Translate

niedziela, 31 maja 2015

(Temat 32) España 2015

Kolejny wspaniały sezon ligi hiszpańskiej przeszedł już do historii. Były emocjonujące mecze, padało wiele bramek a na stadionach żywiołowo dopingowali kibice. Na ustach cisną się same "ochy" i "achy". Nie pierwszy raz najwyższe laury były wewnętrzną sprawą dwóch klubów, czyli FC Barcelony i Realu Madryt. Pewnie wielu ten duopol mierzi czy wręcz irytuje, ale nie da się ukryć, że przynosi on wielki "plus". Rzecz w tym, iż taki stan obie drużyny mocno "nakręca" i pozwala to wykrzesać z nich wszystko co najlepsze. Ostatni okres z pewnością dla Realu nie należy do udanych. Ba, patrząc na ambicje włodarzy madryckiej drużyny można tu mówić nawet o upokorzeniu. Na mistrzostwo Hiszpanii czekają już trzy lata i co najmniej przez następne 12 miesięcy jeszcze sobie muszą poczekać. Z krajowego pucharu "wylecieli" już na etapie 1/8 i co gorsza - okazali się słabsi od lokalnego Atlético Madryt. Z tym samym przeciwnikiem polegli zresztą w "Superpucharze", który rozpoczynał sezon. Wreszcie "Królewscy" nie powtórzyli ubiegłorocznego sukcesu i nie weszli do finału prestiżowej "Ligi Mistrzów". Tego wszystkiego było stanowczo zbyt wiele i Carlo Ancelotti musiał stracić stanowisko trenera. Apetyty były jednak ogromne, czego dowodem była ofensywa transferowa. Takie nazwiska jak Tono Kroos, James Rodríguez, Keylor Navas czy Gareth Bale (przyszedł w 2013 roku) robią ogromne wrażenie i stanowią rzeczywiste wzmocnienie. Jak widać było to za mało na Barcelonę. No i właśnie, to "Barça" jest ogromnym zwycięzcą ostatnich miesięcy. Oprócz zdobytego nie tak dawno 23 tytułu mistrzowskiego, mają okazję "na dniach" sięgnąć po dwa inne puchary. Najpierw na rozbudzenie emocji zagrają w finale "Pucharu Króla" (i to na własnym obiekcie!), aby później stoczyć decydujący bój o triumf w "Lidze Mistrzów". Dla fanów "Dumy Katalonii" najbliższe tygodnie mogą być ogromnie radosne.
Wracając na niwę "Primera División" warto zastanowić się co zaważyło o klęsce Realu. W sumie zabrakło im tylko dwa punkty do wielkiego katalońskiego rywala. Rzucają się w oczy 3 aspekty mogące wyjaśnić ich niepowodzenie. Po pierwsze, na przestrzeni wszystkich kolejek prezentowali bardzo nierówną dyspozycję. Imponującą serię kolejnych zwycięstw mieszali z serią spotkań nieudanych. Barcelona za to była niezwykle powtarzalna i w zasadzie nie gubili punktów w dwóch meczach z rzędu. Największa zadyszka Realu miała miejsce od lutego do połowy marca, gdzie w 7 spotkaniach ugrali ledwie 10 puntów. Kłopoty rozpoczęły się po rozegraniu meczu z Sevillą FC (pojedynek przełożony z grudnia). Po drugie, mają stosunkowo spore "dziury" w formacjach defensywnych. Łącznie 38 puszczonych bramek to mimo wszystko zbyt dużo (średnio bramka na mecz). Tradycyjnie już byli słabsi w tej materii od Barcelony (prawie dwa razy szczelniejsza obrona - 21) oraz trzech innych zespołów. Przykro to powiedzieć, ale Iker Casillas chyba najlepsze lata ma już za sobą i jego czas w Realu raczej zmierza ku końcowi. Jest wspaniałym bramkarzem, ale ostatnio nad wyraz często zdarzają mu się "kiksy" i nie najlepsze decyzje (tak w klubie, jak i w reprezentacji). Oczywiście ilość traconych bramek nie tylko obciążą jego osobę, ale w znacznym % i owszem. No i wreszcie po trzecie - kompleks Atlético. O tak, w ostatnim czasie wyjątkowo nie radzili sobie w starciach z "klubem zza miedzy". Piłkarze Diego Simeone musieli znaleźć "złoty środek" na "Los Blancos", bo na ostatnie 8 spotkań wygrali aż cztery i tylko w jednym zostali pokonani! Chyba klęska z nimi w finale "Ligi Mistrzów" (2014 rok) podziałała niezwykle mobilizująco. No cóż, swoją postawą w dużej mierze przyczynili się do "ubogich zbiorów" Realu z ostatnich 12 miesięcy.
Kto wie czy rywalizację klubową nie zakrył pojedynek "na gole" piłkarzy. Mowa o - nie może być inaczej - wyścigu Cristiano Ronaldo i Lionela Messiego. Ta para elektryzuje świat piłki już kawał czasu i...bardzo dobrze! Przed ich erą w piłce panowała doktryna o pilnowaniu własnej bramki. Futbol stawał się coraz bardziej siłowy i ogromne znaczenie miała motoryka. Nie ma co twierdzić, że obecnie jest jakoś inaczej - bo nie jest. Ale wspomniana dwójka swoim talentem udowadnia, że piłka może być i efektywna i efektowna, co tylko może cieszyć kibica. W tym sezonie ich personalna rywalizacja odbywała się w rekordowej aurze. Wyczyn sprzed roku powtórzył Ronaldo, który został królem strzelców całych rozgrywek. Zdarzyło mu się to już 3 raz w karierze - czym zrównał się z Messim - ale co najważniejsze, ustrzelił rekordową dla siebie liczbę bramek (aż 48!). Jest to drugi wynik w historii "Primera División" po...Messim (50 bramek). Pierwsza część sezonu była niezwykle udana dla Portugalczyka i mówiło się wtedy, że może nawet przekroczyć granicę 60 goli. Czas pokazał, że nie jest to takie łatwe. Na pewno na jego tegoroczny strzelecki rezultat wpłynęła duża liczba egzekwowanych rzutów karnych i gdyby zachował w nich 100 % skuteczność to doścignąłby historyczny wyczyn Argentyńczyka. Ponadto należy zdawać sobie sprawę, że "pod Ronaldo" gra cały zespół i sam zawodnik często zachowuje się samolubnie pod bramką przeciwnika. Oczywiście popularnemu "CR7" nie należy zbytnio ujmować jego piłkarskiej klasy, bo naprawdę prezentował wyborną formę.
Messi nie jest aż tak pazerny na bramki i często asystuje kolegom. Lionel w tym sezonie ligowym uzbierał 43 bramki, dzięki czemu jest na pierwszym miejscu wszech czasów pod względem łącznej liczby zdobytych goli (284 trafień). Z pewnością jest to jego najlepszy sezon od dłuższego czasu. Wpływ na to miała dyscyplina żywieniowa (zrzucił zbędną tkankę tłuszczową) i znakomita atmosfera w zespole. Nie da się ukryć, że w tym aspekcie Katalończycy górują nad kastylijską drużyną. Filozofią "Barçy" zawsze była gra drużynowa i ambicje piłkarzy miały się temu podporządkować (idea, aby w 2009 roku Zlatan Ibrahimović przyszedł do zespołu była idiotyczna). Były obawy jak będzie wyglądać relacja Messiego z Neymarem, a później z Luisem Suárezem. Te rozterki okazały się jednak "małą histerią", bo wspomniani piłkarze znakomicie się zrozumieli i potrafią uzupełniać się na boisku. Ta fantastyczna południowoamerykańska trójka w samych tylko hiszpańskich rozgrywkach ustrzeliła 81 bramek (na 110 bramek FC Barcelony). Także pod względem liczby asyst prezentowała się imponująco. Gracze ci stanowili czołówkę najlepiej podających w zespole i uczynili to 39-krotnie (ok. 50% całej drużyny). Widać, że każdy zna swoje miejsce w ekipie i widać tu mądrość samych zawodników. Neymar i Suárez jak wchodzili do zespołu to posłusznie podporządkowali się klubowym liderom i strzelanie goli nie było ich priorytetem. Obecnie wszystkich trzej łączy stosunki przyjacielskie, grają zespołowo a po meczach robią sobie wspólne "fotki". To czyni zespół silnym.
W "Lidze Mistrzów" obaj zawodnicy tworzą historię. Mają po 77 trafień i ex aequo prowadzą w klasyfikacji wszech czasów. W tegorocznej edycji obaj zgromadzili po 10 goli i okupują pierwsze miejsce, aczkolwiek przed Messim jeszcze wielki finał i może poprawić swoje indywidualne strzeleckie osiągnięcia. Ronaldo ma już 30 "wiosen na karku" i powoli jego forma będzie spadać. Swoich piłkarskich wyczynów na iberyjskiej ziemi może nawet nie powiększyć - pojawiły się bowiem informacje, że może opuścić klub z "Santiago Bernabéu". Najprawdopodobniej jednak przez najbliższe sezony będzie przywdziewał biały trykot Realu. Przed Messim natomiast jeszcze kilka lat gry na wysokim poziomie. Jeśli będzie się "dobrze prowadził" i omijać go będą kontuzję to może jeszcze pobić wiele piłkarskich rekordów (czy poprawiać rekordy należące do siebie). Starczy na dzisiaj. Najbliższe tygodnie to "spijanie samej piłkarskiej śmietanki", tak więc na brak emocji żaden fan piłki narzekał z pewnością nie będzie. Nie ma co dłużej się nad tym rozwodzić, bo może to posłużyć za treść następnych postów (artykułów). Nie przedłużając - dzięki za wytrwałość, bezczelnie proszę o więcej i miłego dnia/wieczoru. Czołem! :-)

sobota, 23 maja 2015

(Temat 31) Mecze piłkarskie z polityką w tle

Część II

...
Piłkarskie embargo
Eliminacje EURO 1992 okazały się wielkim sportowym sukcesem Jugosławii. Nikt nie strzelił więcej bramek od nich (24 w 8 meczach) i obok Francji pozostawili po sobie najlepsze wrażenie. Nic to jednak, bo na krótko przed rozpoczęciem docelowej imprezy Jugosłowian z hukiem pozbawiono możliwości sportowej rywalizacji. Absencję na szwedzkich stadionach zawdzięczają pośrednio ONZ, które uchwaliło rezolucję ws. wojny w Bośni i Hercegowinie (1992-1995). W niej prawnie zdyscyplinowano państwo jugosłowiańskie, które było czynnie zaangażowane w konflikt. FIFA nie zastanawiając się zbytnio podjęła decyzję o zawieszeniu bałkańskiej reprezentacji. Na jej miejsce zaproszono Danię, która (o ironio!) sięgnęła po tytuł mistrzowski. Dramat Jugosławii zaś rósł. Przez 2,5 roku nie zagrali ani jednego międzynarodowego spotkania, aż do Eliminacji Mistrzostw Świata 1998 nie mieli prawa uczestniczenia w żadnym wielkim turnieju i wreszcie najważniejsze - kraj rozpadł się. Abstrahując od zasadności kroków podjętych przez ONZ i FIFA, to powstaje niemały dysonans poznawczy. Bowiem taka np. Rosja najeżdża w ostatniej dekadzie dwa inne państwa (Gruzja i Ukraina) i mimo to jej piłkarski zespół nie doświadczył niemiłych konsekwencji. Widać są równi i "równiejsi".
Gniew dyktatora
Jest to jeden z najsłynniejszych rzutów wolnych w historii piłki. Impreza: Mistrzostwa Świata 1974. Miejsce: Gelsenkirchen. Mecz: Zair-Brazylia. W 85 minucie prowadzący 3:0 piłkarze "Canarinhos" wykonują rzut wolny. Sytuacja nabiera znamion absurdu, kiedy z muru wybiega afrykański zawodnik - niejaki Mwepu Ilunga - i wykopuje futbolówkę (filmik powyżej). Czyni to przed gwizdkiem arbitra (żółta kartka), czym nie jeden kibic mógł pukać się w czoło. Odebrano to jako ignorancję przepisów. W rzeczywistości miała być to świadoma manifestacja pewnego sprzeciwu (swoje też mogła zrobić presja i piłkarska indolencja). Cała afera dotyczyła Mobutu Sese Seko - ekstrawaganckiego dyktatora Zairu. Był to człowiek hojny, aczkolwiek mający zmienne nastroje. Sam awans na mistrzostwa był już ogromnym sukcesem "Panter", które zostały pierwszym "czarnym" zespołem z Afryki, który doświadczył takiego zaszczytu. Mobutu w nagrodę "sypnął" graczom mieszkania i samochody, a jeszcze w perspektywie miały być wielkie pieniądze. Jego pupile jednak przegrały pierwsze spotkanie i przed potyczką z Jugosławią poszedł sygnał, iż "kasy" nie będzie. Zniechęceni piłkarze polegli aż 0:9, co Mobutu spodobać się nie mogło. Pojawiła się groźba, że w przypadku porażki z Brazylią (wyżej niż 0:3) mogą mieć problem z zobaczeniem jeszcze swych rodzin. Piłkarzom udało się zmieścić w "limicie", zaś Ilunga za swój wybryk chciał otrzymać czerwoną kartkę - swoisty "prztyczek w nos" zairskiego przywódcy.
Rewolucja
Już chociażby w okresie II Wojny Światowej węgierska piłka nożna służyła jako polityczne narzędzie. Węgry rozgrywały mecze aż do 1943 roku, zresztą 5 pojedynków stoczyły z głównym agresorem wojny - Niemcami. Były z nimi w sojuszu, a ponadto łączyła je podobna doktryna państwowa. Spotkania piłkarskie miały ostentacyjnie pokazywać solidarność krajów, pomagającym niemieckim aspiracjom podboju świata. I tak mecze z Italią, Chorwacją czy Rumunią były na porządku dziennym. Po wojnie nastał czas rządu komunistycznego, który sport wykorzystywał do wzmacniania swego reżimu. Węgrzy wówczas dochowali się wspaniałej drużyny, która w pewnej mierze utrzymywała niezadowolenie społeczne w ryzach. Spektakularna klęska w finale Mistrzostw Świata 1954 (2:3 z RFN) dokonała "naruszenia fundamentów". Wreszcie w październiku 1956 doszło do wojny domowej. Ludzie mieli m.in. dość poziomu jakości życia i wzięli sprawy w swoje ręce. Wiele wigoru i wiary dał społeczeństwu rezultat towarzyskiego meczu ich drużyny z graczami ZSRR. W Moskwie "główny wróg" został pokonany 1:0. Ostatecznie rewolucję krwawo stłumiły czołgi radzieckie, które przybyły z "bratnią pomocą" swym towarzyszom.
Równoleżnik 38
Chyba mało kto nie słyszał o Korei Północnej. Kraj permanentnej komunistycznej indoktrynacji, "ruchomych obrazów", wielkiej armii i głodu. W takiej atmosferze futbol musi mieć swoją "specyfikę". Dla Azjatów losowanie Mistrzostw Świata 2010 najszczęśliwsze nie było. Brazylia, Portugalia i WKS to "egzekucja". Północnokoreańscy gracze pomimo braków w umiejętnościach mogli jednak budzić podziw, gdyż emanowała z nich ogromna determinacja - wszakże nie wolno zawieść narodu i "umiłowanego przywódcy". Władze zachęcone udanym występem w pierwszym meczu (1:2 z "Canarinhos"), postanowiły potyczkę z Portugalią transmitować "na żywo". Piłkarze nie wytrzymali "ciśnienia" i polegli aż 0:7 (ich "rekord"). Najwyższym dygnitarzom państwowym to się nie spodobało i ponoć po powrocie do domu zawodnicy trafili do ciężkich obozów pracy (informacje nie potwierdzone, ale możliwe). W przeszłości już takie "rewelacje" się pojawiły. Powodem była porażka z...Portugalią (3:5, przy prowadzeniu 3:0). Nie pomogło nawet wcześniejsze zwycięstwo nad Włochami (1:0). Ech...taki kraj. Żaden piłkarz i nikt z delegacji nawet nie pomyślał w RPA o ewentualnej "dezercji". Dlaczego? "Na roboty" poszłyby ich rodziny (podobno sankcje nakładane są nawet na potomków i dalszych krewnych "zdrajców"!). Wielka żenada związana była z ich "kibicami". W Afryce dopingowali im...Chińczycy, poprzebierani w barwy swych "idoli". Mecze z "braćmi z południa" wychodzą z ram stricte sportowej rywalizacji. Tego rodzaju rywalizacja tylko raz miała miejsce na terytorium Korei Północnej. Było to w 1990 roku i przy 150 000 widzach gospodarze wygrali 2:1 (to ich jedyny triumf nad tym przeciwnikiem).
Dron
Życie rodzi niezwykłe historie. Jeden z nich miał miejsce w październiku 2014 roku. Mecz Serbia-Albania (Eliminacje EURO 2016) to mieszanka wybuchowa. Obie nacje są od dawna są zwaśnione, gdzie o Kosowo (parapaństwo, zamieszkane głównie przez Albańczyków i które Serbia uważa za swoje terytorium) zażarcie się kłócą. Niemal do końca pierwszej połowy atmosfera była znośna. Jednak gdy albański gracz przygotowywał się do wykonywania stałego fragmentu gry, w jego kierunku pofrunęły petardy serbskich "kibiców". To jednak była tylko "przystawka" do "dania głównego". Nad stadionem pojawił się dron z przyczepioną flagą tzw. "Wielkiej Albanii" (nawiązująca do zjednoczenia ziem albańskich). Tkaninę przejęli piłkarze i doszło do "zadymy" (zdjęcie powyżej). Mecz przerwano (przy stanie 0:0), a kiedy Reprezentacja Albanii odmówiła dalszej gry - zawody zakończono. Ponoć powodyrem był brat premiera Albanii, niejaki Olsi Rama. Miał on ze strefy VIP niesławny dron sterować pilotem. Całe te wydarzenia miały miejsce na krótko przed wizytą szefa albańskiego rządu (Edi Rama) w Serbii. Wydarzenie bez precedensu od niemal 70 lat (ostatecznie delegacje obu państw spotkały się 10 listopada)! Wcześniej Edi Rama w rozmowie z serbskim ambasadorem powiedział: „Serbia nie jest już wrogiem Albanii”. Miły i potrzebny gest - oby nie kurtuazyjny. Bilans "bałkańskiej bitwy": walkower 3:0 (na korzyść Serbii), -3 punkty (Serbia), dwa mecze eliminacyjne przy pustych trybunach (Serbia) oraz 100 000 € kary (Serbia i Albania). Obie strony "solidarnie" odwołały się od decyzji UEFA.
Anschluss
W czerwcu 1938 miało dojść do meczu Austria-Szwecja w ramach Mistrzostw Świata 1938. Stadion w Lyonie nie uświadczył jednak obu zespołów (walkower dla Szwedów). Przyczyną tego było wydarzenie sprzed 3 miesięcy, które dotknęło państwo austriackie. Mowa o napaści nazistowskich Niemiec na Austrię, w wyniku czego druga strona...przestała istnieć (zostali "wchłonięci" przez swych agresorów). Na turnieju część austriackich piłkarzy reprezentowały Niemcy (ok. 40% całej kadry), które długo tam nie pobawiły. Drużyna "Die Mannschaft" potknęła się już na pierwszej przeszkodzie, którą była Szwajcaria (1:1 i 2:4). Kraj słynący z zegarków, banków i krowich dzwonów urasta tu do rangi symbolu - to sąsiad zarówno Niemiec, jak i Austrii. Życie na szczęście czasem bywa sprawiedliwe.
"Minuta ciszy"
To była niecodzienna sytuacja. Mieszanina powagi, śmiechu i zacnej porcji goryczy. Starcie Holandii z Brazylią (2:0) podczas drugiej fazy Mistrzostw Świata 1974 przeszło do historii nie tylko z brutalnej gry obu zespołów. Jego "bohaterem" został niemiecki sędzia, Kurt Tschenscher. Zarządził on bowiem tzw. "minutę ciszy". Sama idea takich gestów jest jak najbardziej pozytywna i stanowi piękną część świata piłki. Ten przypadek jednak budzi spore kontrowersje. Po pierwsze - arbiter "przypomniał" sobie o niej w...trakcie spotkania! W 10 minucie zatrzymał grę i piłkarze stanęli na baczność (zdjęcie powyżej). Po drugie zaś - upamiętniono osobę, która wywoływała różne odczucia (w tym negatywne). "Aferka" dotyczyła Juana Peróna, zmarłego dwa dni wcześniej prezydenta (raczej dyktatora) Argentyny.
Igrzyska skandali
Dwa lata po faszystowskich mistrzostwach świata, doszło w 1936 roku do jeszcze większego nieporozumienia. Przyznanie nazistowskim Niemcom organizacji Letnich Igrzysk Olimpijskich to po prostu kpina z idei sportu. Smutne, że "gangrena" panoszyła się również w turnieju piłkarskim. Już pierwszy mecz (Włochy-USA) pozostawił spory niesmak. Amerykanie długo skutecznie się bronili, co musiało rozwścieczyć Włochów. Na początku drugiej połowy miał miejsce haniebny incydent - poszkodowanych zostało dwóch graczy USA, a Achille Piccini odmówił opuszczenia placu gry. Niemiecki arbiter (Carl Weingartner) aż 3-krotnie nakazywał niesfornemu graczowi Italii zejście z boiska, ale te próby spaliły na panewce. Włoch grał dalej, w czym pomogli koledzy z drużyny, którzy "wytłumaczyli" sędziemu jego "błąd" (przytrzymywali go i zakrywali dłońmi usta!). Większy skandal wybuchł 5 dni później. W spotkaniu Peru-Austria (ćwierćfinał) doszło do dogrywki (2:2), w której norweski sędzia nie uznał Peruwiańczykom aż 3 bramek! Mecz przerwano na sekundy przed jego zakończeniem, kiedy gracze z Ameryki Południowej prowadzili już 4:2. Idealnym pretekstem było wtargnięcie na murawę peruwiańskich "fanów", którzy mieli być uzbrojeni i zranić jednego z austriackich zawodników (strona peruwiańska twierdziła, że to prowokacja). Oficjalny powód przerwania pojedynku? Nieregulaminowe wymiary boiska! Zarządzono powtórzenie starcia, lecz Peru na to nie przystało i manifestacyjnie opuściło Niemcy. W sprawę mogli być zaangażowani gospodarze, dla których triumf Latynosów byłby ideologiczną klęską (osoby o czarnej karnacji uważali za przedstawicieli "gorszej rasy człowieka"). I tak organizatorzy turnieju nie mogli być radzi, bo ich pupile wcześnie odpadli...jest to jakiś pozytyw.
Mecze, do których nie doszło
Przykłady pojedynków Peru-Austria i Austria-Szwecja nie należą niestety do rzadkości. W przeszłości (także tej bliskiej) bywało, iż z przyczyn natury czysto politycznej mecze piłkarskie nie udawało się rozegrać. Turniej Olimpijski 1980 został zbojkotowany przez część państw (powodem była wojna radziecko-afgańska). Do Moskwy nie pojechała m.in. Norwegia. W jej miejsce gospodarze zaprosili Finlandię - kraj częściowo zależny od Sowietów. Cztery lata później lwia część krajów komunistycznych zrewanżowała się "Zachodowi" i nie wzięli udziału w amerykańskich Letnich Igrzyskach Olimpijskich. W 1986 roku mistrzostwa globu miały gościć w Kolumbii. Ostatecznie z przyczyn gospodarczo-politycznych zrezygnowano z tej idei. Wybrano za to Meksyk, co zresztą wywołało głosy niezadowolenia (dobry temat na odrębny artykuł). We wrześniu 2007 roku nie doszło do dwóch pojedynków pomiędzy Armenią i Azerbejdżanem w ramach Eliminacji EURO 2008 (federacje nie porozumiały się co do miejsc rozgrywania spotkań). Oba kraje są skonfliktowane ze sobą i punktem spornym jest terytorium Górskiego Karabachu. Od tamtej pory międzynarodowi piłkarscy decydenci dbają o to, aby te reprezentacje nie trafiały na siebie w eliminacjach wielkich imprez. Takie rozwiązania uniemożliwiły rywalizację Gruzji z Rosją (Eliminacje EURO 2012) czy Gibraltaru z Hiszpanią (Eliminacje EURO 2016). Słodko-gorzka sytuacja miała miejsce podczas losowania aktualnych eliminacji. W normalnym trybie Hiszpanie trafili na zespół gibraltarski i zgodnie z regulaminem musiano dolosować ich do innej grupy. Może lepiej, że "dmucha się na zimne" aniżeli "udaje Greka" i później "budzi się z ręką w...nocniku".
Pora na Polskę
Już przed wojną w naszym kraju starano się obniżać znaczenie śląskich klubów. Tę niechęć czuć w przypadku słynnego gracza Ruchu Chorzów, Ernesta Wilimowskiego, którego nie zabrano na Turniej Olimpijski 1936 ("Biało-czerwoni" zajęli na nim 4 miejsce). Nadmierne spożywanie alkoholu było w tym przypadku raczej dobrym pretekstem (gwoli sprawiedliwości - Wilimowski lubił się "zabawić"). Nie można tu nie napisać o pojedynku Polska-ZSRR z 1957 roku (Eliminacje Mistrzostw Świata 1958). Zawsze starcia z naszym "wschodnim bratem" wywołują po naszej stronie ogromne emocje (czyt. bojowe). Już na początku radziecki zespół nie miał łatwo, kiedy cały chorzowski stadion (ok. 100 tysięcy!) ich wygwizdał. Naszym piłkarzom udało się sensacyjnie wygrać 2:1. Bohaterem został Gerard Cieślik, który 2-krotnie okazał się lepszy od legendarnego Lwa Jaszyna. Uradowani kibice swym pupilom...wymyli stopy. Ćwierć wieku później ma miejsce kolejne historyczne starcie z tym rywalem. Tym razem było 0:0, które smakowało jak zwycięstwo. Wynik ten bowiem pozwolił naszej reprezentacji zagrać w półfinale Mistrzostw Świata 1982, a dla przeciwników oznaczał powrót do domu. Należy pamiętać, że działo się to ledwie 8 miesięcy po wprowadzeniu w naszym kraju stanu wojennego. Powszechne były obawy, że wjadą do nas radzieckie tanki z misją pacyfikacyjną. Skutkiem tych decyzji politycznych był także bojkot naszej drużyny, która przed mistrzostwami nie rozegrała żadnego międzypaństwowego meczu. Remis na "Camp Nou" to także legenda "zdobyczy bitewnej" Zbigniewa Bońka. Popularny "Zibi" powędrował do polskich dziennikarzy z...koszulką ZSRR (zdjęcie powyżej). Tamten turniej przyniósł Polsce 3 miejsce na świecie.
Trochę dużo tych niemiłych historii, dlatego "na odtrutkę" coś pozytywnego. Dla dwóch państw Eliminacje Mistrzostw Świata 2010 były przełomowe. Choć sportowo było "cienko" (obie reprezentacje nie uzyskały awansu) to zyskały coś znacznie cenniejszego - pojednanie. No dobrze, tak różowo nie było, ale gesty normalizacji wzajemnych stosunków wykonano. Mowa o Armenii i Turcji. To bardzo radosna wiadomość, zwłaszcza kiedy pozna się ciężką historię obu krajów. Około 100 lat temu doszło do niebywałej zbrodni, w której Turcy wymordowali ok. 1,5 miliona Ormian! Już jedno istnienie ludzkie jest bezcenne, a przy takiej informacji rozum ludzki nawet nie jest w stanie pojąć rozmiarów okropieństwa. Co gorsza, do dziś Turcy nie przyznają się do dokonania rzezi i twierdzą, iż była to...epidemia. Tak czy inaczej rozegrano dwumecz (dwa zwycięstwa zespołu tureckiego), który zainicjował nowy etap w stosunkach obu państw. Pierwszy mecz w Erywaniu był zaskakująco spokojny - w armeńskiej stolicy sędzia pokazał tylko dwie żółte kartki. Rewanż był bardziej "bojowy", acz w granicach rozsądku. Nie obyło się niestety bez przykrych incydentów (np. gwizdy przy odgrywaniu hymnu Armenii), które jednak "zmalały" przy wymownym wypuszczeniu białych gołębi. Doszło do spotkań prezydentów obu państw, wznowiono stosunki dyplomatyczne i uzgodniono otwarcie granic. Hmmm...czyli się da. I jeszcze o meczu Argentyna-Holandia z Mistrzostw Świata 2014. Niezwykle "ciężki wybór" komu kibicować miała małżonka następcy holenderskiego tronu. Wszystko dlatego, iż z pochodzenia jest Argentynką. Ostatecznie para książęca wydała wspólne oświadczenie, iż będą dopingować zespół "Oranje". Taka o to zabawna historia na koniec.
Dojechaliśmy szczęśliwie do mety. Mam nadzieję, że dzisiejszy "wyścig" przypadł do gustu. Już niebawem dwa mecze naszej kadry, w tym bardzo ważny z Gruzją. Na pewno będą wielkie emocje. A już jutro dzień wyborów prezydenckich - nie agitując - nasza Polsko "kwitnij" nam! Co jeszcze? Nie rozrabiajcie ;) Trzymajcie się ciepło. Czołem! :-)

wtorek, 19 maja 2015

(Temat 30) Mecze piłkarskie z polityką w tle

Część I

Futbol to nie tylko emocje, rozrywka, pieniądze czy rywalizacja o sławę. Nierzadko kroczy obok tego wszystko również polityka. Ba, czasem nawet to ona wysuwa się na pierwszy plan. Czy to dobrze? Raczej nie, bo sport powinien być łączony z prawdziwymi wartościami, a nie służyć tak mętnemu celowi jak np. ta propaganda. Z drugiej zaś strony jedna z definicji polityki brzmi, iż jest ona działaniem służącym dobru wspólnemu - a więc czemuś jak najbardziej pozytywnemu. No dobrze, wystarczy tej terminologii. Dzisiejszy post posłuży ukazaniu relacji piłki nożnej z szeroko rozumianą polityką i ogranicza się do reprezentacji międzynarodowych. Opisane przypadki należą do bardziej popularnych i pikantnych, co tylko zapowiadać może ekscytującą lekturę. Uprzedzając fakty - pojawią się również polskie wątki.
Wojna
Już na początek "mocne uderzenie". Zdarzyło się kiedyś tak, iż mecz piłkarski wywołał rzeczywisty konflikt zbrojny między państwami. W 1969 roku Salwador podejmował u siebie Honduras (spotkanie w ramach eliminacji mistrzostw świata). Gospodarze okazali się być lepsi i wygrali 3:0, ale bynajmniej rezultat czysto sportowy w ogóle nie jest tu istotny. Armia Salwadoru najechała swoich sąsiadów, w wyniku czego śmierć poniosło ok. 3 000 ludzi (obie strony, w tym cywile). Po prawdzie trzeba powiedzieć, iż niesnaski na linii Salwador-Honduras istniały od dłuższego czasu i były związane z emigracją i osadnictwem salwadorskich chłopów na honduraską ziemię. De facto wojna rozpoczęła się dzień przed samym meczem, aczkolwiek spolaryzował on negatywne nastroje społeczne. Po ok. 4 dniach ogłoszono zawieszenie broni, toteż te wydarzenia spopularyzowano przydomkiem "Wojna Stugodzinna". Obie reprezentacje później rozegrały dodatkowy mecz o awans do kolejnej fazy eliminacji (na neutralnym terenie Salwador wygrał po dogrywce 3:2, mimo iż w 115 minucie przegrywał 1:2!). Ostatecznie piłkarze Salwadoru nie mięli sobie równych w całych eliminacjach i pojechali na meksykańską imprezę.
Słodka zemsta po latach?
Początkiem kwietnia 1982 roku zrobiło się naprawdę "gorąco" na wodach oblewających wybrzeże Argentyny. Wtedy to rządząca krajem junta wojskowa postanowiła zająć kilka pobliskich wysp, w celu podreperowania swojej mizernej reputacji wśród społeczeństwa (to terytorium od lat elektryzowało Argentyńczyków). Szkopuł w tym, że wspomniane "części lądu" były własnością Wielkiej Brytanii, która bynajmniej nie chciała się ich pozbywać. Wybuchła zatem wojna, która przeszła do historii jako "Wojna o Falklandy". Po 73 dniach było już "pozamiatane". Siły argentyńskie doznały sromotnej klęski, wyspy zachowały swój dotychczasowy status zależności administracyjnej i w sumie śmierć poniosło ponad 900 ludzi. Cztery lata później miał miejsce "rewanż"... Reprezentacjom obu nacji przyszło rywalizować w ćwierćfinale Mistrzostw Świata 1986 i co to był za mecz! Nie dość, że o awans do strefy medalowej i z podtekstem politycznym, to jeszcze z niesamowitymi bramkami. Niemal 115 tysięcy zgromadzonych na stadionie w stolicy Meksyku było świadkami popisu Diego Maradony. Esencją tamtego pojedynku były pierwsze 10 minut drugiej połowy. Najpierw "Złoty Chłopiec" zdobył dla "Albicelestes" gola po zagraniu...ręką, aby niedługo później przeprowadzić niezapomnianą akcję bramkową. Po ponad 50-metrowym rajdzie z piłką, minięciu czterech Anglików z pola oraz przechytrzeniu bramkarza wpakował piłkę do siatki swych przeciwników (filmik powyżej)! Powszechnie ta bramka uchodzi za jedną z najlepszych (jeśli nie nr 1) w historii futbolu. Argentyna wygrała wówczas 2:1 i z nieopisaną radością odprawili Anglików "do domu". Acha...tydzień później Argentyńscy gracze unieśli nad swymi głowami puchar dla najlepszej drużyny globu.
Królewska interwencja
A teraz podróż wehikułem czasu. W 1930 roku rozegrano w Urugwaju pierwsze piłkarskie mistrzostwa świata. Eliminacji nie było, a więc awansować było "łatwiej" - w zasadzie wystarczyło chcieć. Wielu jednak nie zdecydowało się na daleką podróż do Ameryki Południowej. Nie chodziło tu nawet o męczący rejs parowcem (wtedy jeszcze nie było transatlantyckich samolotów pasażerskich), co o...miejsca pracy. Wówczas futbol miał w zasadzie charakter amatorski, a świat zmagał się przy tym z ogromnym kryzysem gospodarczym. Nie ma co się dziwić, że z Europy na udział w imprezie zdecydowały się tylko cztery kraje. W tym gronie była Rumunia. "Przygoda" rumuńskich piłkarzy nie byłaby wcale możliwa, gdyby nie zaangażowanie młodego króla Rumunii - Karola II. Władca osobiście zaangażował się w rozmowy z pracodawcami, aby po powrocie z mistrzostw piłkarzom nie groziła utrata miejsc zatrudnienia. Karol II przejawiał również "talenty dyktatorskie", wchodząc w kompetencje trenera. Swój udział w turnieju rozpoczęli od potyczki z Peruwiańczykami (3:1). Przy rekordowo niskiej frekwencji na trybunach (mówi się o ok. 300 widzach) zdobyli jedną z najszybszych bramek w historii całej imprezy (już w 1 minucie). Zagrali jeszcze jedno spotkanie (0:4 z Urugwajem) i mogli spokojnie udać się w podróż powrotną.
Serdeczny krok ku normalności
Rok 1979 był wzrotnym w dziejach Iranu. Wtedy to wybuchła rewolucja religijna wprowadzająca ten na kraj na nową drogę, wrogo nastawioną do tzw. "Zachodu". Stany Zjednoczony jako największa emanacja tego "skisłego świata" została głównym adresatem wrogości. Stosunki między dwoma narodami były cierpkie, żeby nie powiedzieć wojenne. Francuski Lyon 21 czerwca 1998 roku był świadkiem historycznego wydarzenia. Obie reprezentacje spotkały się w fazie grupowej mistrzostw świata. Był to pierwszy mecz piłkarski w historii obu reprezentacji. Miał on swoje sportowe konsekwencje - porażka oznaczała definitywny koniec marzeń o grze w następnej fazie imprezy. Po końcowym gwizdku sędziego szczęśliwe były wyłącznie "Książęta Persji", które wygrały z "Krajem Wolności" 2:1, a ozdobą meczu była piękna "główka"z 40 minuty spotkania (Hamid Estili). Ostatecznie, oba zespoły "zgodnie" zakończyły swój udział w turnieju na rywalizacji grupowej (w pozostałych meczach nie potrafiły strzelić gola). Tak naprawdę ważniejsze rzeczy działy się tuż przed meczem. Najpierw kapitanowie obu ekip czule powitali się: uścisk dłoni, uśmiechy, wymiana proporczyków i upominki w formie kwiatów (zdjęcie powyżej). Następnie wszyscy piłkarze pozowali do wspólnego zdjęcia. Kolejny "akt pojednawczy" miał miejsce dwa lata później, kiedy to Reprezentacja Iranu udała się w podróż do Kalifornii. Rozegrała tam trzy spotkania, w tym jedno z gospodarzami (1:1). W ostatnim czasie znów na linii Iran-USA mamy do czynienia z wyraźną odwilżą i miejmy nadzieję, iż ta tendencja będzie się dalej utrzymywać.
Pięści w ruch
Mimo, że od tamtych wydarzeń minęło prawie 53 lata, to i dziś wywołują one niesmak. Na Mistrzostwach Świata 1962 miał miejsce niezwykle brutalny "mecz" (użycie cudzysłowu jest tu zasadne), który przeszedł do historii jako "Bitwa o Santiago". W niej naprzeciwko sobie stanęło Chile (gospodarz turnieju) i Włochy. Na boisku pojawiło się więcej kopania, bicia, przepychanek oraz plucia, aniżeli prawdziwego grania. Było powalenie konkurenta kopniakiem w głowę, złamany nos czy parę interwencji policji (karabinierzy potrzebni byli m.in. w sytuacji, gdy jeden z Włochów nie chciał opuścić płyty boiska, chociaż wcześniej sędzia mu to nakazał). Prowadzący grę angielski arbiter w sumie dwa razy pokazał (mówiąc umownie) czerwony kartonik, chociaż mógł więcej i nie tylko piłkarzom z Italii. A teraz coś o futbolu - Chilijczycy wygrali to spotkanie 2:0 i trybuny miały powód do radości. Skąd ta agresja u obu drużyn? Wszystkiemu winni dwaj włoscy "pismacy". Mocno skrytykowali oni organizację imprezy, pisząc chociażby o "wielkim wysypisku, pełnym ubogich pań lekkich obyczajów". Doprawdy twórczy opis sytuacji...ech. Wspomniane "wysypisko" łączy się ze smutnymi wydarzenia z 1960 roku. Wówczas ten południowoamerykański kraj dotknęło ogromne trzęsienie ziemi - śmierć wielu ludzi i liczne zniszczenia materialne. "Wylewni" dziennikarze dla swego bezpieczeństwa byli zmuszeni opuścić Chile. Ucierpiał za to pewien argentyński żurnalista, którego pobito w jednym z tamtejszych barów (myślano, że jest Włochem).
Manifestacja "wielkości i siły"
Mistrzostwa Świata 1934 to prawdziwa farsa i akt wstydu. Organizację imprezy przyznano Włochom, wówczas przesiąkniętym faszyzmem. Benito "Duce" Mussolini miał świetną okazję do propagowania swej "sfermentowanej" ideologii. Ażeby misja zakończyła się pełnym sukcesem, włoscy piłkarze musieli zdobyć puchar - i zdobyli. Nic nie ujmując drużynie Azzurri (również wtedy Włochy należały do światowej futbolowej czołówki), to swój cel osiągnęli dzięki rażącego faworyzowania na murawie. Idealnym przykładem-dowodem jest mecz z Hiszpanią. Sędziujący go René Mercet nie karał gospodarzy za brutalną grę, zaś dwóch bramek hiszpańskim graczom po prostu nie uznał. Mecz ostatecznie zakończył się remisem (1:1) i został powtórzony. Mercet po powrocie do Szwajcarii, ponoć za swe "zasługi" dostał od rodzimej federacji zakaz prowadzenia spotkań piłkarskich. Powszechnie twierdzi się, iż rząd włoski wpływał na arbitrów (np. łapówki). W powtórzonym spotkaniu gospodarze odnieśli zwycięstwo (1:0), ale zadanie mieli już ułatwione. Hiszpański zespół był zmuszony wystawić rezerwowego bramkarza, bo dotychczasowy nie był w stanie grać (w pierwszym pojedynku "nie oszczędzali" go włoscy piłkarze). "Ozdobą" turnieju było wykonywanie faszystowsko-nazistowskiego gestu, czyli salutu rzymskiego (zdjęcie powyżej). W aurze niesławy Italii przypadł najcenniejszy laur, a podwójnie mógł się cieszyć jej szkoleniowiec - Vittorio Pozzo. Rzekomo Mussolini groził mu utratą życia, gdyby jego podopieczni nie spełnili oczekiwań. Hmmm...niektórzy sport traktują śmiertelnie poważnie.
Pojedynek braci
Jesienią 1949 roku Niemcy rozpadły się na dwa rywalizujące ze sobą twory państwowe: RFN (kraj kapitalistyczny) oraz NRD (kraj komunistyczny). Reprezentacje obu państw co do zasady nie rozgrywały ze sobą meczów piłkarskich, zwłaszcza "strona wschodnia" unikała takich starć. Bano się sportowej klęski, którą mogłaby osłabić system polityczny (NRD miało przeciętną drużyną, która w porównaniu z zachodnim "sąsiadem" wyglądała wręcz słabo). W sumie rozegrano cztery starcia, z czego tak naprawdę trzy były niepełnowartościowe (chodzi o Turnieje Olimpijskie, gdzie RFN wystawiało "realnie" amatorski skład). Tak więc można mówić o jednym poważnym meczu, ale za to niezwykle symbolicznym. Doszło do niego podczas Mistrzostw Świata 1974, rozgrywanych na terenie...RFN. Mimo optycznej przewagi gospodarzy, to NRD-owscy gracze zeszli z murawy w chwale zwycięstwa (1:0). Sensacyjny triumf w Hamburgu partia skwapliwie wykorzystała w swej propagandzie. Niewykluczone, iż Die Mannschaft "odpuściło" sobie tamto spotkanie. Powód był prozaiczny: paradoksalnie porażka dawała (teoretycznie) łatwiejszych rywali w następnej fazie turnieju. Nie od dziś wiadomo, iż Niemcy są "rozsądni". Do kolejnych potyczek obu ekip miało dojść w eliminacjach EURO 1992, lecz zostali uprzedzeni przez...zjednoczenie (3 października 1990 roku Niemcy ponownie stały się jednym bytem państwowym).
...

sobota, 9 maja 2015

(Temat 29) Ekstraklasa. Czy na pewno taka "ekstra"?

Chyba nikogo zbytnio nie zdziwi stwierdzenie, iż nasza rodzima liga do futbolowych potentatów nie należy. Pewnie głosy bardziej drastyczne też mogą się pojawiać. Nie da się ukryć, że jest coś zasadnego w tej krytyce. Chyba najlepszym (a na pewno widocznym) wyznacznikiem jest tu postawa naszych klubów w europejskich pucharach. Niedowiarkom i zatwardziałym piewcom od razu spadają klapki z oczów, gdy przeanalizuje się Ligę Mistrzów. Fakty są bezlitosne. Nie dość powiedzieć, że do tej pory w fazie grupowej tych rozgrywek przedstawiciel Polski grał ledwo 2-krotnie. Wygląda to niezwykle blado przy...23 edycjach tej cyklicznej imprezy! W Pucharze UEFA (Liga Europy) również spektakularnych sukcesów brak. Przedstawiciele Ekstraklasy, dygnitarze klubowi czy wreszcie trenerzy mogą "prężyć muskuły" i gadać o sile naszej piłki, lecz wszystko weryfikują sportowe wyniki. Tyle wywodu w tej ogólnej kwestii.
Śledząc realizowane na przestrzeni lat pomysły odnośnie wyglądu naszej najwyższej ligi (jak i całej piłki) można doznać zawrotu głowy. W tej materii PZPN-owscy - i nie tylko - spece i byli dość płodni. Mniejsza o ogólne reformy wszystkich lig (których nieraz doświadczyliśmy) i warto zatrzymać się na czymś tak prozaicznym jak sam format rozgrywek. Chwytano się licznych narzędzi. Z istoty jest błędem sądzić, iż wprowadzanie rozwiązań innowacyjnych nie ma walorów. Przecież jest to poszukiwanie optymalnej drogi, a to z kolei oznacza rozwój. Także upodobnianie się do systemów obowiązujących w nacjach piłkarsko mocniejszych (np. Niemcy) może sprawić, że organizacyjnie nie będziemy odstawać i nasze kluby będą mieć szansę zmniejszać dystans do europejskiej elity. Tutaj jednak uwaga. Umiar jest cnotą i lepiej tak bezmyślnie nie przejmować wszystkich "zachodnich" koncepcji. To co "zaskoczyło" u nich niekoniecznie musi sprawdzić się u nas (istotne jest uwzględnienie polskiej specyfiki). Zmiany powinny być wprowadzane sukcesywnie (z rozwagą), systemowo i poprzedzane rzetelnymi analizami. Jeżeli włodarze naszego futbolu poprzez wprowadzanie zmian mają na względzie uzyskanie efektu świeżości, to da się to obronić. Ma to nawet duży plus: zwiększa ogólne zainteresowanie ligą. Gorzej jednak, gdy wyłącznie na taki efekt liczono. Wtedy uwypukla się ewidentny brak zdolności do długoterminowego planowania. Nadmierne skupianie się na "opakowaniu" a nie na samym "produkcie", to w dużej mierze działanie puste i jałowe. I właśnie ważna jest stabilizacja. "Modelowanie" ligi co kilka lat raczej jej dobru nie służy. Wszakże takie kroki przypominają standardy "republik bananowych", a nie poważnych podmiotów. Miejmy nadzieję, że czas eksperymentowania powoli przechodzi do lamusa i znajdą się optymalne rozwiązania, które nie będą wymagały notorycznych i rewolucyjnych modyfikacji.
O czym tak naprawdę mowa? Po (rzekomej) zmianie ustrojowej państwa zwiększono liczbę drużyn z 16 do 18. Miało to miejsce w 1991 roku i taki stan trwał przez kolejnych 7 sezonów, po czym postanowiono wrócić do poprzednich rozmiarów ligi. W latach 90-tych także Hiszpanie zdecydowali się na ekstrawagancję, zwiększając swą już i tak "nabrzmiałą" ligę do 22 zespołów (wcześniejszy limit to 20). Jednak było to zbyt duże obciążenie dla piłkarzy (42 kolejki na sezon!) i już po 2 sezonach "zmądrzeli"...u nas trzeba było na to 7 lat. Prawdziwe kuriozum miało miejsce w 2001 roku. Nie wiedzieć czemu już na starcie podzielono zespoły na dwie równorzędne grupy, aby później najlepsze zespoły z obu grup awansowały do "grupy mistrzowskiej", a słabsze trafiały do "grupy spadkowej". Rozegrano w sumie 28 kolejek. W ogóle był to irracjonalny pomysł i nie ma się co dziwić, że niedługo później zaprzestano tej idei. Od 2003 roku do 2005 roku ligę obcięto do 14 zespołów. W pierwszym dziesięcioleciu XXI wieku Ekstraklasa otrzymała sponsora tytularnego (jedna z firm sieci komórkowej) i wreszcie wprowadzono oficjalną nazwę "Ekstraklasa" dla najwyższego poziomu rozgrywek w Polsce i obowiązuje ona do dnia dzisiejszego. No i wreszcie nowinka z poprzedniego sezonu, gdzie wprowadzono sezon zasadniczy (30 kolejek) i dwie grupy: "mistrzowska" i "spadkowa" (w obu po 7 kolejek). Największe kontrowersje budzi decyzja o dzieleniu punktów po sezonie zasadniczym przez pół. Jakby nie było, faktem jest że nie wszystkie mecze są równej wartości (pierwsze 30 meczów jest formalnie 2 razy mniej warte niż ostatnie 7 kolejek). Głosy krytyczne są jak najbardziej zasadne. Jak widać przez ostatnie ćwierćwiecze nasza liga to istny plac boju dla reformatorów czy mówiąc trafniej pole minowe - trochę niewypałów było.
Opary absurdu unoszą się nad sprawą przyznawania klubom promocji na kolejne sezony. Z licencjami niemal co roku było coś nie tak. Całe to zamieszanie przypomina jakąś hucpę i wystawia Komisji Licencyjnej (działająca w ramach struktur PZPN) nienajlepsze świadectwo. Abstrahując od zasadności samych przepisów (można debatować o ich zaostrzeniu bądź rozluźnieniu) - ich egzekwowanie wydaje się być mało profesjonalne. Nie ma co rzucać w eter oskarżeń, ale te przepychanki między związkiem a klubami przypominały jakąś grę, której lwia część odbywała się w kuluarach. Nie tyle liczyło się tu prawo, co znajomości. Zestawienie tego z aferami korupcyjnymi, które niczym tornada przeszły swego czasu przez Polskę, nasuwa niepokojące skojarzenia. Skoro uchwalamy jakieś przepisy to się ich trzymajmy. Proste. Elastyczność? Jak najbardziej, lecz naciąganie przepisów do granic to duże nieporozumienie i ewentualne nieostre (dające duże pole do interpretacji) przepisy powinny być zamienione na maksymalnie klarowne.
Pora zejść z niwy organizacyjnej i prawnej, aby powrócić do zagadnień jakości sportowej. O tym, że jest raczej mizernie to już wiadomo, ale dlaczego tak jest - to już idealny temat do dyskusji. Na starcie należy twardo postawić sprawę, że nie ma co buzi wycierać sobie brakiem kasy. To ociera się o mrzonki. Wbrew pozorom polska piłka wcale nie jest drastycznie niedoinwestowana i kapitał finansowy jaki mamy winien "produkować"lepsze rezultaty na arenie międzynarodowej. Od razu wyjaśnienie: "dobre doinwestowanie" należy rozumieć poprzez całkiem przyzwoite budżety niektórych klubów (Legia Warszawa i Lech Poznań), atrakcyjne oferty finansowe dla piłkarzy czy świetna infrastruktura stadionowa. Oczywiście przy takich Hiszpanach, Niemcach czy Rosji jesteśmy "szarą myszką", ale z Czechami, Serbią, Austrią, Szwajcarią czy wreszcie Białorusią rywalizować jak najbardziej możemy. Skoro mistrz Chorwacji i Białorusi potrafi spokojnie grać w Lidze Mistrzów to czemu nie my? Legia Warszawa gromi kasą BATE Borysów, ale to zespół zza Bugu gra wśród najlepszych a nie "Wojskowi". W czym więc, jeśli nie z biedy, tkwi nasz problem? Problem, który urasta do rangi kompleksu. Przyczyn jest kilka. Przede wszystkim to - z całym szacunkiem - zatrudnianie "piłkarskiego szprotu" z zagranicy. Widać to doskonale. Niech nie zaślepią nikogo wyjątki, które jak wiadomo tylko potwierdzają regułę. Za takie należy uważać historie z Emmanuelem Olisadebe, Stanko Svitlicą czy Semirem Štiliciem. To chlubne, ale jednakże tylko jednostki w ogromie przeciętności i mizerii. Jeśli już trafia do nas piłkarz z głośnym nazwiskiem to już "emeryt", który chce na zakończenie kariery nieco dorobić. Co do młodych i perspektywistycznych graczy to wielu ich nie mamy. Na przestrzeni lat kierunki napływu były przeróżne. Gdy otworzyliśmy nasz rynek w latach 90-tych to trafiało do nas wielu czarnoskórych graczy z Afryki. Teraz już ta strona świata nas tak "nie kręci" z uwagi na wysokie oczekiwania finansowe tamtejszych piłkarzy oraz ogromny "przesiew" tego rejonu przez europejskie kluby. Swego czasu pan Antoni Ptak zasłynął sporą fantazją, kiedy do Pogoni Szczecin (był wówczas jej właścicielem) sprowadzał na potęgę brazylijskich zawodników. Ten "eksperyment" potwierdził tezę: Nie każdy urodzony w "Kraju Samby" jest od razu mistrzem boiskowej murawy. Popularnymi kierunkami pozyskiwania piłkarzy są nasi południowi sąsiedzi, Brazylia, Bałkany, kraje bałtyckie oraz (intensywny w ostatnich latach) Półwysep Iberyjski. Niestety, mimo przewijania się u nas pół świata, to jednak za bardzo jakość ligi na tym nie korzysta. Można postawić tezę, być może prawdziwą, iż tak chętne pozyskiwania graczy niepolskich przez naszych prezesów i trenerów wyniki z polskich kompleksów. Mamy obniżone poczucie własnej wartości i nierzadko przeglądamy się w oczach obcych. Na pewno patologiczne są relacje z piłkarskimi menadżerami, którzy "wciskają" prezesom swoich graczy i zawyżają ceny polskich graczy, których prą na Zachód. Najgorsze jest to, że w wielu przypadkach polscy piłkarze wcale nie ustępują piłkarzom z innych krajów, a nawet są od nich lepsi. Zasada powinna być taka: Jeśli już sprowadzamy jakiegoś Brazylijczyka czy Serba, to ma on być lepszy niż rodzimy zawodnik. Niestety tak nie jest. Boli to, że taki system blokuje rozwój naszych młodych graczy i sami sobie rzucamy kłody pod nogi. Jest jednak "jaskółka". Legia Warszawa myśli na poważnie o futbolu i "zbroi" się poprzez własną akademię piłkarską. Takie kroki mogą się tylko opłacić. Również oklaski dla PZPN-u, bo dąży do tego, aby wszystkie kluby posiadały zaplecza szkoleniowe dla młodocianych graczy. Żeby nie było - ten blog nie jest tubą propagandową naszej krajowej federacji ;)
Artykuł ten został zainspirowany dwoma rzeczami: zakończeniem ligowego sezonu zasadniczego i pewną informacją opublikowaną na jednym ze sportowych portali. Nius ten nie pozostawiał na naszej Ekstraklasie suchej nitki i dał impuls, aby jakoś się do tych "rewelacji" odnieść. Stworzono zestawienie liderów wszystkich europejskich lig, w którym skupiono się na ilości (także w ujęciu procentowym) przegranych spotkań. No cóż, Legia Warszawa ze swoimi 8 klęskami została "czerwoną latarnią" (ostatnie miejsce). Smutne to, acz prawdziwe. Automatycznie przychodzi refleksja by zinterpretować jakoś te dane. Czy są one wyznacznikiem słabości ligi? A może to dowód na wyrównanie poziomu wśród polskich zespołów? Przede wszystkim to nie jednostkowy "wypadek przy pracy", a tendencja. W ostatnich latach Mistrzowie Polski nie przypominali jakiś hegemonów, bo stosunkowo często doznawali goryczy porażki. Może nie ma już tzw. "chłopców do bicia" i rzeczywiście dystans między klubami się zmniejszył, jednak najprawdopodobniej polska czołówka klubowa obniżyła loty, a wraz z nimi pikuje cała liga. Mistrz Polski jest coraz słabszy, co widać w nieudolnych bitwach o Ligę Mistrzów. Wszakże w ostatnich latach awansować jest łatwiej przez wprowadzoną reformę. Za mocni jednak dla naszych przedstawicieli okazali się Czesi, Cypryjczycy a nawet...Estończycy. Kiedy Wisła Kraków w szczycie swoich możliwości robiła w lidze co chciała to odpada w eliminacjach Ligi Mistrzów z takimi gigantami jak FC Barcelona (2 razy) i Real Madryt (1 raz). Reasumując, prognozy dla Legi Warszawa (jeśli utrzyma pierwsze miejsce w lidze i zdobędzie tytuł mistrzowski) na oczekiwany awans nie są optymistyczne. Porażek już mają sporo, a jeszcze 7 spotkań z niezłymi zespołami. Jeśli przegrają w nich chociażby raz to ustanowią absolutny rekord w liczbie porażek (nieco usprawiedliwia ich wysoka liczba kolejek). Ktoś powie: Legia Warszawa grała w tym sezonie na 3 frontach i stąd taka ilość pojedynczych klęsk. Owszem, lecz wtedy słowa ich trenera o "dwóch równych jedenastkach" to nic innego jak mrzonka. Najbogatszy polski klub, z najlepszym składem osobowym i rzeczywiście szeroką ławką rezerwowych dostaje zadyszki, gdy trzeba grać częściej niż raz w tygodniu? Bądźmy poważni, przecież to standardy w mocnych ligach! Niech jeszcze później wchodzą w rundę wiosenną (połowa lutego, kiedy inni nawet miesiąc wcześniej!). Wreszcie rzecz wstydliwa...swego czasu głośno było o tym, jak piłkarze naszej rodzimej ligi mają o wiele za dużą tkankę tłuszczową. Ręce opadają.
Kończąc rozważania trzeba chyba napisać coś pozytywnego. Należy się przecież kibicom ziarenko nadziei, które będzie w nich kiełkować. Ekstraklasa ma taką wspaniałą właściwość - jest nasza. Wielu ludzi z obszaru działania danego klubu ma się z kim identyfikować. Nie tylko Reprezentacja Polski, ale także ktoś "namacalnie" bliski. Może ta liga jest słaba, lecz gdy sezon kończy się, to już zaczynamy rozmyślać o inauguracji nowego. Około 80 lat tradycji, piękne stadiony i czasem pojawi się taki Tomasz Frankowski, Robert Lewandowski czy Grzegorz "Kiełbasa" Piechna, dla których naprawdę warto wybrać się na trybuny i zdzierać gardło. Do tego wszystkiego rozgrywki okraszone są golami wysokiej urody, z których cząstka została umieszczona w filmiku powyżej. Jest ułomna, ale również piękna. Może trochę więcej mądrej organizacji, dobrego prawa, rozsądnej polityki kadrowej czy serducha w grze i może uda się niebawem trochę "postraszyć" piłkarską Europę. Z tą przyjemną perspektywą Was zostawiam. Dziękuję za lekturę i "do zobaczenia". Czołem! :-)