Translate

środa, 24 września 2014

(Temat 11) Genialny piłkarz i genialny człowiek

(Biografia nr 1)

Część III

Witajcie. W naszej historii zatrzymaliśmy się na etapie powrotu Ferenca Puskása do Europy z wojaży po boiskach Ameryki Południowej. Po tym jak odmówił powrotu do swojego kraju stał się persona non grata i musiał organizować życie swoje i rodziny na Zachodzie. Perspektywy nie były obiecujące. Wszakże miał już nieco lat na karku i wydawać by się mogło, że jest na dobrej prostej do odłożenia butów na kołku. Potęgować taką opinię mógł jego wygląd fizyczny, który (mówiąc żartobliwie) przypominał "formę" misia udającego się do gawry na błogą zimową drzemkę :) Sytuacja bynajmniej jednak była nie do śmiechu.
W 1957 roku udało mu się podpisać przedwstępną umowę z austriacką drużyną Wiener Sport-Club (WSC). Jednak jego gra nie była możliwa, gdyż nie miał licencji (chodzi o 18-miesięczną dyskwalifikację - zawieszenie - ze strony FIFA za "niesubordynację"). W Austrii nie chciano się narażać na możliwą presję polityczną ze strony ZSRR i Węgier, z powodu przyznania "oficjalnego" schronienia "Puskásowi-uciekinierowi". Nie mniej jednak wraz z rodziną mieszkał w Wiedniu. Zresztą nie tylko on, ale i też kilku jego kompanów z Honvédu (i piłkarzy/trenerów z innych węgierskich klubów) znalazło spokojną przystań na austriackiej ziemi po rewolucyjnej zawierusze na Węgrzech. Węgierski napastnik na co dzień, by nie stracić formy, trenował w Dornbach (wiedeńska dzielnica, gdzie siedzibę ma drużyna WSC) oraz pełnił w klubie funkcję "konsultanta technicznego". Zdarzało mu się też brać udział w wyjazdach zespołu, aby nadzorować piłkarzy. Tak było m.in. w towarzyskim spotkaniu Wiener Sport-Club z FC Barceloną na Camp Nou (porażka 1:4).
Ferenc Puskás przebywał w Wiedniu około 10 miesięcy. Po tym okresie "wyfrunął" dalej w Europę, a austriacki team nie miał nic z owej umowy z węgierskim graczem. Zresztą to była wtedy nagminna praktyka. Podam przykład Guylię Grosicsa. Znany wam już zapewne bramkarz Złotej Jedenastki, w 1957 roku po powrocie na kontynent europejski, miał umowę przedwstępną z drużyną Austrii Wiedeń. Jednakże zawodnik postanowił wracać do ojczyzny jeszcze w tym samym roku. Powód prozaiczny - obawa przed nałożeniem długoterminowej kary zakazu gry przez światową organizację piłkarską. W Austrii były głosy oburzenia na takie zachowanie, gdyż dawali pomoc "uchodźcom", a Ci "ulatniali się" przy pojawieniu się na zewnątrz atrakcyjnej propozycji. Prawda pewnie, leży gdzieś po środku, ale...powróćmy do głównego nurtu opowieści. Dodam jeszcze tylko, iż coś tam jednak Austria skorzystała na węgierskim eksodusie. Niektóre austriackie kluby zatrudniły szkoleniowców właśnie z Węgier. A wtedy ta nacja miała łatkę nie tylko wybitnych piłkarzy, ale również klasowych trenerów. Tak było chociażby ze słynnym Jenő Kalmárem, który wylądował w jednym z wiedeńskich ekip. Jego rodacy mieli wtenczas pole do popisu także w Grazu i Salzburgu. Tyle o tej kwestii. Ferenc Puskás w trakcie 1,5 rocznej dyskwalifikacji przeżywał trudny okres. Jeśli wydaje się wam, że miał piłkarską labę i miał "słodkie wakacje" to jesteście w błędzie moi drodzy. Nie chodzi tyle o to, że sam dbał by być w rytmie treningowym, ale o stres jaki mu się udzielał przy okazji tej bezczynności. Ponoć z nerwów zdarzało się mu mieć krwawienia w przewodzie pokarmowym. Tak, łatwo mu nie było.
Z Austrii przemieścił się na południe, do Włoch. Na Półwyspie Apenińskim oferował swoje umiejętności, oczekując intratnej propozycji. Przede wszystkim zainteresowane były dwa, w tym AC Milan. Rossoneri dobrze wiedzą na co stać Ferenca, gdyż swego czasu parę sparingów z Honvédem Budapeszt rozegrali. W pamiętnym zresztą meczu z grudnia 1956 roku musieli zdzierżyć porażkę u siebie z węgierskim teamem, a Puskás w szczególności dał im się we znaki. Jednakże, włodarze włoskich zespołów zrezygnowali z dania angażu Węgrowi. Zdecydowała jego metryka w pozycji "wiek" oraz aż nader widoczna "zbędna" tkanka tłuszczowa. Piłkarzowi pozostawało czekać dalej, aczkolwiek czas nie wydawał się jego sprzymierzeńcem. Pewnego dnia wszystko się miało zmienić o 180° i grą Ferenca Puskása znów będzie się zachwycać cały piłkarski świat. Do Ferenca uśmiechnęło się wtedy szczęście, dużo szczęścia. Miało ono swoje imię, które brzmiało...Emil Österreicher. Tak, to ten sam człowiek, który pracował w Honvédzie Budapeszt i towarzyszył nie tak dawno z temu klubowi w jego "latynoskiej wycieczce". Tak się ułożyła ścieżka życiowa Österreichera, iż został zatrudniony w Realu Madryt na stanowisku dyrektora technicznego klubu. Wśród jego zadań było szukanie wzmocnień dla Królewskich. Już wtedy klub ten wiódł prym w Europie, więc interesowały go tylko wielcy gracze, a nie jakiś "szrot". Wtedy to Österreicher przypomniał sobie o Ferencu Puskásie. Pamiętał o jego geniuszu piłkarskim i tym, że ten "banita" jest poza obiegiem wielkiej piłki. Wyciągnął do niego rękę, licząc pewnie na to, iż ten odwdzięczy się dobrą grą. Ba! Chyba nikt się nie spodziewał, że powróci na "salony" w takim stylu – a jednak tak się właśnie stało. Działacz Realu wybrał się do Włoszech po naszego bohatera i ściągnął do na Półwysep Iberyjski.
Do dopiero był jednak początek. Ferenc otrzymał dużą szansę, a to jak go wykorzysta miało zależeć tylko od niego. Oczywiście o "realnej" grze jak na razie mowy być nie mogło – wciąż nie miał licencji. Kierunek hiszpański zresztą obrali także jego znajomi z Honvédu Budapeszt. Wtrącę przy okazji, że właśnie hiszpańska piłka była największym beneficjentem węgierskiej emigracji. Napływ Madziarzy realnie podniósł poziom tamtejszej piłki. Powoli jednak zbliżał się dzień końca przymusowej karencji i Puskás miał pokazać na jakim etapie jest jego zawodowe piłkarstwo. Węgrowi zdarzyło się też zagrać parę spotkań (nieoficjalnych) dla RCD Espanyol Barcelona. Swego czasu oprócz Włochów, także Anglicy zainteresowali się jego osobą. Jednak ówczesne przepisy u Wyspiarzy odnośnie zatrudniania emigrantów były na tyle restrykcyjne, iż zablokowały możliwość transferu. Ponadto nasz Ferenc nie znał języka angielskiego, co było również na jego niekorzyść. Za to español znał całkiem dobrze :) Moi mili, powiedzieć że Puskás nie miał dobrej prasy jak przyszedł do Realu Madryt to tak...jakby nic nie powiedzieć! Było to jedne wielkie pasmo kpin i docinek. Nabijano się nie tylko z piłkarza, ale też z ówczesnego prezesa – Santiago Bernabéu. Dziwiono się, że sprowadza do Madrytu takiego gracza. Jakiego? Rzeczywiście, jesteśmy teraz mądrzejsi z perspektywy czasu, ale wtedy trudno było przypuszczać, iż misja Puskása w Realu Madryt "wypali". Oczywiście, nazwisko "Puskás" działało na wyobraźnie. Tylko, że czas robił swoje (wtedy miał już około 31 lat) i ta "oponka" na brzuchu. Nie ma co koloryzować – Ferenc wtedy nie miał sylwetki zawodowego piłkarza. Dlatego moi mili dziś jest legendą, bo nie tylko potrafił wrócić na piłkarski szczyt, ale zrobił to wtedy gdy nikt (lub prawie nikt) na niego nie liczył.
Do sukcesów jeszcze dojdziemy, a teraz o żmudnym początku. Już na starcie Ferenc miał po grudzie z uwagi na nieprzychylność trenera piłkarzy w białych koszulkach – Argentyńczyka Luisa Carniglii. Trener nie chciał go mieć w składzie i dziwił się bardzo włodarzom klubu, że go kupili. Zraził się do niego już od samego początku, zwłaszcza przez tą sławną nadwagę. Miał nawet mieć rozmowę z właścicielami Realu – Santiago Bernabéu (prezes) i Antonio Calderónem (kierownik). Miał zapytać ich co ma z nim zrobić (odnośnie jego "tuszy"). Odpowiedź była, że to jego (trenera) zadanie by Puskás wrócił do formy. Ma zagrać w ataku i padł także z ust szefostwa madryckiego klubu rozkaz: "Tam jest jego miejsce!". Carniglia stanął przed faktem dokonanym i musiał pod swoje "skrzydła" wziąć niechcianego zawodnika. Być może była to reakcja zazdrości lub jakiejś skrytej urazy do Węgra, bo ponoć kiedyś zagrali na przeciwko sobie, gdy Argentyńczyk był jeszcze czynnym zawodnikiem. Miało to mieć miejsce w 1947 roku, a późniejszy trener Królewskich reprezentował barwy meksykańskiego Atlasu FC. Puskás natomiast wybrał się w zagraniczną podróż (przede wszystkim do Meksyku) jako "gość" innego klubu ze stolicy Węgier – Ferencváros. Dodam, że nigdy Carniglia nie wspominał publicznie o tym wydarzeniu. Carniglia wziął się ostro za Puskása, by zrzucił zbędne kilogramy. Nie oszczędzał go i groził nawet, iż jeśli waga nie będzie zadowalająca, to nie wystąpi w pierwszym ligowym meczu w sezonie 1958-1959. Puskás zawziął się i wylewał siódme poty na treningach. Rezultaty tej katorżniczej pracy były wyśmienite i warte tutaj odnotowania. W tym stosunkowo krótkim okresie czasu zrzucił paręnaście kilogramów! Są różne dane dotyczące konkretnej ich wartości – mówi się chociażby o 12 kilogramach, ale możliwe że było ich więcej. Z uwagi jednak na charakterystyczną aparycję Ferenca i tak bynajmniej nie wyglądał na chudzielca :) Włożony wysiłek nie poszedł na marne. W nagrodę wystąpił w pierwszym składzie Realu Madryt, w dziewiczym dla klubu spotkaniu sezonu 1958/59 w ramach Primera División. Wtedy to, dnia 14 września 1958 roku, wybiera się z Królewskimi aż na Wyspy Kanaryjskie. W spotkaniu z lokalnym UD Las Palmas co prawda Ferenc nie wpisał się na listę strzelców, ale jego zespół wygrał (1:2).
Jednak to nie był debiut Węgra w białym trykocie Realu Madryt. Cofnijmy się teraz troszkę. Otóż, w sierpniu tegoż roku Real Madryt odbył eskapadę do Argentyny i Urugwaju. Rozegrał tam 3 sparingi. W kadrze europejskiego potentata rzecz jasna był Ferenc Puskás. Tak się złożyło, że w pierwszym sparingu przeciwko argentyńskiemu River Plate Ferenc zaliczył pierwszy oficjalny mecz w nowym klubie. Mecz rozegrano 15 sierpnia i zakończył się skromnym zwycięstwem przyjezdnych (0:1). Niestety nasz Ferenc nie uświetnił debiutu strzeleniem bramki (gola zapisał na swoim koncie Héctor Rial) i nie dotrwał do końcowego gwizdka sędziego (został zmieniony w 55 minucie meczu przez Enrique Mateosa). W następnym spotkaniu Puskás już pokazał cząstkę swego bezsprzecznie ogromnego talentu strzeleckiego. W dniu 21 sierpnia w meczu z innym argentyńskim klubem, San Lorenzo, Kastylijczycy zwyciężyli rywali 3:2, a Puskás zdobył dwie pierwsze bramki tego meczu (13 i 20 minuta spotkania). Areną będącą świadkiem tego historycznego wydarzenia był Estadio Monumental w Buenos Aires (Argentyna). Zresztą tam też odbyło się pierwsze spotkanie, o którym wcześniej wspomniano. Madrytczyków czekało jeszcze jedno spotkanie. Tym razem na terenie Urugwaju, z aktualnym jeszcze mistrzem kraju – Nacional. Spotkanie bez większej historii. Zakończyło się piłkarską "lornetą" – 0:0. Puskás rozegrał pełne 90 minut i...tu niespodzianka, bo gola nie zdobył :D Taki żarcik :) Warto powiedzieć coś o obiekcie na którym grano ten mecz. To słynne Estadio Centenario (pl. Stadion Stulecia). Obiekt ten był główną areną pierwszego Mundialu w historii (1930 rok) i na tejże imprezie dostąpił zaszczytu goszczenia reprezentacji w meczu finałowym. Tyle o tym etapie przygotowań Realu Madryt do kolejnego sezonu.
Przed startem La Liga Ferenc Puskás dał jeszcze popis tylko w jednym spotkaniu. Miało to miejsce już po powrocie do kraju, w andaluzyjskim mieście Kadyks. W przedostatni dzień sierpnia, Real Madryt rozegrał spotkanie w ramach "towarzyskiego" (lokalnego) turnieju klubowego – Trofeo Ramón de Carranza. Ich rywalem był...Wiener Sport-Club. Ferenc Puskás nie miał litości dla dobrze znanego mu zespołu i "zaaplikował" mu 4 bramki (18, 31, 42 i 52 minucie rywalizacji) w wygranym 5:3 meczu. Skoro już jesteśmy przy austriackiej drużynie to warto nieco powiedzieć o pewnym smaczku. Ponoć Ferenc mógł liczyć w Realu na wynagrodzenie (w przeliczeniu na austriacką walutę) w wysokości 1 miliona szylingów austriackich rocznie. Dla porównania, austriacki WSC taką kwotę miał wówczas wydawać ze swojego klubowego budżetu na wszystkich swoich graczy przez 2 lata! Jak widać Austriacy nie mieli szans w rywalizacji o pozyskanie Ferenca Puskása. W ogóle topowe zespoły z kraju ze stolicą w Wiedniu, nawet dekadę później mogły oferować swoim zawodnikom maksimum 100 tysięcy szylingów austriackich (składało się na to też pieniądze ekstra, czyli wszelkie premie). Dobrze, tyle o sytuacji finansowej piłkarskich klubów w poszczególnych krajach :) Przyznacie jednak, że fajna nowinka :D
Wróćmy do meritum. Puskás zaczął pokazywać wszystkim dookoła, że sprowadzający go do klubu postawili na "dobrego konia". Strzelał aż miło. Już w drugim spotkaniu ligowym ustrzelił hat-tricka (21 września, ze Sporting Gijón – 5:1). Zresztą wyczynu strzelenia 3 goli w jednym meczu, nasz Ferenc dokonał w pierwszym sezonie jeszcze 3-krotnie! Przyznacie, że jak na pana po 30-stce i borykającym się z problem utrzymania "właściwej" wagi to całkiem nieźle :))) Zresztą to dopiero przystawka do dania głównego, bo Ferenc w najbliższym czasie zdąży onieśmielić świat swoją znakomitą grą. Do tego jednak dojdziemy moi mili :) Co do tych hat-tricków to miały one miejsce już w 1959 roku, kolejno: 4 stycznia (z UD Las Palmas, 10:1, u siebie), 8 marca (z Realem Oviedo, 4:0, u siebie) oraz 29 marca (z Granadą CF, 3:0, wyjazd). Ferenc Puskás rozegrał w tym sezonie 24 mecze ligowe (na 30 możliwych) i strzelił w nich 21 bramek (2 miejsce w klasyfikacji "króla strzelców").
Real Madryt natomiast sięgnął po drugie miejsce na koniec rozgrywek, przegrywając jedynie największemu rywalowi na krajowym podwórku – FC Barcelonie. W Pucharze Króla (w latach 1939-76 był pod nazwą Copa del Generalísimo) piłkarze z Madrytu osiągnęli pułap 1/2 finału. Swój pochód po 10 tego typu zdobycz w historii klubu zakończyli na swoim wielkim rywalu z Katalonii. Mówiąc kolokwialnie mecze te nie były "na styku", lecz wyraźnie ulegli Barcy (2:4 i 1:3). Warto pokrótce powiedzieć o pierwszym spotkaniu, rozegranym zresztą w Madrycie. Puskás zapisał się w kronikach tamtego pucharu przede wszystkim w tym meczu. Zdobył bramkę na 1:0 (20 minuta) i kiedy podwyższył na 2:0 jego kolega klubowy (Enrique Mateos, 35 minuta) wydawało się, że oni osiągną końcowy triumf. Niestety dla nich druga połowa pokazała, że muszą tym razem obejść się smakiem. Tyle o tym. Znacznie więcej się działo w rozgrywkach europejskich pucharów – Puchar Europy. Real Madryt wygrał jego 3 pierwsze i miał chrapkę, by powiększyć ten dorobek do 4. W pierwszej fazie przyszło im zagrać dwumecz z Beşiktaşem Stambuł. Piłkarze znad Bosforu stawili dzielny opór, ale planowo odpadli z bardziej utytułowanym rywalem. Puskás zagrał w obu meczach i nie miał żadnej zdobyczy bramkowej. W następnej fazie (ćwierćfinał) trafili na "starych znajomych" – Wiener Sport-Club. Pierwsze spotkanie Królewscy rozegrali na wyjeździe na wiedeńskim Praterstadion. Wynik nieco zaskakujący, gdyż żadnej z drużyn nie udało się trafić piłki do siatki rywala. Nasz Ferenc nie wspominał pewnie dobrze tego meczu. W 37 minucie tegoż spotkania został wyrzucony z boiska przez sędziego i jego zespół musiał grać w osłabieniu. Nie wystąpił w rewanżu, gdzie jego koledzy bezproblemowo odprawili 7:1 Austriaków. Zwłaszcza popis dał legendarny lider zespołu i uznawany dziś za jednego z najlepszych graczy wszech czasów - Alfredo di Stéfano. Argentyńczyk zdobył w tym meczu aż 4 bramki.
Zrobimy teraz pauzę, żeby opowiedzieć nieco o Argentyńczyku i innych kolegach Puskása w nowym klubie. Paczka to była niesłychana. Bezsprzecznie "rządził" tam di Stéfano, na lewym skrzydle dynamit w nogach miał Francisco Gento i wyróżnić jeszcze można innego gracza w ofensywie – Raymonda Kopę (francuski piłkarz polskiego pochodzenia, jeden z autorów sukcesu Francji na Mundialu 1958 – 3 miejsce). No i muszę wspomnieć jeszcze o Brazylijczyku Evaristo de Macedo...tak to ten sam, który grając kiedyś w barwach CR Flamengo doprowadzał defensywę Honvédu Budapeszt do silnego bólu głowy. Miałem wyjaśnić w jakim klubie razem zagra z Ferencem Puskásem, więc już teraz wszystko jasne – Real Madryt :))) Nadmienię, iż trafił do Madrytu z FC Barcelony w 1962 roku i przez dwa sezony grał, delikatnie mówiąc, mało – 17 występów. Nie było wiadomo jak nowy nabytek w postaci Węgra wpłynie na drużynę. Zwłaszcza chodzi tu o Alfredo di Stéfano, który był prawdziwym przywódcą na boisku i poza nim. Były obawy o ewentualne spięcia jego z Puskásem. Wszakże jak się spotykają dwa wybitne jednostki, a do tego z mocnym charakterem, to różnie bywa... Nic z tych rzeczy moi mili! Obu panów połączyła prawdziwa męska przyjaźń. Bez słów rozumieli się na boisku, uzupełniając przy tym, co powodowało iż byli tak groźni dla drużyn przeciwnych. Mnóstwo goli zdobyli i wypracowali dla swojej drużyny. Są głosy, że był to nawet najbardziej spektakularny duet piłkarski w dziejach futbolu. Także poza piłkarską murawą, na stopie prywatnej, łączyły ich ciepłe relacje. Zresztą Puskás był człowiekiem inteligentnym i wchodząc do zespołu od razu ustawił się w drugim szeregu, aby nie zaburzyć hierarchii w zespole i nie stworzyć zbędnego "fermentu". Alfredo di Stéfano go zaakceptował bardzo szybko, a po pierwszym treningu z nowym nabytkiem został zapytany przez kierownika zespołu (Antonio Calderón) co sądzi o graczu z Węgier. Popularny El Alemán (pl. Niemiec) z zachwytem odniósł się do genialnej lewej nogi Ferenca. Miał powiedzieć, że tak dobrze operuje nią piłkę, iż on sam (mówił o sobie Argentyńczyk) nie potrafiłby tak nawet ręką.
Czas na dalszą kontynuację analizy Pucharu Europy 1958/59. Po zdobyciu gradu goli z klubem z Wiednia otrzymali promocję do półfinału zawodów. Kibice mieli wyjątkową gratkę, gdyż o awans do finałów przyszło im rywalizować z inną madrycką drużyną – Atlético. Pierwszy z szeregu meczów El Derbi Madrileño (pl. Derby Madrytu) Real rozegrał przed własną widownią 23 kwietnia. Zwycięską bramkę zdobył w tym meczu Puskás, po strzale z "karniaka" w 33 minucie meczu. Warte odnotowania jest powrót na ławkę trenerską w europejskich pucharach Luisa Carniglii. Otóż przez dwa miesiące (luty-marzec) miał przymusowy rozbrat z prowadzeniem zespołu. Spowodowane to było jego bolesną chorobą (kolką nerkową), która doprowadziła go na stół operacyjny. W trakcie jego nieobecności Królewskim przewodził Miguel Muñoz. W ogóle przed tym "dwumeczem" fani Realu mogli być dobrej myśli. Przemawiały za tym wyniki odniesione z Atletico w lidze (5:0 u siebie i 1:2 na wyjeździe). Atlético jednak z Realem Madryt jest zespołem swojego boiska, czego dał wyraz w rewanżu (wygrał 1:0). Zgodnie z ówczesnymi przepisami, potrzebny był dodatkowy mecz na neutralnym gruncie. Decydujące starcie odbyło się 13 maja w aragońskiej Saragossie. Pojedynek na swoją korzyść rozegrała ekipa Puskása. Ferenc znów został bohaterem (w drugim spotkaniu w ogóle nie zagrał). Bramki, tak jak w dwóch pierwszych meczach, padały do przerwy. Najpierw do siatki rywali strzelił "Don Alfredo", jednak piłkarze w biało-czerwonych pasach na koszulkach szybko doprowadzili do wyrównania. Wtedy, nie długo przed gwizdkiem sędziego kończącego pierwszą partię, dał Realowi "złotego" gola.
Real Madryt zagrał w finale. Rywal: Stade Reims. Francuski team z wybitnym snajperem Justem Fontainem na czele. Mówiąc stricte o meczu, to zakończyło się na zwycięstwie hiszpańskiego zespołu 2:0. Wielki sukces – 4 raz z rzędu pokazali swoją potęgę na europejskim podwórku. Z tym spotkaniem łączy się także sporej wielkości zgrzyt. Puskás w tym meczu nie wystąpił, mimo dużej jego pomocy w arcyważnych pojedynkach z Atlético. Była to suwerenna decyzja trenera Carniglii, który oznajmił mu to niedługo przed meczem. Jak łatwo się domyślić, Ferenc tym faktem nie był zadowolony. Po meczu miał nawet odbyć prywatną rozmowę z Santiago Bernabéu, który udał się do swoich piłkarzy z gratulacjami za osiągnięty sukces. Poszedł "na stronę" z Ferenc i wielce zdziwiony, chciał dowiedzieć się jaki był powód jego ubytku w finale. Ferenc odpowiedział, że o to należy zapytać osobę samego trenera. Wyobraźcie sobie moi mili czytelnicy, iż to wydarzenie nie pozostało bez konsekwencji. Luis Carniglia mimo bardzo dobrych wyników swoich podopiecznych wyleciał z klubu. Nie jest tajemnicą, że nie był on ulubieńcem prezesa Bernabéu, który za to darzył dużą sympatią lewonożnego Węgra. Hmmm...to już drugi trener, który stracił posadę w klubie po scysjach z Ferencem :) Trzeba przyznać, że decyzja niewystawienia Puskása jest nielogiczna. Jakość była po stronie piłkarza. Najprawdopodobniej zadecydowały stosunki prywatne, zdeterminowane niechęcią Carniglii do swojego podwładnego.
Sezon 1959-60 był chyba jeszcze bardziej udany dla klubu niż ten poprzedni. Na pewno dla Ferenca to był najbardziej udany okres w historii jego grze w białej koszulce. Niech przemówią dane. W 36 meczach w jakich wtedy wystąpił strzelił aż...47 goli! W lidze jego średnia bramek to niewiele ponad 1 bramka na mecz. W Pucharze Króla to już równo 2 bramki na mecz, a w Pucharze Europy to prawie 2 gole na spotkanie. Statystyki wyśmienite! 32/33-latek robił prawdziwą furorę. Został królem strzelców (Trofeo Pichichi) strzelając 25 bramek. Tego samego dokonał w Pucharze Europy, gdzie aż 12-krotnie znajdował drogę dla bramki drużyn przeciwnych. Ciężko znaleźć dane, odnośnie klasyfikacji na najlepszego strzelca w ówczesnej edycji krajowego pucharu, ale owe 10 goli Węgra robią wrażenie. Być może dały mu też prym w tej klasyfikacji. Sam Real Madryt znów w lidze musiał uznać wyższość Barcy, aczkolwiek obie ekipy miały punktowy pat (po 46 pkt). W pucharze doszedł do finału, eliminując po drodze takie zespoły jak: Barakaldo CF (3:0 i 1:1), Cultural Leonesa (5:0 i 4:0), Sporting Gijón (8:0 i 5:1) oraz Athletic Bilbao (0:3 i 8:1). Finał zaplanowany na obiekcie Królewskich na dzień 26 czerwca 1960 roku miał być wisienką na torcie. Zwłaszcza, że czekał ich prestiżowy pojedynek z madryckim Atlético. Mecz okazał się jednak klapą. Do połowy prowadzili jednak 1:0 po bramce...Puskása z 20 minuty. Drugą połówkę "przespali" i rywale zaaplikowali im 3 bramki.
Moi drodzy, piękną historię "Puskás&Spółka" napisała wtenczas w europejskich pucharach. Na 7 spotkań wygrali wszystkie, prócz jednego wyjazdowego z francuskim OGC Nice, mimo iż prowadzili 2:0 do przerwy (2:3). Zdobyli w tych meczach 31 bramek! Zwłaszcza warto wspomnieć o półfinałach i wielkim finale. O wejście do finału, przyszło im rywalizować chyba z najważniejszym dla nich rywalem – FC Barceloną. Dwa razy Real Madryt ograł rywal po 3:1. El Clásicos zakończyły się ich bezsprzecznym triumfem. 18 maja w Glasgow stanęli naprzeciwko Eintrachtowi Frankfurt. Pierwszego gola kibice zebrani w liczbie ponad 127 tysięcy ujrzeli w 18 minucie spotkania. Niemieckich fanów uradował Richard Kreß. Ale to najwidoczniej "rozjuszyło" piłkarzy z Madrytu. Jeszcze przed przerwą wielki Alfredo di Stéfano wpakował dwa gole. Prawdziwa jednak kanonada strzelecka była w drugiej części gry. Nasz Ferenc zdobył 4 gole w...21 minut! Doprowadzał do rozpaczy niemieckiego golkipera między 46 a 71 minutą meczu. Później jeszcze swojego 3 gole dołożył "Don Alfredo" i nawet dwa gole Eintrachtu na nic się zdały – to był pogrom! Do dziś wielu uznaje ów mecz za najlepszy finał wszech czasów europejskich rozgrywek. Nikt wcześniej ani później w zawodach tej rangi nie powtórzył wyczynu Ferenca Puskása – 4 gole w finale. Jedynie czymś podobnym może się poszczycić...Robert Lewandowski. Popularny Lewy w 1/2 Ligi Mistrzów trafił 4-krotnie do siatki...Realu Madryt (dla Borussi Dortmund w 2013 roku). Ferenc zdobył w sumie 4 hat-tricki w meczach "o punkty". Puskás był wielki! Bardzo udany sezon Węgra zaowocował jego 2 miejscem w konkursie na najlepszego w 1960 roku (Ballon d'Or).
W następnych sezonach Ferenc nie schodził z pewnego wysokie pułapu. Zagrał 8 sezonów dla Realu Madryt. W nich: 3 sezony kończył z 40 bramkami [lub więcej - (+)], 1 sezon z 30 bramkami (+), 2 sezony z 20 bramkami (+) oraz 2 sezony z 10 bramkami (+). Aż 4-krotnie Węgier sięgał po Trofeo Pichchi dla najlepszego strzelca ligi (2-krotnie został wiceliderem). W okresie jego gry, Królewscy 5 razy świętował mistrzostwo Hiszpanii, a w pozostałych 3 przypadkach zajmowali 2 miejsce. Był 3-krotnie czołowym strzelcem (lub ex aequo) Pucharu Europy. Natomiast 5-krotnie w tymże pucharze jego zespół docierał do finału, z czego 3-krotnie szalę zwycięstwa przechylał na swoją stronę. Ustanowił parę rekordów indywidualnych klubu. Zapisał się także w historii Primera División, mając w niektórych zestawieniach topowe lokaty. Do dziś w klasyfikacji strzelców Pucharu Europy (55/56-91/92) jest z 36 golami na 3 miejscu (ustępuje tylko Alfredo di Stéfano i Portugalczykowi Eusébio). Licząc natomiast Puchar Europy z Ligą Mistrzów, klasyfikowany jest pod tym względem na 14 miejscu.
Warte podkreślenia był jeszcze rok 1962. Miały wtedy miejsce w życiu zawodowym Puskása dwa ważne wydarzenia. Pierwszy to finał Pucharu Króla. W poprzednich latach musieli uznać dwukrotnie wyższość Atlético. Co bardziej boli – na własnym obiekcie. W ogóle Węgier, mimo bardzo bogatej piłkarskiej kariery, jak dotąd nie zdobył tego typu osiągnięcia (nawet w okresie gry w Honvédzie Budapeszt). Tak więc mobilizacji mu nie brakowało. Mecz finałowy odbył się (5 rok z rzędu) na stadionie Realu. Do finału udało się dostać Madrytczykom (m.in. odprawili FC Barcelonę) oraz Sevilli FC. Dnia 8 lipca 1962 roku miało się okazać kto będzie "górą". Pierwsza połowa zgodna, bo...bezbramkowa. Emocje zaczęły się już na początku drugiej połowy. Wtedy to zawodnik Sevilla FC (José Carlos Diéguez) ku rozpaczy miejscowych zdobył bramkę. Długo taki rezultat nie zmieniał się na tablicy wyników. Jednak w ostatnich paręnastu minutach tego meczu wyklarowało się w ekipie "białych koszulek" dwóch bohaterów. Przede wszystkim był nim Ferenc Puskás, który zdobył dwie bramki (jedną z "11-stki"). Nie wiadomo jak spotkanie by się skończyło, gdyż przy wyniku 1:1 goście mieli rzut karny. Wtedy świetną interwencją popisał się golkiper, José Araquistáin, który obronił uderzenie Enrique Mateosa ( to ten sam, który jeszcze nie tak dawno biegał po murawie w koszulce Madrytczyków :D). Real Madryt zdobył upragniony puchar! Druga historia dotyczy europejskiego czempionatu klubowego, a mianowicie Pucharu Europy. Mistrzowie Hiszpanii dotarli do ścisłego finału. Przyszło im się zmierzyć z nową klubową potęgą – SL Benfica. Portugalski zespół bronił tytułu sprzed roku (zwycięstwo w finale z FC Barceloną 3:2), a w najbliższych sezonach uda im się 2-krotnie osiągnąć poziom finału w tych rozgrywkach. Przejdźmy do spotkania z Królewskimi. Kibice zebrani na Olympisch Stadion w Amsterdamie w liczbie przeszło 61 tysięcy byli świadkami świetnego widowiska. W pierwszej połowie brylował Puskás! W przeciągu zaledwie 21 minut (17'-38') strzelił hat-tricka! Rywalom udało się 2 razy "wpakować" piłkę do ich siatki i do przerwy Real prowadził 3:2. Niestety dla nich, w drugiej połowie stracili kolejne 3, a że nie strzelili żadnej to po puchar sięgnęli piłkarze z Lizbony. W dużej mierze dzięki 2 golom w drugiej połowy legendarnej Czarnej Perle z Mozambiku – Eusébio. Ten mecz przeszedł również do historii Telewizji Polskiej. Był to pierwszy finał Pucharu Europy, który był przez nią relacjonowany.
W latach 1961-62 Puskás po otrzymaniu obywatelstwa hiszpańskiego występował w Reprezentacji Hiszpanii. Zagrał w jednym meczu eliminacyjnym do mistrzostw świata i wraz z La Furia Roja pojechał do Chile na rozgrywany tam Mundialu 1962. To był jego powrót na tego typu imprezę po 8-letniej przerwie. Na chilijskie areny wybrał się ze swoimi kompanami z Realu (m.in. di Stéfano i Gento). Niestety, wraz z całym zespołem musieli wracać już po fazie grupowej. Trafili jednak do grupy – można to stwierdzić z perspektywy czasu – wybitnie trudniej. Wyobraźcie sobie, że zespoły które awansowały do dalszej fazy (Brazylia i Czechosłowacja) zagrały później w wielkim finale mistrzostw. Jeśli przeanalizujemy występ Puskása to zagrał we wszystkich 3 meczach, jednak nie strzelił ani jednej bramki. W pierwszym spotkaniu (realnie o 2 miejsce w tej grupie) polegli z Czechosłowacją 0:1, po golu w ostatniej części spotkania. Później szczęśliwie pokonali Meksykanów 1:0. Wreszcie zagrali z Canarinhos i nawet prowadzili do przerwy. No cóż, Brazylijczyk Amarildo trafił do bramki Hiszpanów 2-krotnie i europejska reprezentacja tym samym pożegnała się z imprezą. Niechlubnie zajęli czwarte miejsce, nawet za Meksykiem. Ferenc po meczy z Brazylijczykami już nigdy później nie reprezentował hiszpańskich barw.
Powoli zbliżamy się do końca epopei Puskása w Realu Madryt. Ostatni mecz w lidze hiszpańskiej rozegrał 21 listopada 1965 roku przeciwko Sevilla FC i na ich terenie zdobył bramkę. Bardzo ładnie okrasił swój zawodniczy kres w Primera División :) W tym samym sezonie jego Real ponownie osiągnął zwycięstwo w prestiżowym Pucharze Europy. Mimo, iż Ferenc nie zagrał w finałowym meczu (2:1 z jugosłowiańskim FK Partizanem Belgrad), to jednak przyczynił się do końcowego sukcesu zespołu zdobywając 5 bramek w dwumeczu z holenderskim Feyenoordem Rotterdam, w początkowej fazie rozgrywek. Niedługo przed tym spotkaniem miało miejsce wydarzenie historyczne – ostatni oficjalny występ Ferenca w stroju Realu. Był to pierwszy mecz ćwierćfinałowy Pucharu Króla w Sevilli z lokalnym Realem Betis (2:3), tym razem obyło się bez jego gola. Tylko w samej lidze nasz Ferenc zdobył 156 bramek na 180 rozegranych meczy. Proszę sobie wyobrazić, że w ostatnim meczu przeciwko Betisem miał 39 lat, 1 miesiąc i 7 dni! Stał się tym samym najstarszym grającym piłkarzem Królewskich po 1945 roku. Bez dwóch zdań – Ferenc Puskás był już żyjącą legendą nie tylko samego Realu, ale światowej piłki!
W Hiszpanii imał się też wielu działalności. Prowadził restaurację, przedsiębiorstwo obuwnicze, a nawet masarnię (bodajże), specjalizującą się w produkcji salami. Nie miał jednak smykałki do biznesu. Akurat w tym Ferenc radził sobie słabo i to wszystko słabo prosperowało. Jednak uśmiech z twarzy mu nie schodził. Uchodził za człowieka pogodnego, towarzyskiego i osobę, u której "łatwo pożyczyć gotówkę". Wzbudzał u wszystkich dookoła sympatię, czego potwierdzeniem jest chociażby "ksywka" nadana mu w Hiszpanii. Awansował z początkowego "grubaska" na Pancho. Można to tłumaczyć od zdrobnienia hiszpańskiego imienia Francisco (pl. z Franciszek na Franek) i odnosi się do jego węgierskiego odpowiednika, czyli Ferenc. Nawet teraz, gdy pyta się ludzi którzy "styknęli się" z nim, po prostu uśmiechają z serdeczności. Puskás miał pomysł na siebie po odłożeniu piłkarskich butów na przysłowiowym "kołku". Postanowił sprawdzić się jako trener piłkarski. Odbył obowiązkowe 2-letnie "przyuczanie do zawodu", a po otrzymaniu "papierka" mógł zacząć nową przygodę z futbolu. Na brak ofert nie mógł narzekać. Pierwszym klubem jakim wziął "pod opiekę" był hiszpański Hércules Alicante (1967 rok). Jeszcze w tym samym roku rozpoczął pracę w USA i później w Kanadzie. We wszystkich wymienionych klubach długo nie "zagrzał" na ławce, a sukcesów nie było. Moi mili, pracował w klubach na całym świecie. Zwiedził wszystkie półkule (wschodnią, zachodnią, północną i południową), będąc przy tym na wszystkich kontynentach. Był klubowym szkoleniowcem w takich krajach jak (alfabetycznie): Australia, Chile, Egipt, Grecja, Hiszpania, Kanada, Paragwaj i Urugwaj. Nie ma co koloryzować – wybitnym trenerem nie był.
Jednak może się poszczycił sukcesami z greckim Panathinaikosie Ateny z początku lat 70-tych. Zdobył z nimi dwa krajowe mistrzostwa (69/70 i 71/72). Zwłaszcza osiągnięcia w europejskich pucharach, które były wręcz sensacyjne (patrząc na potencjał Ateńczyków). Wyobraźcie sobie, że osiągnął z tym "małym" klubem finał Pucharu Europy - co było ogromnym zaskoczeniem. I tak, ich droga po finału zaczęła się od meczu w Luksemburgu z Jenuesse Esch. Rywal zdecydowanie z kategorii "słabeusze", więc łatwo wskazać było faworyta. Mimo to w meczy wyjazdowym Panathinaikos wygrał tylko 2:1. W rewanżu było już "gładko" – 5:0 ( 4 gole Antonisa Antoniadisa). W następnej rundzie trafili na bardziej wymagającego rywala, gdyż był to ŠK Slovan Bratislava. Ekipa Puskása sprostała temu wyzwaniu i już w pierwszym meczu u siebie "załatwił" dwumecz, zwyciężając rywali 3:0. Co prawda w meczu rewanżowym trafili mnie bramek niż ich przeciwnicy (1:2), ale to oni otrzymali promocję do ćwierćfinałów. W tej fazie przyszło im grać z angielskim Evertonem. Obu meczach było bramek jak na lekarstwo. Na wyjeździe Grecy zremisowali 1:1, a po pacie na własnym "podwórku" 0:0 i dzięki golowi strzelonemu na terenie rywala (Antoniadis w 81') awansowali do 1/2. O awans do wielkiego finału rywalizowali ze stołecznym klubem byłej Jugosławii - FK Crvena zvezda Belgrad. Trzeba powiedzieć, że Jugosłowiańska piłka miała łatkę bardzo solidnej. Faworytem wydawali się piłkarze znad Dunaju i Sawy. Udowodnili to w pierwszym meczu, gdzie rozgromili swoich rywali 4:1. Grecy mogli mieć nadzieję, gdyż rewanż jest w Atenach, a ich rywale znacznie gorzej spisują się grając poza swoim stadionie. Zdarzył się piłkarski "cud", gdyż w meczu z 28 kwietnia 1971 roku wygrali 3:0 i znowu dzięki golowi strzelonymi na wyjeździe (tym razem Aristidis Kamaras w 56'). Piękny sen zakończył się w finale rozgrywek. Rywal z najwyższej półki, bo Ajax Amsterdam. Holenderskie kluby wiodły wówczas prym w Europie. Dodam, że w latach 1970-73 to zespoły z tego kraju sięgały po Puchar Europy (3 razy tego wyczynu dokonali właśnie gracze Ajaxu). Grecy ulegli w finale 0:2, ale i tak odnieśli ogromny sukces, którego ojcem niewątpliwie był Puskás. Zwłaszcza system motywacyjny Węgra odegrał istotną rolę. Wspominał ówczesny napastnik Ateńczyków, Antonis Antoniadis, iż często wpajał mu trener Puskás, iż może zostać królem strzelców rozgrywek. Na Greka podziałało to aż tak dobrze, że z 10 bramkami na koncie został najlepszym strzelcem tamtej edycji. Warto wspomnieć jeszcze o prestiżowym Pucharze Interkontynentalnym. Udział w finale Pucharu Europy dał im możliwość rywalizowania z przedstawicielem Ameryki Południowej – Nacional Montevideo z Urugwaju. Spotkania rozegrano w grudniu 1971 roku i po wynikach 1:1 i 1:2 przegrali z rywalami. Ferenc Puskás po 4 sezonach spędzonych w Atenach ruszył dalej w świat. Jak się okaże powróci jeszcze do greckiej stolicy...tyle, że w roli szkoleniowca lokalnego AEK Ateny (bez sukcesów). Tak naprawdę później czeka go pasmo krótkich epizodów w różnych krajach, także tych piłkarsko egzotycznych. Wśród jego osiągnięć są tylko mistrzostwo Paragwaju i Australii.
Na Antypodach spędził 3 lata (1989-92) pełniąc funkcję trenera South Melbourne Hellas (obecnie pod nazwą South Melbourne FC). Można domniemywać, że pozyskanie do klubu Puskása silnie wynikało z sukcesu i popularności, jaką Węgier zdobył w "złotym" okresie swojej pracy z Panathinaikosem Ateny. Moi mili, zespół z Melbourne wywodzi się bowiem z greckiej diaspory mieszkającej w Australii (biało-niebieskie barwy herbu i koszulek nawiązują do kolorystyki greckiej flagi). Z klubem tym Puskás zdobył oprócz wcześniej wspomnianego krajowego czempionatu, także tamtejszy puchar. To był jego ostatni klub w karierze trenerskiej i w 1992 roku powrócił do swojego domu w Hiszpanii. Bardzo ważny epizod łączył się jeszcze z Australią – tyle, że w wymiarze pozapiłkarskim. Mianowicie w tamtym czasie Melbourne ubiegało się o organizację XVI Letnich Igrzysk Olimpijskich (1996 rok). Ferenc był za lobbistę kandydatury australijskiej metropolii. Brał udział w szeroko zaawansowanym pijarze - jako "znana osoba" popierającą ideę zorganizowania tam Olimpiady - i był częścią oficjalnej delegacji miasta. Smaczku całej historii dodaje fakt, iż jednym z miast, które ubiegały się o przyznanie imprezy były Ateny. Nie muszę chyba mówić, że Grecy nie byli szczęśliwi zaangażowaniem Puskása w australijską kampanię. Oba miasta i tak zostały pogodzone przez amerykańską Atlantę, którą członkowie MKOL obrali na miasto-gospodarza.
W 1981 roku mógł pojechać na Węgry. Był to bardzo wzniosły dzień dla niego. Wszakże nie odwiedził swojego kraju przez ostatnie 25 lat! Wszystko to było możliwe dzięki przyzwoleniu decydentów ówczesnej dyktatury komunistycznej. Można to uznać jako zagrywkę propagandową. Władzę zmieniły optykę w stosunkach międzynarodowych i chciały przekazać światu głośny komunikat: "Jesteśmy krajem wolności!". Była to próba legitymizacji władzy i ustroju na arenie międzynarodowej, pokazanie dobrej twarzy poprzez gest zezwolenia wielkiemu piłkarzowi na powrót do domu. Za pewne było to też efektem "politycznej odwilży" jaka wtedy miała miejsce w tym kraju. Tym samym Ferenc Puskás został częściowo zrehabilitowany (dezercja, dysydenctwo). W ogóle, kiedy uciekł z kraju zrobiono na niego propagandową nagonkę. Uznano go głównym winowajcą dezercji piłkarzy Honvédu i odebrano mu stopień majora. Później był bojkotowany w węgierskiej TV, radiu i prasie. Nie było wolno wspominać jego nazwiska, tak że wielu Węgrów nawet nie zdawało sobie sprawy, iż osiąga on wspaniałe sukcesy na Zachodzie. Ponoć za dezercję (sąd wojskowy) przeprowadził postępowanie dyscyplinarne i prawdopodobne jest, że zaocznie został skazany na karę śmierci (nie podano tego do publicznej wiadomości). Nawet jeśli nie otrzymał najwyższego wymiaru kary, to i tak za jego "występek" groziło wtenczas wieloletnie więzienie. Ferenc mógł spotkać się przy przysłowiowy "piwku" z kolegami z dawnej Złotej Jedenastki i pogadać, np. o świetności tamtego teamu. Przede wszystkim jednak wybrał się nad grób rodziców – po raz pierwszy odwiedził miejsce spoczynku swej matki (zmarła w kwietniu 1976 roku). Będąc poza krajem także stracił swojego bliskiego przyjaciela, József Bozsika, który umarł w maju 1978 roku (nie ma informacji czy odwiedził/pozwolono mu odwiedzić jego mogiłę).
Dekadę później (1991 rok) powrócił na stałe do kraju. Wtedy Węgry wolne już były od socjalizmu ludowego i wkroczyły na drogę demokracji. Wolne Węgry w pełni go zrehabilitowały. Awansowany został do stopnia podpułkownika, a kilka lat później mianowano go pułkownikiem. W 1993 roku został tymczasowym trenerem Reprezentacji Węgier. Zastąpił Rumuna (węgierskiego pochodzenia), Emerica Jeneia, którego zwolniono za marne wyniki zespołu w ramach kwalifikacji do Mundialu 1994 w USA. Puskás poprowadził Węgrów w 4 spotkaniach (wszystkie w 1993 roku). Miał on już kiedyś styczność z prowadzeniem reprezentacji (był trenerem Arabii Saudyjskiej w latach 70-tych), ale bardzo krótko i bez większych osiągnięć. Z Reprezentacją Węgier osiągał następujące wyniki: przeciwko Szwecji (towarzyski, u siebie, 0:2), przeciwko Rosji (el. MŚ, na wyjeździe, 0:3), przeciwko Irlandii (towarzyski, na wyjeździe, 4:2) oraz przeciwko Islandii (el. MŚ, na wyjeździe, 0:2). Jego bilans to: 1 zwycięstwo i 3 porażki (bilans bramkowy: 4-9). Ferenc Puskás był w naszym kraju wielokrotnie, ostatni raz w 1994 roku z okazji 75-lecia powstania PZPN. Został wielokrotnie uhonorowywany różnymi tytułami i odznaczeniami (wybrane z nich macie umieszczone w tabeli poniżej). Już za życia był legendą futbolu, stawianą w jednym szeregu z największymi ludźmi, którzy kiedykolwiek kopali piłkę.
Rok 2000 jest zwrotny w naszej opowieści. Ferencowi Puskásowi zdiagnozowano chorobę Alzheimera. Od tego czasu jego zdrowie sukcesywnie się pogarszało. W międzyczasie, w 2002 roku, przemianowano Stadion Ludowy w Budapeszcie na Stadion im. Ferenca Puskása. Było to uhonorowanie wielkiego gracza i jednocześnie prezent na jego 75 urodziny. Warto nadmienić, że stadion Honvédu Budapeszt nosi obecnie imię byłego swojego gracza i prywatnie przyjaciela Ferenca – József Bozsika. Również w 2002 roku, z uwagi na jego wysokie koszty leczenia, potrzebne środki stara się zapewnić Alfredo di Stéfano wraz z Realem Madryt. Począwszy od 2003 roku każde następne swoje urodziny obchodził w krajobrazie szpitala. Jego żona odwiedzała męża codziennie. Odwiedzało go wielu znanych postaci w świecie futbolu, a najczęściej chyba jego kolega z Honvédu Budapeszt – Gyula Grosics. Z czasem jego mózg odmawiał posłuszeństwa i bywało, że nie rozpoznawał rodzonej siostry. To smutne, że taki człowiek jak Pancho ostatnie lata swojego życia spędził na cierpieniu – nie wiedząc co się dzieje dookoła niego i zapominając to kim jest. Jest takie wydarzenie z tamtego okresu życia Ferenca, kiedy spędzał dużo czasu na obserwowaniu przez okno szpitalne, nieopodal grających w piłkę dzieciaków. Naprawdę kochał ten sport. We wrześniu 2006 roku jego zdrowie znacznie się pogorszyło. Wysłano do opinii publicznej komunikat, iż Puskás ma ciężkie zapalenie płuc, wysoką gorączkę i jest na OIOM-ie (Oddział Intensywnej Opieki Medycznej). Sytuacja nie poprawiała się przez kolejne tygodnie. Wreszcie światu ogłoszono smutną wieść – Ferenc Puskás nie żyje.
Temu legendarnemu piłkarzowi stwierdzono zgon 17 listopada 2006 roku o około godziny 7 rano. Powodem śmierci była niewydolność układu oddechowego i układu krążenia. Ferenc Puskás odchodząc od nas pozostawił w smutku swoją żonę Erzsébet, z którą prze około 57 lat szedł przez życie we wzorcowym małżeństwie, swoją jedyną córkę Anikó, swoich licznych przyjaciół i niezliczone miliony zwykłych ludzi, u których wzbudził szacunek za postawę na boisku i poza nim. Proszę sobie wyobrazić, że doczekał się samych potomków w płci żeńskiej. Jak widać – kobiety były bardzo ważne w jego życiu :))) Miał dwie wnuczki: Elisabeth (rocznik 1973), z której miał dwie prawnuczki (Maite – rocznik 1997 oraz Sarah – rocznik 2000) oraz Réka (rocznik 1975), z kolei której ma jedną prawnuczkę (Ane – rocznik 1998). Córka, wnuczki i prawnuczki urodziły się na terenie Hiszpanii i tam mieszkają (bliskie relacje z kulturą baskijską). Po śmierci byłego gracza Realu Madryt, tylko Jenő Buzánszky i Gyula Grosics (ten drugi zmarł w 2014 roku) żyli wśród nas ze słynnej Złotej Jedenastki.
Dzień po śmierci legendy Honvédu Budapeszt i Realu Madryt (18 listopada), piłkarze i fani Królewskich uczcili jego pamięć minutą ciszy. Miało to miejsce przed ligowym spotkaniem z Racingiem Santander (na Santiago Bernabéu Real Madryt wygrał 3:1). Bodajże 1 grudnia, odbyła się w madryckim kościele Sagrados Corazones Msza św. w intencji zmarłego Ferenca Puskása. Niestety frekwencja była znikoma (niecałe 40 osób) i kościół świecił pustkami. Rozczarowania tym faktem nie ukrywał Amancio, były piłkarz Królewskich, który był uczestnikiem tej skromnej uroczystości. Oprócz Amancio zjawili się także byli piłkarze klubu, m.in. Alfredo di Stéfano, Ignacio Zoco czy Manuel Velázquez. Nie zabrakło również oficjeli. Pofatygowali się Ramón Calderón (ówczesny prezydent Realu Madryt) i Aitor Txiki Begiristain (ówczesny dyrektor techniczny FC Barcelony). Następnie wszyscy chętni mogli wpisać się w księdze kondolencyjnej, ustawionej przy wyjściu z kościoła.
Trumna z ciałem piłkarza przez jakiś czas była publicznie wystawiona w Bazylice św. Stefana w Budapeszcie. Wielu ludzi przyszło tam by złożyć hołd zmarłemu i składało kwiaty przy trumnie opatrzonej flagą państwową. Nie brakowało też węgierskich dostojników (prezydent, premier). Wieńce z kwiatów złożono też przed hiszpańską ambasadą w Budapeszcie. Uroczystości pogrzebowe Ferenca Puskása zaplanowano na 9 grudnia. Wydarzenie to miało bardzo bogatą oprawę - ostatnie pożegnanie miał królewskie. Na ten dzień władze ogłosiły żałobę państwową, w czasie której w szkołach nie było typowych lekcji, tylko nauki poświęcone życiu zmarłego. W ogóle śmierć Puskása spowodowała przerwanie obrad węgierskiego parlamentu i bodajże uczczenie go przez posłów i posłanek "minutą ciszy". Ponadto postanowiono pośmiertnie awansować go do rangi generała brygady. Na początku mówiło się, że koszty pogrzebu wyniosą około 2 miliony €, ale ostatecznie nie przekroczyły kwoty 700 tysięcy €.
Ów 9 grudnia trumna została wystawiona na stadionie jego imienia w Budapeszcie. Zebrało się tam około 5 tysięcy ludzi. Wśród znanych osobistości pojawili się m.in.: Ramón Calderón, Ángel María Villar (prezes Królewskiego Hiszpańskiego Związku Piłki Nożnej), Juan Antonio Samaranch (były prezydent Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego), Jenő Buzánszky, Francisco Gento. Wśród obecnych zabrakło jego przyjaciela z Realu Madryt – Alfredo di Stéfano. Najprawdopodobniej, na podróż by pożegnać swojego druha, nie pozwoliło mu jego zdrowie. Już wtedy miał 80 lat, a rok wcześniej przeszedł zawał mięśnia sercowego. Wielu, którzy przyszli wtedy uczcić pamięć Ferenca, przyniosło ze sobą świece. Zrobiło się podniosło kiedy wypuszczono białe gołębie, a zgromadzeni skandowali nazwisko Puskása. Później wojskowy orszak przewiózł trumnę ze stadionu na Plac Bohaterów (zwany też Placem Tysiąclecia). Żołnierze uhonorowali bohatera salwą honorową. W czasie przejazdu orszaku ulicami miasta, można było dostrzec w wielu domostwach zapalone świece w oknach. Wreszcie w krajobrazie bodajże 30 000 świec i 500 pochodni oraz przy śpiewie 300-osobowego chóru i ruchach 150 tancerzy, ciało Ferenca Puskása zostało złożone w Bazylice św. Stefana. Niech spoczywa w pokoju.
Wreszcie, zbliżając się do końca odysei o Ferencu Puskásie należałoby, powołując się na "dziennikarską" uczciwość, skonfrontować się z krytycznymi opiniami na temat jego osoby. Oczywiście, nie ma co "kanonizować" tej postaci – bo chyba nieskazitelnych ludzi nie ma. Każdy wydaje się mieć swe słabości i robić błędy. Tak też pewnie było w przypadku Pancho. Z tym nie ma co wdawać się w jałową polemikę. Choćby dlatego, że nie mamy pełnej wiedzy o jego życiu – to jest przywilejem Pana Boga i względnie samego Puskása. O czym jednak mowa? Są głosy, że Ferenc był "piłkarskim leniuszkiem" nieprzykładającym się do treningu. Osobą pokazująca swoje "humory" na boisku i nie tylko. Osobę konfliktową, mającą wysokie mniemanie o sobie i przekonanej o wyższości nad kolegami-piłkarzami. Wreszcie niektórzy kreują go na egoistę, dla którego "kasa" jest priorytetem – nawet posądzano go o "sprzeniewierzenie" pewnej sumy pieniędzy. Wiecie, nie wiem na ile to jest prawda. Jednak takie opinię są wielce krzywdzące, graniczące nawet z kłamliwym pomówieniem.
Dobrze, co do "lenistwa", "much w nosie" czy "charakterku" Puskása to jest pewne pole do dyskusji. Dowód "leniuszkowania" widoczny – brzuszek :) Nawet będąc jeszcze na Węgrzech miał parę zbędnych kilogramów. Moi mili, jest coś takiego jak geny. Ferenc od zawsze był "mały" i bynajmniej "nie wątłej budowy ciała". Zapewne nie trzymał na przestrzeni swojego życia ścisłej diety (korzystał z życia, lubił towarzystwo, zapewne też przy "strawie" i "kieliszku"), ale nie róbmy z niego obiboka. Do tego dochodzi kraj w którym się urodził, dojrzewam i wkroczył w dorosłe życie. Najpierw – nieco z przymrużeniem oka – warto odnieść się do kwestii kuchni węgierskiej. Nie ujmując nic amatorom jej smakołyków – to potrawy ciężkie, bazujące na mięsie ("król" gulasz, którego osobiście "nie darzę miłością" :D). Mamy też do czynienia z Europą Środkowo-Wschodnią, gdzie zakorzeniona jest "kultura picia", która spotęgowała się przez socjalizm. A ustrój państwa, to już w ogóle wywarł na nim swoje piętno. Żył w państwie, który po prostu demoralizował. Niby idealizował pracę – ale jej efektywność była na niskim poziomie. Mówię to tak apropos wylewaniu potów przez piłkarzy na treningach. A co charakterku i tym, że zdarzało mu się manifestować swoje niezadowolenie – wiecie, mieć swoje zdanie to jest "rzecz" z kategorii zalet. Jeżeli w pewnych sytuacjach "przeginał" to tak też bywa i nie ma co się nad tym rozwodzić. Nie wydaje mi się, ażeby popularny Öcsi patrzył na swych kumpli z murawy z wyższością. On był bardzo lubiany i został kapitanem, tak w Reprezentacji Węgier jak i Honvédzie, co raczej dużo mówi o jego posłuchu w zespole. Na pewno widział, że jest na wyższym poziomie niż jego koledzy, ale czy to powodowało u niego pychę? Teza przesadzona. Patrząc na jego czyny to bynajmniej nie przypomina takich "narcyzów" jak Zlatan Ibrahimović czy Antonio Cassano.
Jest jeszcze pewna drażniąca sprawa, a mianowicie pieniądze. Ja wiem, że uciekł z kraju by grać na Zachodzie (nie będę silnie roztrząsał w kategoriach zdrady, bo to bardzo skomplikowana historia), że przyjął ofertę Realu Madryt ("finansowego krezusa"), że trenował wiele zespołów na całym świecie (także w krajach niedemokratycznych) i wreszcie, że ponoć zawłaszczył pieniądze podczas tournée po Brazylii. Moi mili, miał żonę i dziecko oraz był emigrantem. Na pewno jako odpowiedzialny facet zdawał sobie sprawę, że nie wolno podchodzić do pieniędzy "lekką ręką". Jednak uważanie Puskása za człowieka, u którego liczy się tylko "kasa" bądź skąpca, to łatka bardzo niesprawiedliwa. Uciekł z kraju, gdzie nie tylko lała się krew na ulicach, ale też gdzie obywatele byli niewolnikami we własnym domu. A miał styczność z zachodnim życiem i chciał żyć "normalnie" i "wolno". Co do bycia szkoleniowcem w krajach typu Chile (dyktatura wówczas), to wiecie, wtedy było mnóstwo państw niedemokratyczność. Tylko garstka była względnie "normalna", a reszta to reżimy (prawicowe czy lewicowe). Jeszcze ta afera z brakującymi pieniędzmi... Pojawiła się taka fama, że ponoć Puskás, mówiąc kolokwialnie, okradł swoich kolegów, gdy grali m.in. z CR Flamengo w 1957 roku. Po prawdzie, trudno mi powiedzieć kto go oskarża i jakie ma dowody. Ja spotkałem się z opiniami, że sumiennie (jako kapitan) podzielił zarobioną gotówkę po równo i rozdzielił między zawodników. Wielu mówi, że nie wierzy by mógł ich oszukać. Nawet nie wiem czy było manko czy to zwykły mit. Pamiętajcie, Puskás był wielkim graczem, liderem zespołu, ulubieńcem "przełożonych" i zwykłych kibiców. Tacy ludzie też mają wrogów, ludzi dla których czyjś sukces jest solą w oku. Do tego dochodzi państwowa propaganda przeciwko "zdrajcy", który "zwiał" z kraju. Zresztą pisać można dużo, ale najlepszą tarczą niech będą słowa jego przyjaciela, Alfredo di Stéfano: „Niezwykły gracz o wielkiej wartości”. Popularny El Alemán określił także Puskása mianami: „uczciwy”, „hojny”, „dobry człowiek”, „kochający” i „cudowny”. Wypowiedział ponadto zdanie pod adresem Ferenca, które działa na świadomość: „Był lepszym człowiekiem niż piłkarzem – to mówi wszystko”.
I tak dobiegła końca opowieść tej niezwykłej postaci i jego bogatym życiu. Teraz zapewne strzela gole na niebiańskich stadionach i patrząc na nas stamtąd uśmiecha się serdecznie, jak to czynił będąc z nami. Pamięć o nim nie umrze. Taki był właśnie Ferenc Puskás. Dziękuję, że i tym razem zaglądnęliście na mój blog. Zapewne niebawem kolejny post. Tymczasem miłego dnia/wieczoru moi drodzy. Czołem! :-)

Jeśliby żył dzisiaj, w erze telewizji i internetu, to byłby największym piłkarzem nie tylko tu na ziemi, ale nawet na księżycu.
Pelé

„Był z nas wszystkich najlepszy. Posiadał piłkarski siódmy zmysł. Jeśli istniałoby tysiąc rozwiązań, to on wybrałby tysiąc pierwsze.”
Nándor Hidegkuti

Często zabierał piłki z treningów do domu i rozdawał je dzieciakom spod bloku, by nimi grały.
Jacobo Olalla Marañón

„Posłuchaj, wszystko będzie dobrze! Oni mają kogoś niższego nawet niż ja!” :)))
Ferenc Puskás

środa, 17 września 2014

(Temat 10) Genialny piłkarz i genialny człowiek

(Biografia nr 1)

Część II

Pora na kolejną dawkę historii o genialnym Ferencu Puskásie. Tak więc mamy okres świeżo po feralnym finale Mundialu 1954, a całe Węgry leczą kaca po klęsce. Niektórzy uważają, że to już koniec węgierskiego dream-team, nazywanego Złotą Jedenastką. Czy ja wiem? Byli raczej na linii pochyłej (czy trafniej mówiąc - nieco wyhamowali), ale o końcu jeszcze nie mówmy. Wszakże, niemal 20 spotkań następujących po klęsce w Bernie z Niemcami Zachodnimi (2:3) jakie rozegrali Madziarzy zakończyły się ich zwycięstwami bądź remisami. Jednak ów kres zbliża się dużymi krokami.
Wszystko przez napiętą sytuację polityczną w regionie, a najbardziej w samych Węgrzech. Kraj Puskása po II wojnie światowej nieszczęśliwie znalazł się w sowieckiej strefie wpływów. Mamy tu do czynienia z reżimem komunistycznym i wolność jednostki to zwykła fikcja. Nie najlepsza sytuacja gospodarcza w kraju i brak suwerenności państwa i obywateli doprowadza wreszcie do "wybuchu". Pod koniec października 1956 roku dochodzi do powstania, zwanego dziś górnolotnie Rewolucją Węgierską 1956. Głównym motorem tych działań był gniew młodych ludzi, którzy nie chcą czekać na ewolucyjne zmiany i próbują radykalnie zmienić zastany ustrój. Warto przybliżyć sytuację polityczną i nastroje społeczne w tym kraju w ów 1956 roku, gdyż ma to kolosalne znaczenie na dalsze życie Ferenca Puskása. Sprawa wyglądała z grubsza tak. Sytuacja stricte ekonomiczna i jakość życia na Węgrzech były w katastrofalnym stanie. W kraju było ogólne niezadowolenie, sięgające wielu klas społecznych – od chłopów po tzw. "inteligencję". Jak wspomniałem wcześniej młodzi ludzie (studenci) w głównej mierze byli "wykonawcami" buntu. Domagali się "od już" radykalnych zmian w państwie. Musicie wiedzieć moi mili, iż także w głównej partii rządzącej (komunistycznej rzecz jasna, której nazwy nie wymienię, bo często się przemianowywali :D) były spory i różnice – silny był "trend" liberalny, dążący do pewnej niezależności państwa od sowieckich wpływów. Rzecz jasna nie było mowy o zmianie ustroju (demokratyzacja) – o co silnie domagali się studenci. Duży wpływ na takie nastroje miały również wydarzenia z czerwca tegoż roku w Polsce. Doszło tam do wystąpienia robotników w Zakładach Cegielskiego w Poznaniu. Doprowadziło to do zmiany na najwyższym szczeblu w strukturze władzy PRL. Przywództwo w partii objął Władysław Gomułka, który nie był "ulubieńcem" moskiewskich dygnitarzy – co jest istotne w naszej opowieści. ZSRR nie wkroczyła mimo to swą armią do naszego kraju. Opozycjoniści na Węgrzech myśleli, że podobnie będzie u nich i nabrali wiary w powodzenie misji wywrotowej. No i wreszcie...piłka nożna. Dobrze czytacie moi drodzy. Uważa się, że pojedynek reprezentacyjnych ekip ZSRR i Węgier wywarł wzrost patriotycznych postaw w społeczeństwie i dał zaczątek do konkretnych kroków ku wolności. Spotkanie odbyło się 23 września w Moskwie. Węgrzy odnieśli minimalne zwycięstwo (1:0) nad swym "większym bratem". Równo miesiąc później rewolta rozpoczęła się na węgierskich ulicach. Zwłaszcza śmierć jednego ze studentów, którego zamordowanego przez funkcjonariuszy węgierskiego Urzędu Ochrony Państwa (tajna policja) wywołała eskalację konfliktu. Dochodzi do zmiany na fotelu premiera, który...chce niezależności Węgier i wystąpienia z Układu Warszawskiego (takie "NATO" europejskich państw komunistycznych)...wiem, za dużo polityki :) Już się poprawiam :)
Zróbmy teraz malutki kroczek wstecz. Honvéd Budapeszt rozgrywa 30 września 1956 roku derbowy mecz ligowy z Vörös Lobogó (dzisiaj to MTK Budapeszt). Puskás i spółka grając u siebie remisują z rywalem "zza miedzy" 2:2. Nasz bohater zdobył dla swojego zespołu obie bramki. Jest to dla Ferenca ostatni mecz i gole w rodzimej lidze. Niedługo później wraz z Reprezentacją Węgier jedzie do Wiednia na towarzyską potyczkę z (nie mogło być inaczej :P) Austriakami. Zapewne dobrze wspomina ten bój nasz popularny Öcsi, gdyż zdobył kolejną już bramkę dla swego kraju, a cały mecz zakończył się ich nieznacznym (ale jednak) zwycięstwem 2:0. Jak się okaże moi mili, ten mecz będzie ostatnim, w którym Ferenc Puskás wyjdzie w węgierskim trykocie reprezentacyjnym. Historia objęła jego występy klamrą. Pierwszy mecz z Austrią - z tymże rywalem także i ostatni mecz, oba pojedynki wygrane i w obu Ferenc wpisał się na listę strzelców. Jego bramkowy licznik zatrzymał się na 84 trafieniach w...85 spotkaniach! Przyznacie wynik to niebywały. Tym bardziej, iż do tej pory żaden inny piłkarz europejski nie zdobył dla swojego kraju więcej bramek. Co prawda na świecie ustępuje tylko pewnemu irańskiemu reprezentantowi,, ale on hurtowo strzelał gole azjatyckim "kelnerom" i potrzebował na to znacznie więcej meczów niż 85.
Od meczu z Austrią bieg wydarzeń zwiększył znacznie swoje tempo. 23 października kraj pogrążył się w rewolucyjnym zamęcie. Pierwotnie 5 dni później miało dojść do międzypaństwowego meczu towarzyskiego ze Szwecją w Budapeszcie. Oczywiście z wiadomych przyczyn odwołano je. Również liga węgierska została zawieszona i nigdy nie dokończona, dlatego sezon ten nie jest zaliczany jako odbyty (szkoda, bo Honvéd Budapeszt w najgorszym razie zajęłoby 2 miejsce). Zawodnicy Honvédu z uwagi na to, że w poprzednim sezonie zdobyli koronę mistrzowską otrzymali promocję reprezentowania kraju w Pucharze Europy (poprzednik Ligi Mistrzów) Cała delegacja klubu wyjechała z kraju autokarem 31 października, by 1 listopada być już poza jego granicami. Było to możliwe, gdyż Ministerstwo Sportu poważnie traktowało występ swoich "pupili" na arenie międzynarodowej i uznało, że najlepiej i najbezpieczniej będzie, gdy ekipa przygotuje się z dala od tego całego zgiełku. Celem podróży był Wiedeń i inne miejsca zachodniej Europy. Pojawił się jednak problem. Zgodę wydano nieco wcześniej, a sytuacja w kraju była rozwojowa i urzędnicy służb granicznych nie chcieli ich wypuścić z kraju. Jednak przekonano ich argumentami, iż klub ma mnóstwo zobowiązań meczowych w Austrii i Niemczech. Zdarzyła się tam też inna, "zabawna" sytuacja. Mianowicie, gdy zagraniczni funkcjonariusze zobaczyli Ferenca Puskása to doznali niemałego szoku. Mianowicie myśleli oni, iż węgierski geniusz futbolu jest...martwy. Okazało się, że całe to nieporozumienie wywołał belgijski Le Soir (lub/i brytyjskie BBC). Otóż, wymienione media 27 października puściły w eter całkiem fałszywą wiadomość, iż rzekomo Ferenc Puskás zginął w Budapeszcie w trakcie rewolucyjnych walk. Jak widać Ferenc umiał zaskakiwać i wprawiać w osłupienie nawet poza boiskiem :))) Rozegrać mieli serię sparingów, która miała przygotować ekipę Puskása do dwumeczu z Athletic Bilbao w I rundzie. Taktyka zasadna z uwagi na napiętą sytuację w kraju i takie przygotowywanie się z dala było pewnie wskazane. Jednakże rodziny piłkarzy zostały na miejscu, więc ich głowy były pełne myślami, niekoniecznie związanymi z rywalizacją sportową. Tak czy siak zawodnicy mistrza Węgier ruszyli w trasę.
Zafundowano im istny maraton meczowy. Między 7 a 18 dniem listopada rozegrali aż 5 spotkań. Odwiedzili przy tym 3 państwa. Chronologia spotkań prezentowała się następująco: Rot-Weiss Essen (Niemcy-RFN) - Beerschot Antwerpia (Belgia) - Racing Club de France (Francja) - FC Rouen (Francja) - FC Saarbrücken (Niemcy-RFN). Honvéd bezproblemowo poradził sobie ze swoimi oponentami boiskowymi, jedne spotkanie bodajże remisując, a w pozostałych szalę zwycięstwa przechylając na swoją korzyść. Wreszcie 22 listopada nadszedł czas żniw – mecz wyjazdowy z Athletic Bilbao...i zaczęły się schody. Do połowy rywal wyraźnie prowadził (0:2). Druga połowa jednak dawała nadzieję piłkarzom i sympatykom stołecznego klubu, iż w dwumeczu to oni będę cieszyć się z awansu do następnej fazy rozgrywek. Mecz ostatecznie zakończył się ich porażką, aczkolwiek nieznaczną – 2:3. Piłkarze po tym spotkaniu zwlekają z powrotem do domu mimo, iż w kraju sytuacja nieco się wyklarowała. Dnia 10 listopada (4 listopada było już niemal "pozamiatane"), po niespełna 3 tygodniach, rewolucyjny zryw Węgrów został stłamszony przez Armię Radziecką. W trakcie rewolucji zginęło mnóstwo ludzi – ponad 2,5 tysiąca! Tak się złożyło, iż w dniu meczu z Athletic Bilbao, w dalekim australijskim mieście Melbourne rozpoczynały się XVI Letnie Igrzyska Olimpijskie. Wielu sportowców reprezentujących Węgry w olimpijskich zmaganiach wykorzystało szansę i wyrwało się z komunistycznego reżimu. Aż 45 sportowców z tego kraju (ok. 40% całej delegacji sportowej!) nie powróciło do swoich domów, lecz pozostało w Australii, otrzymując azyl polityczni. Wśród nich znalazła się wybitna gimnastyczka żydowskiego pochodzenia, Ágnes Keleti (zdobyła na tej olimpiadzie 4 złote krążki). Podobne zachowują się zawodnicy Honvédu. Państwowe władze nakazują im natychmiastowy powrót do kraju i wycofanie się z dalszej rywalizacji. Piłkarze odmawiają, co skutkuje ich zawieszeniem. Nie była to sytuacja moi mili taka błaha. W kraju nie tak dawno była wojna domowa, a piłkarze (mający stopnie wojskowe!) nie zgadzają się na powrót – coś na pograniczu dezercji!
Zawodnicy Honvédu decydują się natomiast na rozegranie kolejnej serii wyjazdowych meczów towarzyskich, w dużej mierze by podreperować się finansowo. Na początku zmierzyli się w stolicy Hiszpanii z samym Realem Madryt (tzw. Madryt XI - połączenie Królewskich z lokalnym Atlético. Ten historyczny mecz odbył się 29 listopada, tydzień po porażce w Bilbao. Miał on charakter charytatywny. Publika dopisała – frekwencja na trybunach wyniosła ok. 125 000 widzów. Wynik spotkania iście hokejowy – 5:5. Nasz bohater zdobył gola z "karniaka" (na 4:3 w 67 minucie spotkania). I teraz na dobre następuje długa tura pt. "Sparingowe wojaże Honvédu Budapeszt po Europie". Po spotkaniu z Realem, zmierzyli się z innymi przedstawicielami Półwyspu Iberyjskiego – FC Barceloną i FC Sevillą. Zmiennym szczęściem zakończyły się oba pojedynki dla nich. Z Dumą Katalonii udało im się co prawda wygrać (4:3), ale już stolica Andaluzji była zdecydowanie mniej przyjazna (2:6). Owocny w ilość spotkań był "wypad" na Włochy. Z tamtejszymi klubami rozegrali mnóstwo towarzyskich potyczek. W ogóle ekipa Puskása bardzo intensywnie spędzili ów grudzień 1956 – mecz "gonił" mecz. Sparingi te również nie były z byle kim, tylko z firmami cieszącymi się obecnie dużą estymą, tak w italijskim jak i światowym futbolu. Zresztą wymienię nazwy: AC Milan, AS Roma, US Palermo (wtedy FC Palermo) czy Catania Calcio. Myślę, że "Wojskowi" dobrze wspominają ten pobyt, zwłaszcza w wymiarze sportowym. Nie licząc nieznacznej klęski z AS Romą (2:3) resztę spotkań zakończyli na swoją korzyść. Nasz bohater strzelił Rzymianom jedną bramkę, aczkolwiek znacznie okazalej zaprezentował swoją snajperską formę w Mediolanie. W zwycięskim 2:1 pojedynku z tamtejszym AC Milan ustrzelił oba gole. Wybrali się też na słoneczną Sycylię, by zmierzyć się z lokalnymi klubami: Palermo i Catania. Oba zespoły w tym okresie były gdzieś na granicy Seria A i Seria B. Toteż dziwić nie winno, że zostali rozjechani niczym walcem. Wyniki 2:6 i 2:9 mówią bardzo dużo. Piłkarze klubu z Budapesztu zdążyli jeszcze "po drodze" pojechać do Bremy i zwyciężyć tamtejszy Werder (4:1).
Następnego dnia (20 grudnia) rozgrywali już kolejny pojedynek, w położonej ok. 500 km dalej Brukseli (Belgia). Pojedynek to arcyważny, bo rewanż z Athletic Bilbao. Stawką była następna runda w pucharach. Przypomnę, że w pierwszym meczu była minimalna porażka (2:3 na stadionie rywala), dlatego piłkarze Honvédu winni się spiąć i odnieść zwycięstwo. Mecz rozegrano na neutralnym "gruncie", którego de facto nie powinno w ogóle być - gdyby nie bunt samych graczy. Przyznacie sami, historia to intrygująca i nie często spotykana. Ale przebieg meczu również miał swoją dramaturgię! Tak jak w pierwszym meczu pierwsza faza należała do "gości". Ledwo mecz się zaczął, a już Honvéd musiał "gonić" wynik – gol stracony w 1 minucie! Na szczęście dla nich, 5 minut później doprowadzają do wyrównania. Gorzej, że już na początku tego spotkania urazu doznał bramkarz ekipy z Budapesztu, Gyula Grosics. Ówczesne przepisy nie "emanowały elastyczności" i w takiej sytuacji...nie dopuszczały zmian! Grosics nie nadawał się do dalszego kontynuowania gry i do bramki delegowany został...zawodnik z linii ofensywnej, Zoltán Czibor! Ten sam piłkarz, który w pamiętnym meczu finałowym na mistrzostwach świata strzelił gola zespołowi RFN (drugą bramkę zdobył nie kto inny, jak sam Puskás). Sytuacja zespołu była nie do pozazdroszczenia. No cóż, trzeba dzielnie rywalizować dalej. Jednak gdy w odstępie 5 minut Hiszpanie zdobyli 2 bramki i podwyższyli rezultat do 3:1, wydawało się, że dzieje awansu są już przesądzonej. Nastąpił jednak zwrot sytuacji. "Wojskowi" zdobyli w ostatnich 10 minutach meczu 2 brami – na 3:3 gola zdobył Ferenc Puskás (była to 85 lub 86 minuta meczu). Niestety, więcej goli już w tym spotkaniu nie padło, co oznaczało definitywne odpadnięcie Honvédu z rozgrywek. Być może, gdyby było jeszcze trochę więcej czasu to wszystko wyglądało zgoła inaczej, kto wie...Jest też aspekt pozasportowy, który mógł odcisnąć swoje piętno na porażce zespołu w tym dwumeczu. Oczywiście cały zgiełk związany z rewolucją i odmową powrotu do kraju, wraz z obawą sankcji za tą "samowolkę" jest bardzo istotne, jednak jest coś jeszcze. Pamiętajmy, że wówczas ich kraj dotknięty był reżimem komunistycznym (wiem, często to powtarzam) i była silnie rozbudowana struktura agenturalna, tzw. "bezpieka". Odmowa powrotu zespołu nie pozostała bez echa w ich kraju i dostali "opiekunów" w postaci agentów służb specjalnych. Byli oni oczywiście na tym meczu, a zawodnicy zdawali sobie z tego rzecz jasna sprawę. Nie ma co dywagować, mleko się rozlało i przygodę w Pucharze Europy sezonu 1956/57 zawodnicy Honvédu zakończyli już na drugim meczu tychże rozgrywek.
"Co dalej?" - myśleli pewnie sami gracze. Postanowili dalej zbierać pieniądze na rozgrywaniu spotkań towarzyskich. Udali się jeszcze raz do Włoch, a konkretnie do Mediolanu. Tym razem zmierzyli się z Interem. Gospodarze musieli obejść się smakiem – przegrali 1:2, a dla zwycięzców gola strzelił nasz lubiany Ferenc. Było niedługo przed sylwestrem (grudzień 1957 roku). Na ten mecz nawet dostali jeszcze zgodę z kraju, jednak na tym "samowolka" miała się definitywnie zakończyć poprzez powrót na Węgry. Nawet wysłano z kraju samego trenera Reprezentacji Węgier, by był negocjatorem zwaśnionych stron. Gusztáv Sebes spotkał się z piłkarzami już w Brukseli. Nie przyniosło to jakiś konstruktywnych uzgodnień, był impas. Tymczasem przed piłkarzami pojawiła się perspektywa niezłej gratki. Moi mili wraz z Nowym Rokiem chłopaków z Honvedu czekała daleka podróż. W poszukiwaniu funduszy udali się aż za Atlantyk do Ameryki Południowej. Kraj docelowy – Brazylia!
Do Emila Österreichera (dyrektor techniczny/finansowy Honvédu Budapeszt) przyszła atrakcyjna oferta z CR Flamengo. Utytułowany klub z Kraju Samby na stół wyłożyć poważną jak na te czasy sumkę na serie sparingów – 10 000 USD. U piłkarzy z Budapesztu cała "akcja" wywołały dreszczyk podniecenia. Możliwość rywalizowania z świetnymi piłkarzami południowoamerykańskimi sama w sobie była smakowitym kąskiem. Wszakże nie tak dawno Brazylia "prawie" sięgnęła po Puchar Świata ( 2 miejsce na Mundialu 1950 – Brazylia była gospodarzem turnieju). Brazylijscy kibice byli zakochani w "kopanej", co gwarantowało niesamowitą atmosferę – to tylko potęgowało chęć wyjazdu. Nie ma co wciskać kitu, bo przede wszystkim "kasa" działała na wyobraźnię graczy. Wspomniana kwota 10 tysięcy miała być czystym zyskiem. Zgodnie z ustaleniami, CR Flamengo wszelkie koszty podróży płaciło z własnej kieszeni. Dotyczyło to nie tylko przylotu i odlotu z Brazylii, ale też ewentualnych wojaży między miastami i krajami Ameryki Południowej. Również koszty transportu (związanego z rozgrywaniem spotkań piłkarskich) były dla Honvédu całkowicie gratis. CR Flamengo gwarantował całej 26-osobowej delegacji europejskiego klubu (co do zasady) pobyt w hotelach I klasy (bez zbędnego luksusu) i wchodziły w to także posiłki. Każdemu z nich przysługiwała również...butelka sody. Hmmm...oryginalnie :D Brazylijski klub był zobowiązany do wypłaty każdej raty ok. 24 godziny po zakończeniu danego spotkania. Transakcje miały odbywać się w walucie amerykańskiej. Dobrze teraz parę słów o obowiązkach "Puskása i spółki". Od razu dodam, że nie były one jakieś wygórowane. Zresztą sami oceńcie moi drodzy. Mianowicie musieli oni grać mecze. Rzecz obijała się w granicach 5-7 spotkań. Nie mogli natomiast (w trakcie trwania umowy) przyjąć "obcej" propozycji, ażeby rozegrać mecz, który nie jest planowany i wykonywany przez CR Flamengo. Tyle co do samej treści. Do porozumienia między obiema stronami doszło nieco wcześniej, przed pojedynkiem z Interem. Gracze zespołu spotkali się razem, by poprzez głosowanie podjąć decyzję o wyjeździe do Brazylii. Większość opowiedziała się za tą ideą, co było tożsame z tym, iż Honvéd zmierzy się brazylijskimi wirtuozami na ich "gruncie". Cucu (József Bozsik) był w opozycji, gdyż optował za powrotem do domu, jednak uszanował wolę większości. Gracze Honvédu, gdy zgodzili się na tournée musieli liczyć się na pewne sankcje i to nie tylko ze strony rodzimej federacji – o tym jednak nieco później. Dodatkowo mogli zostać z niczym. Dlaczego? W czasie, gdy demokratycznie debatowali o Brazylii de facto umowy...jeszcze nie było. Wszystko było na przysłowiową "gębę" i musieli zaufać stronie brazylijskiej, iż ta honorowo wypełni wszelkie swoje postanowienia. Na szczęście na oficjalny "papierek" zbyt długo nie czekano. Krótko po pojedynku z mediolańskim klubem, 29 grudnia w Amsterdamie "oficjele" zainteresowanych stron spotkali się w Amsterdamie. Swoje podpisy złożyli: Emil Österreicher (Honvéd) i José Alves de Moraes (CR Flamengo - prezes klubu).
Wróćmy jednak do sankcji. Jak już wiecie rodzimy związek piłkarski, którego podległym był m.in. Honvéd, już od dłuższego czasu nakazywał piłkarzom wracać "od już" do kraju. Gdy dowiedział się o pomyśle międzykontynentalnej podróży, rzecz jasna nie zgodzili się na nią. Uznano podróż za nielegalną i zawieszono klub. Do tego wszystkiego włączyła się "sprawiedliwa" FIFA. Stanęła po stronie "węgierskiego PZPN" i uznawszy całe przedsięwzięcie za zupełnie niezgodne z przepisami, odebrała im...nazwę. Puskás i jego koledzy z ekipy nie mogli mianować się jako "Honvéd". FIFA zakazało odlotu Honvédovi i groziła także zawieszeniem CR Flamengo. W odpowiedzi Honvéd oznajmił, iż skoro krajowy związek piłkarski ich nie uznaje jako klub "Honvéd" to...oni nie uznają ich jako krajowy związek piłkarski, podkreślając iż cały ten raban ma silne podłoże polityczne. Solidarność z FIFA wyraziło ich "dziecko" na ziemi brazylijskiej, czyli Brazylijska Konfederacja Sportu (obecnie nosi nazwę Brazylijskiej Konfederacji Piłki Nożnej, CBF). Jak się jednak moi mili okaże nasi bohaterzy z Honvéd Budapeszt, z Ferencem Puskásem na czele wsiądą w samolot w Mediolanie i wylecą po przygodę i pieniądze do Rio de Janeiro!
Zwolnijmy...nie ma co się galopować :))) Napisałem nie tak dawno, że w roli negocjatora wystąpił Gusztáv Sebes. Chciał załagodzić całą sytuację i przekonać piłkarzy, by jednak zrezygnowali ze swoich planów, zakończyli bunt i powrócili do swych domów. Przekazał piłkarzom stanowisko władz i podkreślił, iż ich działania są nielegalne. Piłkarze oznajmili mu, iż nie zamierzają wracać, argumentując to chęcią kontynuowania gry w piłkę, a nie przebywać tam gdzie padają strzały na ulicach. Żeby dodać logice swojej decyzji, podkreślili fakt iż i tak bieżące rozgrywki krajowe zostały anulowane i gra w lidze nie rozpocznie się wcześniej niż od nadchodzącej wiosny – czyli jak łatwo obliczyć piłkarze mają kwartał "bezrobocia". Ferenc Puskás chciał nawet przekabacić trenera Złotej Jedenastki zaproszeniem do wspólnej podróży. Ferenc miał go zapewnić, że po brazylijskiej przygodzie wszyscy powrócą na krajowe boiska. Gusztáv Sebes nawet chciał przekonać swych przełożonych, by puścili chłopaków, jednak władze węgierskie kategorycznie pozostały przy swoim. Także on, negocjator, postanowił być im posłuszny i nie przyłączył się do "buntowników". Jak sam jednak wyznał, chęć zobaczenia Ameryki Południowej miał w sobie od zawsze i parę minut poświęcił, by przemyśleć propozycję kapitana Honvédu Budapeszt. Moi drodzy w tym czasie części piłkarzy udało się już wyprowadzić rodzinny z zapalnego rejonu i to ułatwiło decyzję o wyjeździe. Ponoć Puskásowi również udało się wywieźć swoją rodzinę do Wiednia. Chodzi o żonę i córeczkę, gdyż matka Ferenca pozostała na Węgrzech. Pomimo gróźb ze strony rodzimej organizacji piłkarskiej do Honvédu przyłączali się inni piłkarze. W tym ciężkim okresie poza granicami Węgier oprócz samego Honvédu, pozostawały też inne kluby. Chodzi tu mianowicie o takie marki jak: Ferencváros, MTK i Újpest Dózsa. Niektórym piłkarzom spośród tych 3 ekip perspektywa grania w Ameryce Południowej była na tyle atrakcyjna, iż z chęcią "podjęli rękawice". Warto tu wymienić głównie jedno nazwisko – Ferenc Szusza. Ów gracz z Újpestu to persona, która zapisała się w annałach węgierskiej piłki złotymi zgłoskami. Do dziś jest na pierwszym miejscu w historii krajowej ligi pod względem liczby strzelonych goli – więcej nawet niż nasz bohater, który jest w tej klasyfikacji na miejscu 5.
Oj moi drodzy, z przyjęciem Ferenca Szuszy łączy się też fajna historia z pewną barwną postacią węgierskiego futbolu. Mowa tu o słynnym Béla Guttmannie. Hoho, już na starcie powiem wam, że charakter to on miał niezły :) Był poprzednikiem w tej materii wielkiego Jose Mourinho. Nie jestem pewny, czy ten Węgier żydowskiego pochodzenia nawet nie przewyższa The Special One w tej materii. Ba! Jako trener też miał łatkę bardzo utalentowanego stratega. Do rzeczy. Drużyna Honvédu spotkali się z Bélą Guttmanem w Wiedniu, gdzie zresztą szkoleniowcem jednej z drużyn. Pomógł on chłopakom załatwić te sparingi w Hiszpanii czy Włoszech. Gdy postanowiono pojechać do Kraju Samby poprosili go by im przewodniczył. Miał on doświadczenie w tego typu przedsięwzięć, gdyż jako piłkarz był uczestnikiem serii towarzyskich spotkań na terenie kontynentu południowoamerykańskiego w 1930 roku. A że w 1947 roku był trenerem drużyny Újpest Dózsa, to doskonale znał grającego tam Ferenca Szuszę i zaproponował mu podróż wraz z drużyną mistrzów kraju, a ten drugi na to przystał. Wiecie, Béla Guttmann dodaje smaczku całej tej eskapadzie, głównie z tego, iż kiedyś...prowadził "wojenkę" z Ferencem Puskásem. Oj tak, nasz Ferenc to nie był człek, któremu można by było w kaszę dmuchać :) Otóż, po krótkim okresie pracy w Honvédzie Budapeszt (wtedy pod nazwą Kispest AC) w wyniku "tarć" między przełożonymi i własnie z Öcsi, opuścił tak klub jak i kraj. Jednak jak widać cała sytuacja i zjednoczyła i pogodziła i wspólnie udali się w przygodę zza "wielką wodę".
Wreszcie drodzy czytelnicy przechodzimy do ich "tułaczki". Jak się okaże zagrają 7 spotkań piłkarskich, z czego 5 w Brazylii, a 2 pozostałe w...o nie, dowiecie się później :))) Co do rywali to ograniczyło się do jednego głównego, czyli jak łatwo się domyśleć CR Flamengo. Ponadto zagrali jeden w sparing z innym wielkim klubem brazylijskim – Botafogo. Oba zespoły były z tego samego "podwórka", z Rio de Janeiro. Ponadto lokalni fani byli światkami także wyjątkowego i pięknego gestu, kiedy oba kluby połączyły siły i wspólnie sprawdzili się na tle klubu z Budapesztu, ale o wynikach też nieco później. Skupię się teraz o tym, jakie Węgrzy wywoływali nastroje u "Latynosów". No cóż, zrobili furorę i wcale nie przesadzam. Zostali bardzo ciepło przyjęci, a Brazylijczycy kojarzyli Europejczyków bardzo dobrze, bo utkwił im w pamięci twardy pojedynek ich pupili, Canarinhos, w ćwierćfinale Mundialu sprzed prawie 3 lat – Brazylia poległa 2-4. Niech o emocjach związanych z tym meczem świadczy miano, jakie nadały mu ówczesne media. Zażarty bój obu reprezentacji przeszedł do historii jako Bitwa o Berno (Berno było gospodarzem finału mistrzostw). To jeszcze nic. Sława węgierskich graczy była tak duża, że przekroczyła brazylijskie granice. I tak. Ogólnie dodam, że klub był "rozchwytywany" i gdyby nie umowa z Flamengo, to istniałaby możliwość zwiedzenia całego kontynentu. Wszędzie mogli liczyć na solidarność w związku z niesprawiedliwym traktowaniem przez FIFA i nałożeniem "politycznych" sankcji. Ok, narodowe związki w poszczególnych krajach ze strachu przed władzą FIFA "podkulały ogon pod siebie", ale zwykli ludzie i kluby wyrażały dezaprobatę takim postępowaniu i emanowały życzliwością dla Ferenca Puskása i jego kompanom. Dziennikarze również wtórowali kibicom. Dziennik Jornal do Brasil na łamach swej gazety piał z podekscytowania, nazywając cały zamysł z zaproszeniem mistrza Węgier mianem "rewelacyjny".
A teraz suche fakty i konkretne działania. W Argentynie chęć sparingów z Honvédem wyraziło 5 uznanych klubów pierwszoligowych, z River Plate i Boca Juniors na czele. Dodatkowo miały one wywierać nacisk na Argentyński Związek Piłki Nożnej (AFA), by nie zgadzał się on z decyzją FIFA. W sąsiednim Urugwaju z kolei dobiegały głosy o chęci rozegrania meczu z tamtejszym klubem. Chodziło o "współ-hegemona" tamtejszej ligi – Nacional Montevideo. Idąc na dalej na północ, niecodzienna oferta padła ze strony Kolumbijczyków. Chcieli oni "znacjonalizować" Honvéd Budapeszt ("wkręcić" go w swoje struktury piłkarskie). W eterze była godna sumka 16 000 USD, którą miało wyłożyć kolumbijskie środowisko przemysłowe. I jeszcze na koniec propozycja z gorącego Meksyku. Podobnie jak Kolumbia – "wystrzelili z grubej rury" :) Tamtejsi włodarze piłkarscy "rzucili na stół negocjacyjny" możliwość współuczestnictwa klubu z Budapesztu w meksykańskiej ekstraklasie i do tego cała delegacja klubu miała być objęta azylem politycznym. No cóż, Węgrzy - z różnych przyczyn - nie wyrazili zgody na żadne wymienione powyżej propozycje. Jednakże i tak działo się sporo.
Ferenc Puskás swoje pierwsze kroki na brazylijskiej ziemi postawił w poniedziałek, 14 stycznia 1957 roku. Wtedy to samolot z ekipą Honvédu Budapeszt na pokładzie po locie z Mediolanu wylądował w Rio de Janeiro, na starym lotnisku Galeão. Piłkarze zostali serdecznie przyjęci przez lokalnych fanów futbolu, którzy przybyli bardzo tłumnie. Nie inaczej było również na pierwszym treningu europejskiego zespołu, który miał miejsce w Gávea – południowej dzielnicy miasta. Węgrów przyjęto "z honorami", gdyż zaproszono ich do eleganckiego Palácio Guanabara na audiencję u ówczesnego burmistrza Rio de Janeiro, Francisco Negrão de Lima. Początek iście królewski – sami przyznacie. Klubowi oficjele z CR Flamengo pewnie zacierał żwawo ręce. Musicie zdawać sobie sprawę, że zaplanowane sparingi nie miały być dla brazylijskiej drużyny wyłącznie próbą zmierzenia piłkarskich umiejętności z utytułowanym rywalem. Co to, to nie. Bardzo ważny był aspekt pozasportowy – finansowy (a jak :P). Klub plany powiększenia swojego budżetu opierał na popularności węgierskich graczy, wśród fanów brazylijskich – wspominałem wam już o Mundialu 1954. Idea była prosta: węgierscy graczy mieli przyciągać kibiców i zainteresowanie sponsorów, co miało przełożyć się wreszcie na pieniądze. Wszystko "wypaliło". Zadowolenie byli wszyscy.
Teraz piłka! Pierwszy mecz rozegrano 5 dni po przylocie, 19 stycznia. CR Flamengo i Honved Budapeszt wyszli na murawę słynnego stadionu Maracanã w Rio de Janeiro. Kibice nie zawiedli – 113 629 widzów na trybunach. Ha, przecież to prawie dwa Stadiony Narodowe w Warszawie! Ja wiem - pewnie się powtarzam - że to były inne czasy, inne przepisy bezpieczeństwa i w ogóle "przymykanie oko" na przepisy (Ba, przecież to "południowcy"! :D). Ale widownia ponad 100-tysięczna zwłaszcza na mecz towarzyski, wrażenie robić po prostu musi. Wśród "VIP-ów" obecny był sam Prezydent Republiki Brazylii – Juscelino Kubitschek. Drużyny rywalizowały o symboliczny puchar, Trofeu Ponto Frio. Jeżeli chodzi o sam wynik meczu to zgromadzeni tam kibice bynajmniej nie narzekali na brak emocji. Strzelono aż 10 goli. Ku uciesze zdecydowanej większości, to zespół z Rio de Janeiro mógł cieszyć się z odniesionego triumfu. Popularni Rubro-Negro (pl. Szkarłatno-Czarni) wygrali 6:4. W obu zespołach wyróżniali się ich kapitanowie – w Honvedzie to oczywiście Ferenc Puskás, a po brazylijskiej stronie był nim Evaristo de Maceda. Obaj panowie dwa razy umieścili futbolówkę w siatce przeciwnika. Jednak pochylę się krótko nad osobą brazylijskiego snajpera. Wyprzedzę fakty, gdyż Evaristo bodajże w każdym meczu swojego teamu przeciwko Honvédowi w 1957 roku strzelał minimum jedną bramkę. Ten wybitny napastnik miał nawet dwusezonowy epizod w wielkim europejskim klubie, w którym w czasie grał również...Ferenc Puskás. Nie zdradzę wam jeszcze o jaki klub tu mowa, to będzie dla niektórych niespodzianka i ujawnię ją swego czasu. Co do porażki Węgrów to pojawiły się głosy, że bardzo przyczynił się do niej kwestia aklimatyzacji graczy, a mówiąc ściślej jej brak. Nie od dziś wiadomo, że jakiś okres po odbyciu tak dalej podróży, o wysokiej rozpiętości stref czasowych organizm ludzki dopada kryzys. Zwłaszcza to jest widoczne w kierunku wschód-zachód. Może niektórzy z was pamiętają, wybaczcie że wtrącę, Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Salt Lake City w 2002 roku. Wtedy w roli faworytów na olimpijskie skocznie jechali Austriacy, którzy osiągali bardzo dobre wyniki w trakcie sezonu olimpijskiego. Na samych zawodach docelowych była jednak klapa. Za główny powód klęski podano właśnie błąd związany z terminem przylotu i aklimatyzacją organizmu. Być może tak samo było w przypadku rywalizacji na Maracanie. Jednak nie ma co się rozwodzić nad tym dłużej, bo ranga widowiska nie jest adekwatna ku temu.
Cztery dni później, 23 stycznia, odbyło się natomiast spotkanie przeciwko Botafogo. Tym razem odnieśli zwycięstwo nad brazylijską ekipą (4:2). Ferenc Puskás znów wsparł swoją drużynę strzeloniem bramki. To był swoisty rewanż, za mecz obu ekip rok wcześniej (zakończony zupełną klapą Botafogo). Wtedy to na Stadionie Ludowym w Budapeszcie padł wynik 6:2 dla gospodarzy. Już do połowy było "pozamiatane" – 5:0! Ferenc, co chyba was nie dziwi, także wpisał się listę po strzale z 12 metrów w 42 minucie spotkania. Myślenie jednak, że Botafogo to jacyś "kelnerzy" to totalna bzdura! Fakt, dostali cięgi w dwóch tych spotkaniach (w sumie 10 goli stracili), ale to nie wynika z ich słabości tylko ówczesnej potęgi Madziarzy. Wyobraźcie sobie, iż część piłkarzy z kadry Botafogo było powołanych na Mundial 1958 w Szwecji. Impreza to nie byle jaka – rozpoczęła "złote lata" Reprezentacji Brazylii na arenie międzynarodowej. Dobrze, w pierwszym spotkaniu wystąpił tylko jeden zawodnik tamtego genialnego składu Canarinhos, za to jaki! Chodzi o genialnym Garrincha, którego niektórzy stawiają nawet wyżej w hierarchii niż Pelé. Na razie tyle o tym wspaniałym dryblerze, ale jeszcze do niego wrócę, gdyż pokazał "moc" w jednym z następnych meczów przeciwko ekipie mistrza Węgier.
W historii zapisało się spotkanie nr 3 brazylijskiego tournée. 27 stycznia (są również dane o 26 stycznia) doszło do wielkiego rewanżu CR Flamengo-Honvéd Budapeszt. Ferenc Puskás był wtedy wielki! Dał upust swojemu geniuszu wzbogacając swój dorobek klubowych goli aż o 4 trafienia (są też dane, że strzelił wtedy "tylko" 3 bramki)! Paradoks tego meczu polegał na tym, że wynik był dokładnie taki sam jak w pierwszym meczu, czyli 6:4. Jednak z ogromną różnicą, bo tym razem zespół Puskása poczuł smak zwycięstwa. W zasadzie Honvéd "załatwił" przeciwnika w ciągu zaledwie 10 minut, gdzie sobie postrzelał aż miło. Później nieco się wycofali, skupiając nad utrzymaniem tego co mają. Ich przeciwnicy też pragnąc uniknąć blamażu "na swoim podwórku" zakasali rękawy i ustrzelili 3 bramki. Wystarczyło to wyłącznie do zmniejszenia rozmiarów klęski. Aha...mecz ten nie rozegrano w Rio de Janeiro. Udano się do położonego "nieco" dalej, największego miasta Brazylii – São Paulo. Tym razem piłkarze Honvédu mieli zaszczyt bytować w znanym Othon Palace Hotel, który znajdował się w zabytkowym centrum miasta, Praça do Patriarca. Miejsce co prawda inne, aczkolwiek rozjemca ten sam – mecz sędziował Brazylijczyk Mário Vianna, który zewsząd słyszał słowa uznania za odpowiednie prowadzenie gry. Piłkarze biegali po murawie legendarnego Pacaembu. Co do frekwencji to nic wam niestety nie przekaże, gdyż jej nie ujawniono, aczkolwiek mówi się, że stadion był "zapakowany":) Ten mecz również ma pasjonującą historię...organizacyjną. Otóż, to że w ogóle do niego doszło było możliwe dzięki uchyleniu zakazu/ostrzeżenia nadanego przez brazylijską organizację FPF, która zarządzała wszystkimi turniejami piłkarskimi na terenie Sao Paulo i okolic. Ów zakaz/ostrzeżenie oczywiście był odpowiedzią na "sugestie" ówczesnej CBF i FIFA o zawieszeniu Honvédu Budapeszt. Idea natomiast by rozegrać spotkanie właśnie w São Paulo wypłynęła od dwóch podmiotów. Mowa tu o Kampanii Papierosowej Sudan (reprezentowanej przez Saula Agostinho Janequine) i Rádiu Bandeirantes (reprezentowanego przez Murilo Leite). Oczywiście dogadali się z przedstawicielami obu zespołów, czyli Walterem Fadelem i Emilem Österreicherem.
Jeszcze krótko o kolejnym spotkaniu z CR Flamengo z 2 lutego. Piłkarze powrócili na stadion Maracanã w Rio de Janeiro. Znowu swoją wyższość pokazał Honved, zwyciężając nieznacznie 3:2 (gol naszego Ferenca). Ważniejsze rzeczy działy się w kolejnym spotkaniu i ostatnim na brazylijskiej ziemi. Miałem powrócić do tematu Brazylijczyka Garrinchy i to czynię. Był on w tym spotkaniu klasą samego siebie. Pokazał kawał znakomitego piłkarstwa na najwyższym poziomie, okraszonym umiejętnościami technicznymi, z których słynął. Mianowicie w dniu 7 lutego doszło do niecodziennego spotkania, które śmiało można nazwać historycznym. Przeciwko Honvédowi wyszła jedenastka połączonych sił...CR Flamengo i Botafogo. Dwie ekipy, które mówiąc delikatnie, nie darzą się sympatią zjednoczyły szeregi przeciwko wspólnemu "wrogowi". To tak jakby na sparing "zeszłaby się" Legia z Lechem czy Wisła z Cracovią. Obrazek kiedy gracze obu zwaśnionych brazylijskich zespołów idą ramie w ramię daje wiary w ludzi i pokazuje, że futbol potrafi także łączyć. Oby więcej takich idei i zachowań. Nawet ponoć zawodnicy po brazylijskiej stronie mieli do przerwy grać w koszulkach jednego zespołu, a po przerwie drugiego :))) Przynudzam jak zawsze :D Teraz wynik. Węgrzy musieli przełknąć gorzką pigułę – 2:6. Znowu Ferencowi udało się zdobyć bramkę.
Węgierskich piłkarzy czekała jeszcze jedna przygoda. Mieli rozegrać ostatnie dwa mecze z CR Flamengo...w stolicy Wenezueli, Caracas. Musieli w tym celu udać się aż 4500 km na północ. Cała impreza nie byłaby możliwa, gdyby nie zabiegał o to mieszkający w Wenezueli biznesmen baskijskiego pochodzenia – Sabin de Zenarutxabeitía. Konto Honvédu za ten "wypad" miało się wzbogacić o kolejne 7 000 USD. Same mecze rozgrywane były w niecodziennej panoramie. Mianowicie stołeczny obiekt na którym miała toczyć się gra - Stadion Olimpijski (UCV) - był uniwersyteckim miejscem, przeznaczonym do rozgrywania meczów...baseballowych! Widać silne wpływy amerykańskie :) Na co dzień był on "domem" takich klubów jak: Leones del Caracas (Lwy Caracas) i La Guaira Sharks (Rekiny Guairy). Tak tylko to wymieniam, szeroko się uśmiechając widząc te nazwy :D Pierwszy mecz rozegrano 16 lutego i padł on łupem brazylijskiej jedenastki, która wynikiem 5:3 odprawiła swoich rywali. 3 dni później rozegrano rewanż, w który pięknie zakończył tą meczową tułaczkę. Tym razem obie ekipy zagrały na remis (1-1). A nasz Ferenc? W pierwszym spotkaniu musiał się zadowolić jednym golem, a w rewanżu najprawdopodobniej nie zagrał (bynajmniej nie mam takiej informacji). Jeszcze powiem o niezwykłej otoczce pierwszego pojedynku. Uroczyste wprowadzenie piłki do gry (ang. kick-off) wykonał Rafael Herrera Tovar – wiem, że nic wam to nazwisko nie mówi. Ten pan, który był wówczas na stanowisku dyrektora Narodowego Instytutu Sportu w Wenezueli, miał również...stopień wojskowy - podpułkownik! Hmmm...miał coś wspólnego z Puskásem :) Nawet jest takie rozpowszechnione zdjęcie z ceremonii otwarcia, kiedy ów wojskowy ubrany w mundur "zamaszyści" wykopuje futbolówkę. Był też inne zdarzenie warte napisania. Gdzie męska rywalizacja, tam też są piękne kobiety. "Ozdóbką" spotkania była Susana Dujim. Owa panna/pani przed pierwszym gwizdkiem (po raz kolejny sędzią był Mário Vianna) wręczała okolicznościowe bukiety kwiatów Puskásowi i Evaristo, kapitanom drużyn. Dla Wenezuelczyków możliwość zobaczenia tak silnych zespołów była wartością samą w sobie. Zdarzało się, że gościli zespoły z Europy (Portugalia, Hiszpania, Włochy), ale jeszcze tak "egzotycznego" Węgry to nie uświadczyli. Do tego ów mecz był znakomitym "otwarciem" wenezuelskiej piłki. Właśnie od sezonu 1957 w Wenezueli wprowadzono zawodową ligę.
Wycieczka pt. "Brazylia+ 1957" zbliżała się nieuchronnie do swego kresu. Przed graczami stanął dylemat co robić: wracać do domu czy zostać na obczyźnie. Większość wybrała opcję powrotu. Jedynie Ferenc Puskás wraz bodajże z 3 innymi kolegami z klubu oraz osobą trenera, Jenő Kalmára, podjęli decyzje że będą szukać szczęścia w piłce zachodniej. Moi mili, właśnie teraz już jest definitywny koniec ery legendarnej węgierskiej Złotej Jedenastki. Nigdy już "kraj znad puszty" nawet nie zbliży się do poziomu "Puskás&Friends". Tak, niczym polskie piłkarstwo, osiądą na całkowitej europejskiej przeciętności – powiedzmy, że na peryferiach wielkiej piłki, gdzie sam awans na Mundial i Euro jest sporym sukcesem. Wróćmy jeszcze do piłkarzy Honvédu. Ich powrót przebiegał bardzo różnie. Jedynie József Bozsik bezpośrednio z Caracas udał się do rodzimego Budapesztu (na stałe rozdzieli się z Ferencem). Droga innych była bardziej zagmatwana. Pewna grupa zawodników została zatrzymana w Wenezueli do czasu, aż wyrobione zostaną im wizy do poszczególnych zachodnioeuropejskich państw czy Brazylii (parę dni oczekiwania). Natomiast grupa 7 zawodników powracała do kraju przez szereg przystanków. Trasa ich podróży wyglądała tak: Caracas (Wenezuela) – Dakar (Senegal) – Lizbona (Portugalia) – Amsterdam (Holandia) – Wiedeń (Austria) – Budapeszt (Węgry).
Po przyjeździe do domu zawodnicy łatwo nie mieli. Może podam przykład bramkarza Gyula Grosicsa. Już na granicy węgierskiej wyczekiwał na niego samochód. Zabrano go na przesłuchanie i następnie do więzienia. Na szczęście na krótko, tak że mógł wrócić do rodziny i gry w klubie. W zasadzie kary uniknęło 4 graczy (Lajos Tichy, Ferenc Machos, István Solti i Tibor Palicskó), gdyż nie brali udziału w wyprawie. Jakości klubu z Budapesztu po ucieczce niektórych jego graczy wyraźnie spadła. W sezonie 1957 zajęli w lidze przedostatnie, 11 miejsce i nie spadli do 2 ligi tylko dlatego, że liga została zreformowana. Na kolejny tytuł mistrzowski musieli czekać około 25 lat. Udało im się jedynie zwyciężyć w 1959 roku w Pucharze Mitropa (zawody średniej rangi) oraz 5 lat później w Pucharze Węgier. Przed Ferencem Puskásem natomiast "druga młodość"..., ale o tym moi mili dowiedzie się już niebawem, w ostatniej części opowieści o tym niezwykłym człowieku. Tymczasem bardzo dziękuję za przeczytanie i zapraszam do następnych wizyt. Trzymajcie się ciepło. Czołem! :-)