy. W sumie zawsze chciałem, żeby o polskim futbolu mówił cały świat. Jednakże akurat nie w takiej narracji. No cóż, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma...:-) Teraz poważnie. Cała ta historii nie jest tak prosta jak się może wydawać. Tak naprawdę prawda leże po wielu stronach, a problematyka jest wielowymiarowa. Jak przegląda (czy ogląda) się media to dostać można zawrotu głowy. Ilość znanych osób, które komentuj walkower Legii aż poraża. Może wymienię trochę nazwisk: Henning Berg, Zbigniew Boniek, Artur Boruc, Jerzy Dudek, Gianni Infantino, Roman Kosecki, Zdzisław Kręcina, Paweł Kryszałowicz, Cezary Kucharski, Marek Saganowski, Gordon Strachan, Jan Tomaszewski, Janusz Wójcik...Do tego wszystkiego jeszcze memy internautów.
O co tak naprawdę cały ten raban? W paru prostych słowach. W aferze ochrzczonej przez media "sprawą Bereszyńskiego" chodzi de facto o czerwoną kartkę, jaką Bartosz Bereszyński ujrzał prawie rok temu. Otóż w ostatnim meczu grupowym w Lidze Europy (sezon 2013/14), Legia Warszawa grała na wyjeździe z cypryjskim Apollonem Limassol. Miało to miejsce 12 grudnia 2013 roku. W sumie Legia ten mecz wspomina dobrze, bo go wygrała (2-0) i uniknęła kompromitacji (groziło im zakończenie rywalizacji w grupie bez punktu i gola!), ale w 69 minucie meczu wykluczony z meczu za czerwoną kartkę został piłkarz "Wojskowych" Bartosz Bereszyński. Zgodnie z tym zawodnik ten nie mógł wystąpić w następnych 3 meczach pucharowych. Tak też się stało. Popularny "Bereś" nie zagrał ani w dwumeczu ze St. Patrick Athletic i w pierwszym meczu z Celtic na stadionie przy Łazienkowskiej w ramach eliminacji do Ligi Mistrzów. Hmmm...niby wszystko się zgadza. 2+1=3 i po sprawie. Jednak to nie koniec. Otóż, zgodnie z przepisami UEFA każdy klub zgłasza w pucharach listę 25 piłkarzy uprawnionych do gry. Cały szkopuł w tym, że "Bereś" nie został wpisany na ową listę w dwumeczu ze St. Patrick's Athletic. Zgodnie z przyjętymi normami skutkowało to tym, iż te mecze nie są wliczane w odbytą przez piłkarza karę absencji w meczach. Tak więc mimo, iż "Legionista" w tych meczach nie pojawił się na murawie to przez błąd działaczy Legii Warszawa przy ustalaniu list piłkarzy te dwa spotkanie nie uznano jako "odbyte w karze". "Bereś" nie mógł zagrać ani w rewanżu z Celtic ani w następnym spotkaniu pucharowym. Ba! To nie wszystko. Jak twierdzi pan Kazimierz Oleszek (pełniący funkcję delegat UEFA na mecze Ligi Mistrzów) piłkarz, który pauzuje za karę nie tylko nie może być wpisany do protokołu sędziowskiego i zagrać w meczu, ale nie może ponadto siedzieć na ławce rezerwowych podczas meczu czy wreszcie być w szatni! Co najwyżej może dopingować swoich kolegów z drużyny z perspektywy kibica na trybunach. Oczywiście Bartosz Bereszyński złamał wszystkie te zasady. Oznacza to tyle, że nawet gdyby Henning Berg nie wpuścił go na murawę, to i tak byłaby podstawa do zdyskwalifikowania stołecznego zespołu.
Od razu uprzedzam – nie wolno mieć pretensji do zawodnika, nie ma w tym żadnej jego winy. Zawinili działacze klubowi odpowiedzialni za tego typu sprawy. To jest ich praca i biorą za to wynagrodzenie, więc odpowiedzialność spada tylko na nich. Powiem więcej, sam piłkarz upewniał się przed wejściem na murawę czy rzeczywiście może to zrobić i uzyskał twierdzącą odpowiedź od kierownika I drużyny, Marty Ostrowskiej. Spoko, nie będę teraz "jechał" po tej pani, nie będę dotykał spraw stereotypowych (że "baba nie zna się na piłce" itd.) - nie o płeć tu chodzi. Po prostu trzeba powiedzieć jasno, że ta osoba jest winna tej sytuacji (może nie tylko ona, ale jest współwinna). Zresztą prezes Legii Warszawa i jego współwłaściciel w jednej osobie, Bogusław Leśnodorski, sam oznajmił, że wśród winnych jest Zbigniew Korol (wieloletni pracownik klubu) i właśnie pani Marta Ostrowska. Co do pani Marty, prezes Leśnodorski skrytykował jej niefortunne komunikaty w mediach - co jak co, ale będąc kierownikiem drużyny należy odpowiednio dobierać słowa i tworzyć "pogodny" pijar. Jest fama o 4 osobach, które poddały się do dyspozycji zarządu klubu w związku z dyskwalifikacją – honorowość godna napisania.
Cała ta historia jest pretekstem do ogólnej debaty na temat karania drużyn, by kara była współmierna występkowi. Jak się przyjrzy opiniom w piłkarskim świadku to widoczna większość staje w obronie Legii. O ile nie ma dyskusji, iż to wina klubu przy dyskwalifikacji jest bezsprzeczna, to o tyle samą karę uznaje się stanowczo za zbyt wysoką. Dobrze, że przynajmniej ogół stoi za naszymi. Tak poważny klub (przynajmniej za taki uchodzący) jak Legia Warszawa nie może robić takich proceduralnych "klopsów". Nawiązując do popularnego powiedzenia pana Janka Tomaszewskiego: "To nie był błąd...to był wielBłąd!" O tak, chyba bardziej dosadnie tego ująć się już nie da. Ja już nauczony wieloletnimi (niestety) klęskami w eliminacjach LM, nawet kiedyś stwierdziłem, że nasi potrafią jak mało kto ponosić "spektakularne porażki". Ta dyskwalifikacja wpisuje się w tę listę hańby. Różni się tylko tym od pozostałych, że nie przegraliśmy na boisku, lecz na poziomie profesjonalnego prowadzenia klubu. Nie pastwię się nad Legią, ale nie ma co owijać w bawełnę - Mistrz Polski dał ciała. Wracając do kary. Do adekwatności kary do czynu. Moi drodzy – dura lex, sed lex (twarde prawo, ale prawo). Przepis był od dawna, Legia to przeoczyła i teraz pokuta. Można by powiedzieć, że nie ma "gadki". Hmmm...niby tak. Jednak UEFA powinna pomyśleć o elastyczności swych przepisów i swego postępowania względem poszczególnych sytuacji. Nie godzi się, by wejście zawodnika w 86 minucie rewanżowego meczu, gdy jego klub prowadzi w dwumeczu 6-1, skutkowała odpadnięciem tegoż klubu. Ponadto ten delegat UEFA, który był na meczu i ujawnił "występek" polskiego zespołu, gdzie był przed spotkaniem? Czemu nie zwrócił uwagi, że zawodnik nie może być chociażby na ławce rezerwowych? Czy to nie należy do jego obowiązków? Zauważył to Roman Kosecki, aczkolwiek mimo sympatii do niego, to nie podzielam jego ultrakrytyki, która bardzo dotyka tego delegata i całą UEFA. Pamiętajmy, przede wszystkim to wina Legii. Opinie o "decyzjach przy zielonym stoliku" traktuję bardziej jak folklor niż poważną debatę. Co u niektórych górę biorą emocje czy odrzucanie od siebie winy. Tak czysto teoretycznie...nawet gdyby UEFA planowała awans Celtic to nie z niczego, siłą tego nie przeforsuje. Z pustego to i Salomon nie naleje moi drodzy. Być może gdyby drugą stroną nie był Celtic Glasgow (klub utytułowany) lecz jakiś "przeciętniak" to może inaczej by na całe to zajście patrzyła europejska centrala piłkarska. Sam Artur Boruc pytany o ten mecz tak stwierdził. Co prawda użył dyplomatycznych słów, by żadnej stronie się nie narazić. Nasz wybitny bramkarz, jakby nie było, w obu tych klubach spędził 11 lat swojej wspaniałej piłkarskiej kariery.
Są jeszcze dwa aspektu, które nadają te sprawie większej złożoności. Pierwsza proceduralna. Otóż UEFA ma własny przepis, który mówi, że 12 godzin przed losowaniem winny być znane wszystkie kluby, które będę losowane. Tymczasem, Legia została "wyrzucona"...godzinę przed ceremonią losowania! UEFA powołuje się na przestrzeganie prawa, ale sama tego nie czyni względem siebie. Hipokryzja hegemona – chciałoby się rzec. Wiecie, być może UEFA w swoim prawie dała sobie furtkę by te 12 godzin było "łamane", ale w takim bądź razie – czemu takowej furtki nie stworzyli dla sytuacji z grą nieuprawnionego zawodnika? To pytanie zostanie pewnie bez odpowiedzi. Druga kwestia ma charakter już czysto ludzki. Tu chodzi o dumę i honor. Po części to prztyczek w nos Mistrzów Polski. Cały ten wrzask, szukanie winnych oraz możliwości unieważnienia decyzji o dyskwalifikacji przez włodarzy stołecznego klubu są trochę niepoważne i wielkiej klasy tu nie widzę. Jednak zdecydowanie mniej klasy ma szefostwo szkockiego klubu. Mogli pokazać, że "mają jaja" i pójść na rękę swoim boiskowym przeciwnikom. Wszakże piłkarsko polegli na całej linii – byli zdecydowanie słabsi po prostu. Zresztą ich zachowanie w tym dwumeczu budzi spore kontrowersje. Najpierw "wyleciał" z zarzutem w kierunku "Wojskowych" Scott Brown – kapitan "The Boys", kontuzjowany, a znany jest szerzej polskim kibicom tym, iż w ostatnim meczu Polski ze Szkocją zdobył dla swojej ojczyzny gola na Stadionie Narodowym w Warszawie (przegraliśmy ten mecz 0-1). Zarzucił piłkarzom Legii, że..."nieodpowiednio cieszyli się po zdobytych bramkach". Hmmm... o co kaman??? Dalej. Polska TV nie pokazała tego słynnego już rewanżu z Celtic. Jednak nasze media nie są tu winne. Okazuje się, że Szkoci przeciągali w nieskończoność negocjacje by na ich zakończenie podnieść stawkę dwukrotnie! Żądali aż 200 tysięcy euro co za rangę tego meczu jest sumą nader wygórowaną. Do tego jeszcze z jakością przekazu miały być problemu. Za transmisję internetową też zażądali bagatela 100 tysięcy euro. Cała ta historia zakrawa o farsę. Ponoć działacze szkockiej ekipy obawiali się, że jeśli sprzedadzą prawa do pokazywania meczu to frekwencja kibiców znad Wisły na stadionie będzie nikła. W ogóle tu o kasę chodzi moi mili. Tak dla naszego klubu jak i tego po drugiej stronie barykady. U nas dochodzi też prestiż i zmazanie hańby długoletniej nieobecności polskiego klubu w tych elitarnych rozgrywkach. U Celtic jest jeszcze poważniej. Raz, ten zasłużony klub wręcz "musi" być minimum w fazie grupowej. Dwa, mają problemy z budżetem i jest fama, że jeśli nie awansują do tegorocznej edycji to by nie wpaść w problemy natury finansowej klub będzie musiał sprzedać wielu swoich dobrych graczy – wartość sportowa znacznie spadnie. To może skutkować na lata trwałym kryzysem w tym słynnym klubie – a raczej pogłębieniem kryzysu, bo od jakiegoś czasu nie osiąga wybitnych wyników sportowych. Pewnie z uwagi na kasę klub zachowuje się tak jak zachowuje. Kolejny brak klasy to brak chęci na dialog na linii Legia-Celtic. Na list współwłaściciela Legii (Dariusz Mioduski, pełni też funkcję Przewodniczącego Rady Nadzorczej warszawskiego zespołu) o honorowe załatwienie sprawy, Celtic najpierw milczy by później lakonicznie wydać komunikat w stylu..."że to nie ich sprawa". Hmmm...nieładnie :-( Jednak muszę też powiedzieć coś o kibicach szkockiego teamu. Ja grubą krechą oddzielam ich fanów od działań klubowego szefostwa. Znani z dumy i honoru pasjonaci "The Boys" z dużym niesmakiem i dezaprobatą przyjmują to jak ich klub awansował dalej. Myślę (a raczej jestem niemal pewny), że gdyby to od nich zależało to interweniowali, by w UEFA ażeby "Legioniści" mogli grać dalej. Honor i duma to dzisiaj "produkt" deficytowy, więc cieszy to że są jeszcze ludzie, dla których są wyższe wartości niż kasa.
Legia jednak nie poddaje się. Lwia postawa w pojedynkowaniu się z przepisami może przynieść upragniony skutek. Wszak, racja leży po naszej stronie :-) Kierownictwo klubu na czele z Bogusławem Leśnodorskim i Dariuszem Mioduskim prowadzi rozważną "wojenkę" na wielu frontach. Już wspomniany list "o honor" wystosowany do władz Celtic Glasgow jest właściwym krokiem. A już genialnym opublikowanie listu otwartego do całego środowiska piłkarskiego. Posunięcie godne wybitnego stratega. Legia wyczuwa, że świat futbolu w większości popiera ją – a raczej z dezaprobatą reaguje na sztywne uefowskie kroki. List zapoczątkował akcję: "Niech wygra futbol!". Chwytliwy slogan i prosty to bólu, ale nie od dziś wiadomo, że w prostocie siła. Znamienny jest również obrazek Henninga Berga, trenera "Wojskowych" trzymającego kartkę z napisem: "LEGIA 6:1 CELTIC LET FOOTBALL WIN". Do całej dołączył chociażby nasz eksportowy piłkarz, Grzegorz Krychowiak. Wreszcie klub złożył odwołanie od decyzji dyskwalifikacji (walkowera) do Komisji Odwoławczej UEFA. Posiedzenie ma się odbyć w szwajcarskim Nyonie. Pojawiały się informacje, że posiedzenie Komisji zaplanowano na 13 sierpnia (na godz. 8:00). Sprawa jednak wygląda tak, iż dopiero jej werdykt mamy poznać dziś wieczorem lub jutro w porze rannej. Zobaczymy czy będzie pozytywny dla polskiego zespołu i jednocześnie zmieni decyzję o ukaraniu Legii walkowerem wydaną przez inny organ UEFA – Komisję Dyscyplinarną UEFA. Ja osobiście powątpiewam w sukces tych działań, ale wszystko się okaże niebawem. Słyszałem nawet szacunki w granicach 50% szans, że się uda. Chyba "nieco" są zawyżone. Problem jest też inny. Mianowicie już rozlosowano pary ostatniej rundy eliminacji. Czyżby powtórzono je? Przepisy na to zezwalają? A co jeśli zespoły rozlosowane złożą protest? Cała ta historia jest przeintrygująca. Dodam, że Legia nie może (na logikę biorąc) "przejąć" rywala Celtic Glasgow, czyli słoweński NK Maribor, gdyż...Celtic był w koszyku "zespołów rozstawionych", a Legia gdyby przeszła Celtic byłaby w "zespołach nierozstawionych". W ogóle ewentualny awans zaburzy kolejność zespołów i przynależność do poszczególnych koszyków (proszę spojrzeć poniżej). Tak czy siak, za niedługo dowiemy się jaki finał będzie mieć nagłośniona do granic możliwości "Sprawa Bereszyńskiego".
Ja powiem tak – Legia sama sobie strzeliła w kolano. Bez dwóch zdań. Ja, jako fan polskiej piłki, z żalem to stwierdzam. Miałem spore nadzieje, że tym razem uda się naszemu klubowi wejść do europejskiej elity. Jednak prawie na 100% tak nie będzie – nikłe szanse wiąże się jeszcze z odwołaniem. Ból jest tym większy, iż gra "Wojskowych" była naprawdę wysoka i dająca realne szanse na ów upragniony awans. Moi drodzy zbliża się już 18 lat od ostatniego meczu polskiego klubu w ramach Ligi Mistrzów! To brzmi wręcz niewiarygodnie. Ostatnie takie spotkanie miało miejsce 4 grudnia 1996 roku na Estadio Vicente Calderón. Wtedy to lokalne Atlético Madryt podejmowało łódzki Widzew (1-0 dla hiszpańskiego klubu). W czasie tych 18 lat, swoich klubowych przedstawicieli miały dużo uboższe nacje piłkarskie niż my lub tacy, którzy jakoś zdecydowanie nas nie przewyższają. Wymienię parę tych krajów: Austria, Białoruś, Bułgaria, Chorwacja, Finlandia, Izrael, Słowacja, Słowenia...Mistrza Polski w tym gronie jak brak tak brak już tyle lat – pauza osiągnie niebawem pełnoletność. No cóż, jak na razie nie pozostaje nam nic innego jak oglądać archiwalne mecze bądź ich skróty z sezonów 1995/96 i 1996/97, kiedy to z najlepszymi klubami europejskimi rywalizowała Legia Warszawa i Widzew Łódź. Można też podziwiać ostatni wielki mecz polskiej drużyny w pucharach europejskich...jednak to tylko III runda eliminacji do Ligi Mistrzów.
W następnym wpisie odniosę się do tego jak dotychczas radzą sobie nasze klubowe zespoły w ramach europejskich pucharów. Będzie też komentarz odnośnie wczorajszego finału o Superpuchar Europy - pierwszy w tym sezonie laur o randze międzynarodowej. Tymczasem dziękuję za poświęcony czas za czytanie. Zapraszam do lektury wcześniejszych i następnych wpisów. Miłego dnia moi drodzy. Czołem! :-)

niedziela, 10 sierpnia 2014

(Temat 6) Podsumowanie Mundialu 2014

Część IV: Statystyki mundialowe


Nasze analizy dotyczące brazylijskiego Mundialu zmierzają ku finalnego punktu. Dziś pora już na opublikowanie części ostatniej. W niej nie będę już wiele pisał – przemówią za mnie same dane statystyczne. O tak, teraz pożywkę będą mieć pasjonaci tabelek, zestawień, rankingów... Zobaczycie jak tegoroczne Mistrzostwa Świata wyglądają z punktu widzenia statystyków. Dowiecie się kto był najlepszy, kto najwięcej bramek zdobył, oddał strzałów, wykonał celnych podań...aj! Miałem się nie rozpisywać :-) Zresztą co będę gadał bez potrzeby, wszystkie informacje zobaczycie poniżej. Przyznam, że trochę kosztowało mnie to wysiłku :-) Miłej zabawy!
Powyżej znajduje się tabela, w której porównałem 5 ostatnich Mistrzostw Świata w piłce nożnej mężczyzn. Ostatnie 16 lat na najważniejszym turnieju reprezentacji narodowych. Oczywiście nie ma tam wszystkich możliwych danych porównawczych. Raczej są to dane podstawowe.
Poniżej natomiast macie przedstawione dane dotyczące poszczególnych teamów. Kryteriów trochę jest, wiec macie materiał do badań. W mojej osobistej analizie wyszło, iż najbardziej żal zespołu Ghany oraz Bośni i Hercegowiny. Oba zespoły przedwcześnie, w mojej opinii, pożegnały się z turniejem. Szkoda, że już po fazie grupowej musiały spakować walizki i wracać do domu z gorącej (w emocje :-) ) Brazylii. Obie reprezentacje miały chyba największy potencjał (i dyspozycję), ze wszystkich ekip, które nie awansowały do fazy play-off. Może do tego grona należy jeszcze dołączyć Chorwatów. Anglii i Włoch nie liczę. Dlaczego? Gdybym brał pod uwagę tylko potencjał to Włosi zdecydowanie byliby pierwsi a nieco dalej byliby Anglicy. Jednakże Włosi byli słabo przygotowani taktycznie, brakowało trochę "pary" i grali zachowawczo (czego osobiście trochę nie lubię). Po prostu grali tak, hmmm...nijak. A Anglicy? Oni już nas przyzwyczaili, iż dochodzą do 1/8 a czasem w porywach do ćwierćfinału. Jak jest mecz na "styku" to przegrywają. Po części to wina psychiki, gdyż mają duży odsetek klęsk po dogrywkach i serii rzutów karnych.
Co do Ghany i BiH, to parę słów im się należy. Zacznę od piłkarzy bałkańskich. Dobrze zagrali z Argentyną w meczu otwarcia (1-2 - styl przyzwoity), a tak naprawdę w meczu o 2 miejsce w grupie nie sprostali Nigerii. Ulegli 0-1 i nie uznano im prawidłowo zdobytej bramki. Dużo atakowali i zdominowali swoich przeciwników - co prawda Nigeria preferuje styl defensywny, ale BiH było zdecydowanie lepsze. Posiadają świetnych graczy grających na co dzień w Bundeslidze. W eliminacjach do turniejów rangi światowej ostatnio odpadali dopiero w barażach, zajmując w grupach eliminacyjnych 2 miejsca. Strzelają sporo goli. Bardzo szkoda, że odpadli, być może trema debiutanta (byli jedynym krajem, który w Brazylii debiutował na Mundialu) nieco ich przytłoczyła.
Ghana...oj, co wyście chłopaki zrobili :-( Ajaj, piłkarzy macie świetnych, skocznych, silnych fizycznie, wybieganych, mających bardzo dobre umiejętności techniczne, a i "gaz" w nogach był. Taktyka i gorące głowy! Właśnie tego wam zabrakło. Pięknie graliście z Niemcami, z przyszłymi Mistrzami Świata (2-2). Zbyt często jednak w swoich meczach goniliście wynik i brakowało wam w akcjach wykończenia. Skuteczność :-( Może uda wam się za 4 lata - właśnie wam, jako pierwszej afrykańskiej ekipie wejść do półfinału Mistrzostw Świata. Polubiłem was za wasze śpiewy, wychodziliście z szatni na murawę stadionów. Trochę niefajnie, że tak jak inne zespoły z tego kontynentu (mówię teraz o tej tzw. "czarnej Afryce") wykłócaliście się o kasę i były spory wewnętrzne - niektórzy gracze mają konflikt z trenerem). Trudno, jak to mówią: "zgoda buduje - niezgoda rujnuje". Zapraszam do spoglądnięcia na zespołowe dane statystyczne. Dodam tylko, iż podałem wam głównie 5 pierwszych miejsc w poszczególnych typach piłkarskiego rzemiosła. Oczywiście podałem wam też średnie, zwłaszcza dlatego, iż w innym razie w większości statystyk byłyby tylko 4 półfinaliści + Francja czy Belgia (wiecie, zagrali najwięcej meczy). Oczywiście to tylko statystyki i zależy, kto gra z kim. Wystarczy, że renomowany zespół zagra z outsaiderem bez formy i łatwo nabić sobie dobre statystyki w strzałach czy golach. Inaczej też gra się w pierwszych meczach (raczej zachowawczo), a inaczej z tzw. "nożem na gardle", gdy np. ostatni mecz decyduje o wyjściu z grupy czy nie. Tak jak mówię to "tylko" statystyki, jednak dają nam one nieco światła jak poszczególne zespoły wyglądały na Mundialu.
Parę uwag. Jeśli chodzi o średnie to są średnie na mecz. Mecz z dogrywką traktowałem jako mecz + 1/3 meczu. Tak więc, mimo iż Argentyna zagrała 7 meczy mundialowych, to przy obliczaniu średniej liczyłem jej 8 meczy (grała 3 dogrywki). Poza tym nie lubię miejsc ez aequo, więc jeśli było to możliwe, to szukałem innych danych, by remisów nie było. Dwa razy jednak mi się to nie udało (BiH i WKS x2) i musiałem uznać remis. Dobrze, już nie "paplam" :-D Miłego i owocnego analizowania danych :-)
Teraz przedstawiam wam ranking meczów. Są same "naj". Gole, "spalone", podania i inne. Pamiętajcie, że to wynik obu ekip, więc np. w kategorii "Faule", gdzie wyróżniono rekordowy pod tym względem mecz Brazylia - Kolumbia, wynik 54 to suma fauli Brazylijczyków i Kolumbijczyków, a nie tylko jednego teamu. Pamiętajcie o tym. Wyróżnia się przede wszystkim pojedynek 1/8 pomiędzy Belgią a USA. Był to bardzo "intensywny" mecz, fakt, że to głównie Belgowie atakowali. Zresztą sami zobaczcie i oceńcie.
Czas teraz na dane indywidualne piłkarzy. Oczywiście, że piłka nożna to gra zespołowa, ale warto wiedzieć, którzy piłkarze wyróżniali się najbardziej. Dowiedzie się jacy zawodnicy byli najbardziej efektywni (bądź, na których pracował zespół - bo i tak też jest). Będą też dane negatywny, np. liczba strat. Pod spodem tabeli macie napisane uwagi. Bardzo proszę zapoznajcie się również z nimi.
Nagrody! Jest praca, więc są i kołacze :-))) Poniżej pokazałem wam nieco informacji o wyróżnionych piłkarzach. Najważniejsza z nich to oczywiście "Złota piłka" dla najwartościowszego gracza mistrzostw. Nie obyło się jednak w tej mierze bez kontrowersji. "Specjaliści" z FIFA wybrali Lionela Messiego (czy jak kto woli Lionela Messi). Ja bardzo lubię Argentyńczyka i on dla mnie jest najlepszym graczem jaki kiedykolwiek kopał piłkę, jednak nie zasłużył na 1 miejsce. Może był 3, ale nie 1. Jak dla mnie najbardziej zasłużył na tą nagrodę Kolumbijczyk James Rodríguez, ale to moja subiektywna opinia. Co do reszty nagród to w sumie dość sprawiedliwie. Może brak wśród nominowanych bramkarzy Tima Howarda czy Guillermo Ochoi (jest za to Argentyńczyk Sergio Romero - ?) rzuca się w oczy.
Kolej na ranking piłkarzy, fachowy ranking. Firma Castrol (wiem, że raczej nie kojarzy się ona z futbolem :-) ) opracowuje rankingi piłkarskie. Pewnie spora część z was słyszała już o niejakim Castrol Index. Często on się pojawia, gdy portale informują o Robercie Lewandowskim. Nasza piłkarski diament według tego rankingu często bywa w Top 10 piłkarzy grających w Europie - a co za tym idzie, także na świecie. Eksperci z Castrol bazują na danych statystycznych właśnie. Wynik 10 jest to współczynnik możliwie najwyższy (ideał, więc nieosiągalny de facto). W tegorocznym Mundialu wg Castrol Index najlepszy okazał się Niemiec Toni Kroos (9,79). Gracz już zmienił klub i od teraz będzie biegał po murawie w białej koszulce Realu Madryt. Powodzenia Toni! Proszę, zapoznajcie się z innymi miejscami w tym specjalistycznym zestawieniu.
Poniżej na graficznie przedstawionej murawie macie pokazaną "Najlepszą jedenastkę Mistrzostw Świata w Brazylii". Po waszej lewej stronie piłkarze zostali wybrani na podstawie wyników opartych na Castrol Index (widzieliście go powyżej). Z prawej natomiast to jedenastka (+trener), którą wybrali sami kibice, za pośrednictwem internetu. Wiecie, tu często pojawiają się już sympatie, które przesłaniają realną dyspozycję i umiejętności piłkarzy. Od razu rzuca się w oczy uwzględniony w zestawieniu Brazylijczyk Marcelo. W zasadzie zasłynął on tylko na tym turnieju spektakularną bramką samobójczą, "zdobytą" w 11 minucie w meczu otwarcia. Przeszedł do historii, bo...nikt wcześniej nie strzelił "samobója" jako pierwszego gola na Mundialu i jeszcze nigdy przedtem Brazylijczyk nie był autorem takiej bramki dla (raczej przeciw) swojemu zespołowi na tego typu turnieju. To nieco zaskakuje, gdyż Brazylia rozegrała aż 104 mecze mundialowe (ustępuje tylko o 2 mecze Reprezentacji Niemiec), a i w historii słynęła raczej z graczy atakujących niż broniących. Tak więc dobór osobowy jedenastki znajdującej się po prawej stronie raczej do dyskusji. Mniemam, że dużo spośród głosujących to kibice z kraju, który był gospodarzem nie tak dawno zakończonego Mundialu.
Na sam koniec ze statystykami macie wykresy dotyczące oglądalności meczy w polskiej TV. Dane dotyczą tylko pierwszych 48 meczy mistrzostw (tylko faza grupowa). Po lewej znajduje się wykres z bodajże średnią widownią meczową, która oglądała mecze mundialowe. 3 miliony widzów polskich na każdym meczu mimo, iż "Biało-czerwonych" brak, robi wrażenie. Obok, macie drugi wykres z najchętniej oglądanymi meczami fazy pucharowej (Top 3). Jak widać, największą widownię miało spotkanie otwarcia. Dodam, iż wartości na drugim wykresie to nie średnia widownia, a wartość w szczytowa - najwyższa widownia, która wspólnie oglądała dane spotkanie. Jak chwalą się media ten Mundial bije poprzedni z 2010 roku. Sam finał oglądało 12 milionów widzów - najchętniej oglądane spotkanie na ostatnich dwóch Mundialach.
Moi drodzy, fani "kopanej" i Mundiali tym oto wpisem kończę rozważania o Mundialu 2014 w Brazylii. Ten turniej z pewnością był wyjątkowy, bo i miejsce jego rozgrywania takie jest. Chyba to najlepszy "grunt" jaki tylko jest możliwy, by tego typu imprezy organizować. Brazylijczycy kochają piłkę po prostu. Wielu ludzi z różnych zakątków świata kojarzą w dużej mierze ten południowoamerykański kraj z piłkarzami. Pewnie wielu kojarzy takie postacie jak: Pele, Zico, Sócrates, Ronaldo (brazylijski)...a nawet nie umie powiedzieć, gdzie te duże państwo leży. Jeśli powiem, że to był najlepszy Mundial w historii to raczej się nie pomylę. Zapamiętamy go i pewnie nie jeden raz będziemy do niego wracać. Dziękujemy gorąca Brazylio za zacną dawkę wybornych piłkarskich uniesień! Było radośnie, gwarnie i przede wszystkim ze świetną grą piłkarzy! Zobaczymy czy następne turnieje chociażby zbliżą się do jego poziomu - o przewyższeniu nawet nie mówię, bo to zadanie niezwykle trudne. Dla mnie ten finał będzie wybitnie pamiętny. Spędziłem go w towarzystwie pewnej osoby, za co jej teraz dziękuję. Cieszę się, że wspólnie go oglądaliśmy, naprawdę :)
Moi mili, nie smućcie się, że to koniec mundialowych emocji, bo...za cztery lata kolejny Mundial :-D A tak poważnie, Mundial się skończył, ale już od września rusza kolejny piłkarski turnieju - raczej eliminacje do niego - Euro 2016 we Francji. Szczególnie my, kibice z "biało-czerwonymi" sercami z dużym wyczekiwaniem na niego czekamy, z nadziejami, że nasze "Orły" będą na nim latać naprawdę wysoko. Zobaczymy jak będzie, ale emocji będzie co niemiara :-))) Wkrótce kolejny temat. Mam w planie pochylić się nad poczynaniami naszych klubów w pucharach. Zwłaszcza to co się stało z Legią Warszawa. Tymczasem miłego dnia piłkarscy kibice. Dziękuję. Czołem! :-)

czwartek, 7 sierpnia 2014

(Temat 5) Podsumowanie mundialu 2014

Część III: Uwagi ogólne

Dzisiaj będzie deserek, najsmaczniejsze kąski zostawiłem na sam koniec. Będziemy rozważać o tym, o czym na minionym już (niestety) mundialu było po prostu "naj". Co było warte zapamiętania, jakie nowinki przyniósł...oj będzie trochę pisania :-) Przyznam, że bardzo wiele wydarzeń mundialowych utkwiło mi w pamięci. Może to kogoś zdziwi, ale też dużo Polakach będzie – mimo, iż nasza Reprezentacja nie sprostała w eliminacjach. Będę pisał o wzruszających chwilach (było ich mnóstwo), zabawnych, niecodziennych, a nawet chamskich (one niestety też miały miejsce). Będzie dużo o piłce – także z tego wymiaru czysto ludzkiego. Co będę nawijał bez potrzeby na wstępie...start!
Od czego by tu zacząć? No jasne, najlepiej od tego co jest solą piłki nożnej, tak od podwórkowego boiska pod blokiem po ogromny stadiony zapełniony tysiącami kibiców – goli. Powszechnie mówi się, że był to Mundial napastników, turniej obfitujący w wiele bramek i do tego zacnej urody. Prawda, dane statystyczne to potwierdzają, ale i gołym okiem było widać (kto oglądał mecze przed TV bądź Ci szczęściarze, którzy na żywo dopingowali to wiedzą o czym mówię) wiele goli. Pod spodem macie filmik, ze wszystkimi bramkami jakie padły na brazylijskich boiskach. Subiektywnie wybrałem swoje Top 20 (są w tabeli). Wyróżniłem najlepszą 5, a 15 pozostałych bramek dałem ex aequo. Do tej 20 to jeszcze warto dołożyć z 10-15 goli, ale niech już będzie 20 :-D Tak naprawdę miałem zrobić Top 10 a nie Top 20, ale...nie mogłem się zdecydować, bo tyle pięknych bramek było.
W mundialu nie brakowało sensacji. Zacznę od negatywnych. Oczywiście blamaż Hiszpanii, ze słynnym 1-5 w pierwszym ich meczu. Kolosalny nokaut Brazylii (1-7 z Niemcami i 0-3 z Holandią) i brak "Canarinhos" na "pudle" z medalami. Później Italia i znów ich odpadnięcie w grupie ze słabiutkim Mario Balotellim. Nie lepiej Anglicy. "Synowie Albionu" zaliczyli kolejny slaby turniej, chociaż mieli przebłyski świetnej gry – jednak wynik końcowy mizerny (ledwo 1 punkt). Słabiutkie zespoły z Azjii. To zapamiętam na długo. Azja nie zaszalała, a dziwne bo klimat brazylijski ich predysponował, by "zabiegiwać" rywali. Nie dość powiedzieć, że każda z 4 reprezentacji z tego kontynentu zajmowała ostatnie miejsce w poszczególnych grupach, a ich łączna suma punktów w 12 spotkaniach to "bagatela"...3 punkty! Dla mnie rozczarowaniem było Wybrzeże Kości Słoniowej. Mieli słabą grupę (nie liczę Kolumbii) i nie zdołali z niej wyjść. Także Portugalia z licznymi kontuzjami i na 90% zdrowym Cristiano Ronaldo. Popularny "CR7" nawet nie wierzył w awans swojej ekipy. Wreszcie Rosja. Jedna zdobyta bramka i jej słabiuteńka dyspozycja.
Na szczęście ten Mundial narodził wielu bohaterów...pozytywnych bohaterów. Niezłomny Meksyk, wojowniczy Chilijczycy, wirtuozów z Kolumbii, niesamowitych Algierczyków i tych najbardziej godnych aplauzu – Kostarykę. Sam nie wiem, jak oni to zrobili, że znaleźli się w top 8 turnieju! Czapki z głów. Należy się wam panowie. Bryan Ruiz (ich napastnik) powiedział po heroicznym spotkaniu 1/8 z Grekami, że jeszcze nigdy nie był tak zmęczony jak na tym meczu. Dali z siebie 200%. Szanuję serce do gry. Właśnie przede wszystkim dzięki niemu zdołali osiągnąć to, co wydawało się wprost niemożliwe. Moi mili, oni wygrali "grupę śmierci"! "Prawie" przeszli Holandię w 1/4! A teraz trochę pogdybam. Jeżeliby nawet przegrali w półfinale mistrzostw z Argentyną to pewnie ograliby zdołowanych gospodarzy i byłyby medale dla nich...tego się już nie dowiemy, ale tak mogłoby być. Jeszcze raz słowa podziwu dla nich.
Co jeszcze zapamiętamy? Bramkarzy. To był Mundial i napastników i właśnie zawodników stojących w bramce – taki paradoks. Keylor Navas był wprost niesamowity. Wyciągał piłki niewiarygodne a czasem szczęśliwie bronił ocierając futbolówkę o rękawicę czy nogę. Raïs M'Bolhi, bramkarz Algierii, również zadziwił świat. Aż dziw bierze, że to bramkarz przeciętnego "klubiku" europejskiego - bułgarskiego CSKA Sofia. W porządku, miał problemy z parowaniem piłki, ale parady miał klasy iście światowej. Rekordzista obron w jednym mundialowym meczu (15) Tim Howard już przeszedł do historii. To jak bronił amerykanin w meczu z Belgią to coś niebywałego. Po prostu...ach. Guillermo Ochoa też w bramce uwijał się jak w ukropie, zwłaszcza w meczu z Brazylią (0-0). Wreszcie bramkarz niemiecki. Manuel Neuer – wybrany najlepszym zawodnikiem na tej pozycji na całym turnieju i jego słynne już wyjścia za obręb własnej "16-stki". Sporo Ci zawodnicy przysporzyli nam emocji.
Wiecie, ja szczególnie zapamiętam trenerów. Mam przed mymi oczyma trenera Vincente del Bosque. Pod koniec meczu z Holandią, podchodził do każdego gracza na ławce i ich pocieszał – świetny trener i "psycholog". Zawsze dziwił mnie jego spokój (także Hiszpanów). Jakby nie było to południowiec, a ma takie...skandynawskie opanowanie. Szanuję bardzo Vincente. Dla mnie to świetny trener i sprawia wrażenie, że i super człowiek. Również trener Algierii ma u mnie plus. Niemal cały czas był bardzo opanowany, nawet gdy jego podopieczni tracili bramki...ale coś w tym trenerzy pochodzącym z Bałkanów pękło po ostatnim gwizdku w meczu z Niemcami. Po prostu rozpłakał się ten nie młody już szkoleniowiec. Szacunek. Za to nieźle ubawiłem się obserwując Miguela Herrerę – trener Meksykanów. Pan Miguel znany w środowisku futbolowym jako "Wesz" to już inny tym trenera – żywiołowy. Przezabawne były jego "radochy" po golach swoich piłkarzy. Skakał, rzucał się na murawę, obściskiwał piłkarzy. Wiecie, nie że mi to przeszkadza, ale przy jego gabarytach (umówmy się – chudzielec to on nie jest :-) ) to te wygibasy przy linii robiły spore wrażenie. Jeden minus to taki, że uznał swoją porażkę z Holendrami jako...pomysł FIFA. Także trener Chile... i jego chodzenie przy ławce rezerwowych tam i z powrotem...tam i z powrotem :-) Widać nie może usiedzieć na ławce. A teraz szkoleniowiec z drugiego bieguna. Fabio Capello i jego dyskusje z arbitrami, gdy pożegnał się wraz z Rosją z brazylijską imprezą. Panie Capello, przede wszystkim miej pan pretensje do siebie i piłkarzy, z podkreśleniem "do siebie". I jeszcze ta buta, że nie ma sobie nic do zarzucenia i dobrze przygotował zespół...taaa, wyniki i gra mówią coś zgoła innego. Ma on u mnie minusa i to dużego.
Zapamiętane zostaną rekordy piłkarzy. Leo Messi i jego 3 MVP w grupie (nikt wcześniej nie został wybrany najlepszym piłkarzem meczu w każdym z 3 meczów grupowych). Przyznam, że przy mojej ogromnej sympatii dla "Atomowej pchły" to jednak wybór jego na MVP całego turnieju to jakiś żart. Należy mu się miejsce w najlepszej 5, ale raczej poza 3 a na pewno nie zwycięstwo. Piłkarzem turnieju powinien być wybrany ktoś z trójki: Thomas Müller - Arjen Robben - James Rodríguez. No cóż, wybrano Argentyńczyka. Dalej, wspomniany wcześniej Tim Howard i jego 15 interwencji ratujących przed stratą gola (w obiegu jest 16, ale oficjalnie FIFA zatwierdziła 15 – i tak to rekord!). Miroslav Klose, mimo, że nie do końca darzę sympatią tego piłkarza (z uwagi na stosunek do Polski), ale szacunek u mnie ma, gdyż został rekordzistą w ilości goli na Mundialach – 16. Wreszcie rekord smutny dla Brazylii – nikt jeszcze nie strzelił 7 bramek w półfinale Mundialu (Niemcy-Brazylia 7-1).
Co jeszcze jest warte powiedzenia? Złamana ręka nigeryjskiego piłkarza...po uderzeniu piłki...kopanej przez kolegę z zespołu. Mowa o Michelu Babatunde, a "winowajcą" był Ogenyi Onazi. Niesamowite wrażenie robili piłkarze i kibice chilijscy. Ich śpiew hymnu a capella, było bardzo podniosłe i pokazywało jak wojowniczo podchodzą do mundialu. Słynne lasery kibiców na trybunach (bodajże algierskich fanów) oślepiających Igora Akinfiejewa przy stracie gola (Rosja-Algieria 0-1). Skoro jesteśmy przy bramkarzach i puszczonych golach to wspomnę parę "szmat" bramkarskich. Igor Akinfiejew zaliczył "wtopę" z Koreą Południową, kiedy piłka po jego rękawicach wpadła do bramki. Nie ma też czym się szczycić bramkarz Ghany (Abdul Fatawu Dauda), który dziecinnie wybił piłkę...pod nogi Christiano Ronaldo. No i Iker Casillas. Mi osobiście szkoda chłopaka. To co było w meczu z "Oranje" to...szkoda gadać. Wspomnę tylko jego kiks, który bezlitośnie wykorzystał Robin van Persie.
Było też trochę sytuacji bardzo...niebezpiecznych. Zacznę od Neymara. Jego kontuzja w meczu z Kolumbią wyglądała bardzo groźnie. Camilo Zúñiga powinien dostać srogą karę za to co zrobił. Jak można kopać przeciwnika w plecy. Neymarowi groził nawet paraliż! To nie są żarty. Takie faule winny być przykładnie karane. Było też trochę krwi. W bandażu na głowie latał po murawie Algierczyk Sofiane Feghouli. Z kolei Amerykanin Clint Dempsey...złamał nos. Miało to miejsce w pierwszej połowie meczu z Ghaną. Walczył o górną piłkę z Ghańczykiem Johnem Boye. Piłkarz afrykański naprawdę jest skoczny i złamał mu nos...nogami :-) Ale niezłomny Amerykanin (ta nacja tak ma) zagrał do końca spotkania! To się nazywa kapitan zespołu. Zresztą w tym meczu zdobył gola już w 29 sekundzie meczu! To 5 w rankingu najszybszy gol zdobyty na Mundialach w historii (przypomnę, że rekordzistą jest Turek Hakan Şükür, który zdobył gola w 11 sekundzie meczu w pojedynku z Koreą Południową  w 2002 roku).
Zapamiętamy Arjena Robbena, który o dziwo był w miarę kulturalny i koleżeński :-) Dobrze, raz się "wkurzył", lecz dwa razy wywalczył "karniaka" i...nie podchodził do ich wyegzekwowania. Robił niesamowite rajdy. Nawet była fama, że po bramkowym rajdzie z Hiszpanią ustanowił rekord świata osiągniętej prędkości wśród piłkarzy (FIFA jak do tej pory nie uznała tego osiągnięcia). Furorę za to robił szerzej nieznany James Rodríguez. Chłopak został królem strzelców, co wraz ze świetną postawa zaowocowało przenosinami z AS Monaco do Realu Madryt. Także łzy Jamesa Rodrígueza są pamiętne po przegranej jego zespołu z Brazylią w ćwierćfinale i odpadnięciu z dalszej rywalizacji i...konik polny. Tak, dobrzy czytacie. Konik polny siadł na ramieniu Rodrigueza gdy ten...strzelił "karniaka" Brazylijczykom. Sporych rozmiarów, zielony owad :-) Ubawiłem się osobiście bramką Thiago Silvy, który strzelił ją Kolumbii w ćwierćfinale...swoim przyrodzeniem. Żonie pewnie nie za bardzo jest do śmiechu :-))) Burę ma u mnie piłkarz "Barcy" Alex Song. Jego czerwona kartka...po uderzeniu łokciem w plecy swojego boiskowego rywala...i to nie był wyskok do piłki :-) Na długo będziemy mieć w pamięci Freda, napastnika Brazylii. Żarty i kpiny pod jego adresem odnośnie jego ogromnej nieskuteczności nie miały końca. Ba! Wyniki go bynajmniej nie bronią. Strzelił 1 bramkę na turnieju...i to po minimalnym spalonym.
Na Mundialu było sporo polskich akcentów – to nie żart. Były prezes PZPN, Michał Listkiewicz, z ramienia FIFA odpowiadał za pracę sędziów i dbał by im niczego nie brakowało. Zawsze warto podkreślać jak nasz rodak ma wysokie funkcje w organizacjach międzynarodowych, bo zbyt wielu takich ludzi nie mamy. Furorę zrobił polski kibic, który wbiegł na boisko. Niestety nie pokazano tego w przekazie ogólnym...a szkoda :-) Działo się to w meczu Ghany z Niemcami. Pozwólcie, że szerzej opiszę tę historię, gdyż była przezabawna. Do tego to był jedyny Polak, który...wbiegł na murawę podczas Mundialu 2014 (nie liczę zawodników mające polskie pochodzenie i grających w innych reprezentacjach). Kibic ten nazywa się Leszek Ludomir. Z pochodzenia Poznaniak, z zamieszkania Krakus. Ukończył studia na kierunku...filozofii. Jednak jego największą pasją jest...przerywanie wydarzeń sportowych. W 2013 roku po locie Piotrka Żyły na skoczni mamuciej w Planicy wbiegł na na obiekt...w "stroju Adama" :-) haha. Jak sam mówił, przyleciał do Brazylii bez kasy i chciał wejściem na murawę tak zarobić, by mieć za co wejść na inne stadiony i...czym wrócić do domu. To się nazywa polska zaradność i przedsiębiorczość :-))) Po wtargnięciu na boisko podbiegł do reprezentanta Ghany, Sulleya Muntariego, by zaproponować mu bieg sprinterski – Ghańczyk odmówił. Wpadkę zaliczył jeden z komentatorów polskiej TV nazywając Algierczyków mianem "cwanych zwierząt z pustyni" (przydomek Reprezentacji Algierii to "Lisy pustyni"). Jedna z osób (doradca Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych) złożył nawet oficjalne pismo do KRRiT (Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji), by ukarać ów komentatora za przejawy (rzekomego) rasizmu. Moim zdaniem ten pan (autor skargi), albo jest nieco przewrażliwiony na punkcie przejawów nietolerancji, albo to forma autopromocji. Tak, komentator zrobił lapsus słowny, dobrze, tu nie polemizuje. Jako osoba, która pracuje w TV (zwłaszcza publicznej) winna z dużą starannością dobierać i ważyć słowa. Pomyłek tego typu nie przystoi jej robić. Jednak jest duże ALE. To była zwykła pomyłka słowna. Do tego w ferworze piłkarskich emocji. Pewnie powinien to sprostować czy nawet przeprosić ( nie wiem czy to zrobił oficjalnie). Jednakże to tylko przejęzyczenie. Należy zachować ogólny kontekst wypowiedzi i wtedy wszystko się wyjaśni. Pan Jacek Laskowski (bo to właśnie o jego wypowiedzi jest ten cały raban) nie sądzę, by uważał Algierczyków za "zwierzęta", tylko chciał ująć w słowa (fakt, bardzo niefortunnie) swój zachwyt nad piłkarską inteligencją... "Lisów pustyni". Tak więc...spokojnie, nie przesadzajmy – proponuję szklaneczkę lub nawet dwie szklaneczki melisy dla autora skargi :-) Dla innego polskiego komentatora ta impreza była wyjątkowa. Dariusz "Szpaku" Szpakowski zaliczył "dyszkę". Mundial w Brazylii był jego 10 z rzędu, począwszy od...1978 roku. Wtedy i 4 lata później także komentował mecze dla polskiej TV legendarny Jan Ciszewski.
Ja mam w pamięci stadiony. Bardzo brzydki (moja czysto subiektywna opinia) jest stadion w São Paulo. W porównaniu z naszymi na Euro 2012 to nie prezentował się on (mówiąc delikatnie) zbyt okazale. Pięknie prezentowała się za to słynna Maracanã. Niestety goli na niej było jak na lekarstwo. Dobrze, że na innych obiektach emocji i gradu goli nie brakowało. Dlatego ciepło będziemy wspominać obiekty wybudowane w Porto Alegre i Salvadorze. Wreszcie słynne Manaus – miasto w dżungli i rozgrywane na nim mecze w tropikalnych warunkach. Piłkarze trochę tam "pocierpieli" :-) A propos tej tego klimatu - to był kolejny znak tego turnieju. Temperatury i wilgotność występująca w "Kraju Samby" miał spory wpływ na wyniki uzyskiwane przez zespoły. Mimo, że obecne reprezentacje mają świetnie przygotowany sztab medyczny i nauka poszła do przodu i pod tym względem to wygląda znacznie lepiej niż te 20 lat wstecz, jednakże wciąż aspekt pogody ma duże znaczenie. Moi mili mnie nieco wkurzały te "przerwy na picie wody". Żebym nie był źle zrozumiany, ja rozumiem potrzeby organizmu piłkarzy i że tu chodzi o ich zdrowie, ale coś tu jest nie tak. Nie powinno to tak wyglądać. FIFA winna się zastanowić na przyszłość gdzie powinno rozgrywać się Mundiale i poszczególne mecze. FIFA? Przepraszam czy to ta organizacja, która przyznała organizację mistrzostw Katarowi, "kraju pustyni"? :-) Dobrze, już nie kpie. Zresztą to długi temat i być może na kolejny temat bloga.

Na pewno zapamiętamy Mundial z powodu nowinek technicznych i taktycznych. FIFA wprowadziła "znikający sprej", którego sędzia meczu używa przy rzutach wolnych, by zaznaczyć miejsce piłki i "muru" – dla mnie bardzo dobry pomysł. Drugą nowością na mundialowych boiskach była technologia goal-line. Dla mnie to świetna idea, teraz ze 100% pewnością można stwierdzić czy gol był czy go nie było. Naprawdę to wspaniale, że to wprowadzono. Skoro już jesteśmy przy FIFA to jest coś co po części ją obciąża, a co na pewno było dużym minusem. Może część z was już wie co mam na myśli. Mówię o sędziowaniu. Było bardzo dużo błędów (karygodnych błędów!). Już w meczu otwarcia był klops z "karniakiem"...sędzia tego nie mógł gwizdnąć a gwizdnął. A 3 nie uznane bramki Meksykanów (mecz z Kamerunem) to jakaś parodia. Przecież dwie bramki były jak najbardziej prawidłowe! Było więcej "wtop" sędziów, ale nie będę ich już wymieniał. A co do winy FIFA, to przecież ona wybierała skład sędziowski. To ona upiera się by zachować skład międzynarodowy - wiecie sędziowie z krajów takich jak np. Uzbekistan, WKS czy Katar. W porządku, europejscy sędziowie też robią błędy ale jednak są pewniejsi. Na tym Mundialu i tak sędziowie z innych kontynentów przyzwoicie prowadzili spotkania (w przeszłości były wielkie kompromitacje). Nowinką taktyczną było stosowane przez trenerów (na szeroką skalę) ustawienie z 3 obrońcami. W dużej mierze to właśnie dzięki temu mieliśmy tak dużo bramek na tym Mundialu i wiele zespołów grało atrakcyjnie dla oka.
Co jeszcze było niesamowitego na turnieju? Kibice! Było kolorowo, radośnie – oni na pewno nie zawiedli. Warto podkreślić, że zaraz po Brazylijczykach na turnieju najliczniejsi byli kibice z...USA. Na Twitterze amerykańscy fani opublikowali ponad 30 milionów wpisów – 4 razy więcej niż rekordowy do tej pory, tegoroczny Super Bowl (finał ligi futbolu amerykańskiego – Ci faceci w kaskach, którzy ganiają za owalną piłką :-) ). Sądzi się, że to tylko okresowe wzmożenie popularności piłki nożnej za oceanem, ale...być może "soccer" będzie tam sportem numer 1, kto wie :-) Kibice robili super atmosferę. Gospodarze też stanęli na wysokości zadania i nawet rozrób na ulicach nie było z powodu protestujących brazylijskich obywateli czy animozji między kibicami różnych nacji. Przynajmniej nie było to nagłaśniane i nie przesłoniło obrazu wielkiej zabawy.
Przeczytaliście część trzecią – "Uwagi ogólne". Została jeszcze część czwarta, kończąca maraton rozważań o tegorocznym Mundialu. Będzie ona nosiła dużo mówiącą nazwę - "Statystyki mundialowe". Na pewno każdy kto lubi rankingi, tabele czy średnie na pewno się ucieszy. Publikacja statystyk niebawem. Dziękuję. Czołem! :-)