Translate

czwartek, 19 lutego 2015

(Temat 28) Kuba

Nie. Już na starcie ogłaszam, iż debatowania o kraju El Comandante, dotkniętym rewolucyjną zawieruchą, roztańczonym w rumbie i nad którym hen ku gorącego latynoskiego słońca unosi się aromatyczny tytoniowy dym - dzisiaj nie będzie! Również błędnym kierunkiem jest sądzenie, że tym razem bohaterem artykułu zostanie były już kapitan naszej kadry, a mianowicie Jakub Błaszczykowski. Wszakże lubię bardzo tego człowieka, ale nie o nim cały dzisiejszy "zgiełk". Chociaż to już dobry trop... Jest inny polski piłkarz, który również posiada to piękne biblijne imię (Jakub). Mowa tu o aktualnym reprezentancie Polski i od niedawne zawodniku gdańskiej Lechii - Jakubie Wawrzyniaku. Dzień dobry (czy dobry wieczór) i zapraszam do czytania.
Nudno nie będzie...
Ja wiem, że jest cała rzesza piłkarzy (i to polskich) mających większe niż on piłkarskie osiągnięcia. Wawrzyniak nie dysponuje też jakimś ogromnym talentem i obrońcą pokroju chociażby Pawła Janasa pewnie nigdy nie zostanie. Często wyśmiewany, niedoceniany i traktowany jako "zapchajdziura". Nie słynie z daru do strzelania bramek i w jego "zawodowej kartotece" brak też gry dla jakiegoś uznanego europejskiego klubu (warszawskiej Legii nie liczę). Pomimo tych "niesprzyjających okoliczności" to właśnie on wypełni dzisiejszy artykuł, bo...naprawdę jest tego wart. Jest to bardzo barwna i nietuzinkowa osobowość, a do tego mało znana w szerszej kibicowskiej braci. Nie będzie tu "cukrzenia" i "wystawiania laurki", ale jednak będzie widać większe uznanie dla tego piłkarza - chodzi o sprawiedliwość.
Ciężki start i spinaczka...
Jakub Wawrzyniak urodził się w lipcu 1983 roku w niewielkim Kutnie (województwo łódzkie). Pochodzi jednak z jeszcze mniejszej miejscowości - ze Złotowa (województwo wielkopolskie). Jest przykładem piłkarza, który dzięki ciężkiej pracy i talentowi wybił się ze swojego małego środowiska i osiągnął w swoim życiu sukces. Swoje pierwsze kroki w futbolu stawiał w lokalnej Sparcie Złotów (miał wtedy 10 lat). Po dłuższym pobycie tam, zaczął "podróżować" m.in. po Obornikach, Brodnicą i Stargardzie Szczecińskim. Jak widać jego piłkarska droga nie biegła po szkółkach zacnych zagranicznych klubów, tylko po peryferyjnych rodzimych klubach. W 2005 roku trafił do Widzewa Łódź - klubu z niezwykle "bogatą" przeszłością, aczkolwiek "skromną" teraźniejszością. Wawrzyniak miał być realnym wzmocnieniem dla klubu, który poważnie myślał o powrocie do najwyższego poziomu rozgrywek w Polsce. Już jego pierwszy sezon okazał się sukcesem, bo Widzew zwyciężył II ligę i awansował do I ligi (obecnie nazywana Ekstraklasą). Mimo, że łódzki klub w następnym roku finalnie uplasował się na 12 miejscu, to jednak Wawrzyniak prezentował się na tyle dobrze, iż został pozyskany przez Legię Warszawa. Niewątpliwie był to dla niego spory awans w jego piłkarskim życiu oraz "wisienka" w jego CV.
Od holenderskiej husarii do dzisiaj...
Swój debiut w reprezentacyjnym trykocie miał już ponad 8 lat temu. Wtedy to nieco na wyrost (tak wtedy można by było mniemać) Leo Beenhakker wysłał mu powołanie na grudniowe zgrupowanie kadry. Wszakże popularny Buźka grał wówczas w klubie, który na półmetku ligi zajmował dopiero miejsce w dolnej części klasyfikacji. Jednak Holender słynął z "dobrego oka" i jak czas pokazał - nie pomylił się w ocenie możliwości tego piłkarza. Grający w "drugim-trzecim garniturze" Biało-czerwoni, ograli w Mikołajki Zjednoczone Emiraty Arabskie na ich terenie aż 5:2, a nasz bohater spędził na murawie pełne 90 minut. O Wawrzyniaku nie zapomniał nasz selekcjoner również w następnym roku, kiedy to dał mu rozegrać ok. godzinę w lutowym sparingu z Estonią. Prawdziwym przełomem był listopadowy pojedynek z Serbią. Był to jego dziewiczy "mecz o punkty" (eliminacje EURO 2008) i mimo, że nasi gracze już wcześniej mieli zapewniony awans, to jednak był to wyraźny sygnał jak ważnym jest elementem zespołu. Na Mistrzostwa Europy 2008 pojechał i swój udział uwieńczył rozegraniem całego meczu przeciwko Chorwacji (0:1). Później dość często grał dla Biało-czerwonych, aczkolwiek głównie w towarzyskich spotkaniach. W eliminacjach Mundialu 2010 grał sporadycznie - tylko w 2 meczach, z czego 90 minut w legendarnej dziś rywalizacji z Czechami (2:1). Na EURO 2012 co prawda pojechał, ale nie zagrał chociażby minuty. Dopiero w eliminacjach Mundialu 2014 był "reprezentantem pełną gębą". Grał często, w tym z Anglią i Czarnogórą. Strzelił nawet gola (z Mołdawią) i to do dziś jego jedyne trafienie w barwach narodowych. Także Adam Nawałka docenia Wawrzyniaka, bo od pierwszej minuty pomagał kolegom w meczach z Gibraltarem i Niemcami (eliminacje EURO 2016). Później przytrafił mu się uraz i jego występy były niemożliwe. Bardzo możliwe, że już za niedługo znów będzie reprezentował nasz kraj w meczach międzynarodowych.
Wśród "najlepszych"...
No śmiać się czy płakać? Bo na pewno szczycić się nie ma czym. Na Mistrzostwach Europy w Austrii i Szwajcarii nasi piłkarze wiele nie pokazali, żeby nie powiedzieć nic (no może coś pokazali :D). Z tamtej marności w jakiejś mierze wyszedł Wawrzyniak. Został on bowiem wybrany do 15-stki tamtych mistrzostw. Normalnie to byłby powód do dumy, gdyby nie gatunek samego zestawienia. Nie przedłużając, "doceniono" Buźkę umieszczeniem go wśród...najbrzydszych piłkarzy w tamtej edycji EURO! Dokonał tego jeden z zagranicznych portali i naszego piłkarza sklasyfikował na odległym, bo 15 miejscu (był ostatni z "docenionych"). Pewnym pocieszeniem jest to, że znalazł się w naprawdę wybornym towarzystwie. Mowa tu o takich tuzach jak np. Adrea Pirlo, Franck Ribery czy zwycięzca - Carles Puyol. Nieco to wszystko niesmaczne, ale przecież nie ma się czym przejmować. Uroda lub jej brak to przeważnie pozory, rzecz ulotna, względna i tak naprawdę nie jest ona wyznacznikiem człowieczeństwa. A więc luzik :)
Skandal z tabletkami...
W 2009 roku było nim bardzo głośno. Pojawiła się sensacyjna wieść o tym, że Wawrzyniak jest na dopingu. Niestety dla niego, tzw. "próbka B" również dała wynik pozytywny. Jego kariera z hukiem stanęła w miejscu, a że wszystko dookoła prze do przodu, to de facto zaczęła się cofać... Gdy w 2009 roku Wojskowi wypożyczyli Wawrzyniaka do greckiego Panathinaikosu, to wydawało się iż doczekaliśmy się świetnego obrońcy. To cieszyło, patrząc na "mizerię" tej formacji w naszej piłce. Jednak parę miesięcy później był już "na wylocie" z klubu i co najsmutniejsze - jako dopingowiec nie mógł grać w ogóle i to przez długie miesiące! Najpierw była mowa o 2 latach (efekt zaprzeczania), a później skończyło się na karze ok. roku. Cała wrzawa wybuchła 5 kwietnia, po jednym z meczu w lidze greckiej. Greccy włodarze długo się nie zastawiali się i zakończyli współpracę z Wawrzyniakiem, pozbywając się problemu. Mimo "wpadki" Legia (słowa uznania dla niej) zlitowała się nad piłkarzem i traktowała go wciąż jak swego pełnoprawnego zawodnika. A teraz o samym czynie. Nie wiadomo czy piłkarz brał umyślnie doping, bo do dnia dzisiejszego twierdzi, że nie miał świadomości zażywania niedozwolonego środku. Sam to puentuje głupotą ze swojej strony. Przebywając w Warszawie wstąpił do jednej z tamtejszych galerii handlowych i zakupił nieszczęsne tabletki. Miały one pomóc mu przy szybszym spalaniu tkanki tłuszczowej. Jak jednak sam twierdzi, nie potrafi wyjaśnić czemu zdecydował się ten na zakup, gdyż "zbędnych kilogramów" nie było u niego i nigdy problemów z utrzymaniem wagi nie miał. Metyloheksanamina - tak nazywa się wykryta u niego substancja i to ona była źródłem jego tarapatów. Występuje ona np. w preparatach na katar, ale sportowcy wyczynowi nie powinni jej brać (chociaż brak pełnych informacji o działaniu tej substancji i asekuracyjnie instytucje przeciwdziałające dopingowi ścigają za jej zażywanie). Wawrzyniak swoje odcierpiał i 22 stycznia 2010 roku znów mógł "pląsać" po zielonej murawie.
Piłkarski obieżyświat...
Powyższe stwierdzenie pewnie nieco jest na wyrost, aczkolwiek Wawrzyniak trochę już miejsc w swym piłkarskim życiu zwiedził. Jak wiemy na krótko zamienił Warszawę na Ateny. W słonecznej Grecji mógł zajść daleko, bo i początki miał co najmniej perspektywiczne. Wyobraźcie sobie, iż zagrał z Panathinaikosem w Lidze Mistrzów i to w fazie pucharowej (wystąpił w obu meczach)! Grecki sen zakończył się dla niego szybko i boleśnie. Powrócił do Legii, dla której zaczął grywać i strzelał gole częściej, niż wcześniej (przed wyjazdem na południe Europy). Paradoksalnie jego ostatnim trafieniem w barwach Legii była bodajże...bramka samobójcza, z listopadowego spotkania Ekstraklasy (3:1 z Pogonią Szczecin u siebie). Już w lutym następnego roku piłkarz trafił do Rosji. Został zatrudniony przez klub Amkar Perm i czekała go długa przeprowadzka, gdyż miasto (ok. milion mieszkańców) będące siedzibą klubu leży niemal w Uralu! Wawrzyniak nie mógł czuć się osamotniony, bo już od pewnego czasu w Amkarze grał chociażby były Janusz Gol (były Legionista). Nowy zespół naszego bohatera to średniak na "rosyjskim podwórku". W pierwszym sezonie jego gry, klub uplasował się na 10 pozycji w tabeli. W obecnym sezonie jest zaś o 4 pozycje niżej i może się nie utrzymać w najwyższej klasie rozgrywkowej. Goryczy gry na zapleczu rosyjskiej piłki klubowej jednak Wawrzyniak nie zazna, bo...już zmienił ligę. W styczniu tego roku przeszedł do Lechii Gdańsk. Jak sam piłkarz twierdzi, Morze Bałtyckie (oraz Gdańsk) jest piękniejsze niż Ural. O zmianie barw klubowych raczej nie decydowały walory estetyczne czy sentyment do kraju. Wawrzyniak w Rosji grał mało, a do tego klub miał wobec niego zaległości finansowe. Zawodnik parł do zmiany swojego otoczenia, a że trafiła się okazja aby powrócić na łono Ekstraklasy, to z niej skorzystał. Lechia to klub ze sporymi aspiracjami i ostatnio wzmocnił się "mocnymi" nazwiskami - oprócz Wawrzyniaka, do klubu przyszedł Sebastian Mila (nowy kapitan pomorskiej drużyny) i Grzegorz Wojtkowiak. Wspomniana trójka zagrała kilka dni temu w pierwszym meczu rundy wiosennej, przeciwko Wiśle Kraków (1:0). Przyszłość pokaże, czy Lechia będzie ostatnim przystankiem w karierze naszego piłkarza.
Adresat żartów...
Łatwo nie miał i pewnie nadal nie ma. Opinia publiczna (głównie kibice) zawsze znajdzie tego, kogo można obwiniać o porażkę czy śmiać się z jego niedoskonałości. Padło też na Wawrzyniaka, ale żeby być tu szczerym, to sam piłkarz dał im pożywkę do takiej reakcji. Oczywiście słabszych piłkarzy od Buźki jest rzesza w Polsce, ale jako reprezentant kraju jego osoba była (jest) na świeczniku i każdy błąd był aż nadto widoczny. Braki ma. Łatwo można je dostrzec już na poziomie gry w klubie, mimo iż uchodził za jednego z lepszych ekstraklasowych obrońców - to tylko pokazuje "siłę" naszej najwyższej ligi. Podczas występów dla Biało-czerwonych jest na newralgicznej pozycji - lewego obrońcy. W defensywie mamy spory niedostatek, ale lewa flanca to posucha przeogromna. Właśnie dlatego gracz pokroju Wawrzyniaka mógł grać z "Orzełkiem", gdyż lepszych piłkarzy nie mamy. O ile postawa tego piłkarza była istotna dla gry naszej kadry (czyt. szczelna obrona), to nie przekładało się to na specjalny respekt dla niego i stawianiu go w pierwszym szeregu polskich piłkarzy. Przylgnęła do niego łatka "zapchajdziury" i przy urazach piłkarzy z tej formacji (czyt. pozycja na boisku) wręcz intuicyjnie selekcjonerzy wstawiali do składu właśnie tego gracza. Wawrzyniak ma "niebezpieczną" manierę. Lubi udzielać się w ofensywie (oczywiście współcześnie takiej inicjatywy wymaga się od bocznych obrońców). Trzeba przyznać, że zdarzały się mu mecze gdzie miał parę zrywów i dogrywał piłkę w pole karne czy wreszcie uderzał piłkę po stałych fragmentach gry (wtórne uderzenia). Jednak jego braki techniczne powodowały też straty piłki, które miały (lub mogły mieć) katastrofalne skutki dla wyniku. Czasem aż zęby same się zaciskały w szczęce, gdy oczy obserwowały poczynania Wawrzyniaka na boisku. Tak więc była koncepcja aby "zamurować" lewą stronę boiska, żeby Wawrzyniak skoncentrował się przede wszystkim na zadaniach defensywnych i wspieraniu go lewym pomocnikiem. Niestety, takie środki ograniczają obszar do taktyki i pomaga rywalom przy rozpracowywaniu naszej gry. Krytyka kibiców osiągnęła punkt wrzenia przed EURO 2012, kiedy rozegraliśmy towarzyski mecz z Niemcami. Wtedy to w...Gdańsku zremisowaliśmy w tym pojedynku 2:2, ale mogliśmy zwyciężyć. Oberwało się głównie dwóch naszym graczom: Sławomirowi Peszce i właśnie Wawrzyniakowi. Pierwszy z nich nie wykorzystał w pierwszej połowie dogodnych okazji (3 szanse), drugi zaś popełnił w obronie koszmarny błąd. W doliczonym czasie meczu, gdy już brakowało niewiele do triumfu na naszymi zachodnimi sąsiadami, Wawrzyniak poślizgnął się i to z pełną premedytacją wykorzystał Thomas Müller. Dośrodkował on w pole karne, gdzie był już Cacau (piłkarz mający brazylijskie pochodzenie) i z bliskiej odległości pokonał stojącego w bramce Wojciecha Szczęsnego. Memów nie było końca, a popularny był "kopiec kreta", który miał "spowodować" potknięcie Wawrzyniaka. Łatwo tu obwinić dywersanta z byłej Czechosłowacji, niejakiego Krecika (hahahahaha). Teraz to brzmi śmiesznie, ale po meczu chyba żadnemu kibicowi leżącemu na sercu nasza Reprezentacja, wesoło z pewnością nie było i być nie mogło.
Daje radę...
Trudno powiedzieć jak Wawrzyniak reaguje na zamieszanie wokół swojej osoby: ma "stresik" czy spływa to po nim jak po kaczce. W swoich wypowiedziach do dziennikarzy sprawia wrażenie skromnego i spokojnego człowieka, który stroni od emocjonalnych słów (czyt. nie daje wyprowadzić się z równowagi). Można nawet doszukiwać się jego dużej inteligencji, gdyż lubi operować dozą ironii oraz dystansuje się do własnej osoby. Dzisiaj już legendą jest jego wypowiedź o swojej pozycji w kadrze Polski. Miał bowiem wypowiedzieć coś takiego: „Jestem zmiennikiem tego, którego nie ma”. To stwierdzenie jest wręcz przesiąknięte autoironią. Nie ma nic lepszego na krytykę, niż taka właśnie stwierdzenie. Brawo Kuba! Prawdopodobnie jest też autorem z grubsza tych słów: „Gdybym grał tak jak gadam, to byłbym teraz w Realu Madryt”. Pachnie to podobnym tonem jak wcześniejsze zdanie i tylko po tych wypowiedział można odnieść wrażenie, że zbytnio nie przejmuje się zewnętrzną krytyką. Wawrzyniak potrafi też powiedzieć coś prowokacyjnego, aczkolwiek typowo dla siebie porusza się w ramach wysokiej kultury osobistej. Na jednej z konferencji prasowych gracze Legii Warszawa (wśród nich także Wawrzyniak) gościli na spotkaniu z dzieciakami. Z widowni padło do niego pytanie o ilość spotkań na Mistrzostwach Europy 2012. Wawrzyniak nie miał okazji wystąpić na tej imprezie (chociaż został powołany) i to powiedział, ale dodał przy tym z pewną pretensją, że trener go nie wystawiał na imprezie docelowej mimo, iż rok poprzedzający EURO 2012 regularnie przywdziewał trykot Reprezentacji Polski. Taki język pewnie nieco uśmierza reakcję kibiców na jego deficyty w obrębie futbolowych umiejętności. Dzisiejszy bohater jest to raczej człowiek z pozytywnym poczuciem humoru, a tacy ludzie są obdarowywani szczerą sympatią.
Trochę sprawiedliwości...
O tak, Wawrzyniak krytykowany jest do bólu. Taka mała histeria. No dobrze, piłkarz ten może i nie jest i nigdy nie będzie "wielkim piłkarzem", jednak jest obecnie jednym z najlepszych w kraju na swojej pozycji. Raz gra lepiej a raz gorzej, ale pewien poziom ma. Jakby nie było, wystąpił dla Biało-czerwonych w 43 spotkaniach. Prawie 9 lat gry dla Polski i niewykluczone, że pojedzie z nią także na turniej do Francji (byłaby to jego trzecia wielka impreza). Krytyka jest czymś dobrym, ale kiedy jest konstruktywna, a nie destruktywna. A właśnie z taką mamy do czynienia w przypadku tego piłkarza. Jego ostatni (jak do tej pory) mecz w kadrze ma wymiar przełomowy, i to na dwóch płaszczyznach. W spotkaniu z Niemcami (2:0) nie dość, że zakończyliśmy nasz wieloletni niemiecki kompleks i uwierzyliśmy w siebie, to Wawrzyniak miał w nim swój osobisty sukces. Rozegrał bardzo dobre zawody i nieco naprawił to, co zepsuł z tym rywalem kilka lat wcześniej. Pokazał, że potrafi grać w piłkę i tym samym jego krytykanci są teraz ciszej. Tak więc, Wawrzyniak zasługuje na koszulkę naszej najważniejszej drużyny. Respekt dla niego chociażby za to, że w ostatnich latach wielu lepszych lewych obrońców u nas nie było. Oczywiście na tej pozycji są alternatywy - skromne, ale zawsze. Mowa tu np. o Sebastianie Boenischu czy Arturze Jędrzejczyku. Jednakże, pierwszy obecnie nie gra w kadrze, a drugi leczy uraz. Jest za to Jakub Wawrzyniak i jeśli będzie prezentował się tak jak w meczu z Niemcami w 2014 roku, to żarty z jego osoby będą już "niemodne".
Fajnie jeśli chociaż część ludzi po lekturze tego posta nieco przychylniej sporzy na osobę Jakuba Wawrzyniaka. To "równy" facet i całkiem dobry piłkarz. Przede wszystkim chodzi o ogólnie pojętą krytykę, żeby miała ona swój poziom i nie była "wylewaniem pomyj". To tyle. Miłego dnia/wieczoru. Czołem! :-)

czwartek, 12 lutego 2015

(Temat 27) Najskuteczniejsi piłkarze europejskich reprezentacji w "meczach o punkty"

Zatrzymanie przez Maszczyka. Piękne podanie. Grzegorz Lato ma obok siebie Kapkę, który boi się żeby spalił. Nooo. Idzie teraz Lato. Wjeżdża w pole karne. Proszę państwa...goool! Goool! Grzegorz Lato - siódma bramka na Mistrzostwach Świata!” - tak oto nasz legendarny komentator sportowy, Jan Ciszewski, w swoim energicznym słownym monologu ukazał zwycięską akcję z meczu Polski i Brazylii na Mundialu 1974 (1:0). Popularnemu Bolkowi przypadł prestiżowy tytuł króla strzelców całej imprezy. Te siedem bramek są o tyle wymowne, iż dopiero Brazylijczyk Ronaldo w 2002 roku potrafił ustrzelić więcej bramek (osiem trafień) podczas jednej edycji takiego turnieju. Pomimo swoich wybitnych strzeleckich zdolności, pana Laty w ścisłej czołówce europejskich napastników niestety brak, jeśli popatrzymy na ilość zdobytych goli w "ważnych meczach". I w tak płynny sposób fruniemy ku tematowi dzisiejszego posta. Tym razem będzie ranking piłkarzy drużyn narodowych, którzy zdobyli (problematyka jest "rozwojowa", także w kontekście wyróżnionych nazwisk) rekordową ilość goli w skali europejskiej. Sprawa dotyczy sumy bramek z tzw. "meczów o punkty", czyli spotkania towarzyskie nie są tu brane pod uwagę. Zliczane są tylko te gole, które strzelone zostały w ramach Mistrzostw Świata i Mistrzostw Europy oraz w eliminacjach tych turniejów. Nie obyło się jednak bez pewnej rozterki. Mimo dużego prestiżu i zacnego grona drużyn biorących udział w Pucharze Konfederacji, to jednak ten turniej jest pomijany dla dzisiejszego zestawienia. A więc dziś mamy "prostą matematykę" i wygrywa najwyższy bramkowy wynik w ramach wspomnianych wcześniej meczów. Tyle. Nie ważne, że niektórzy napastnicy mają łatwiej dzięki grze dla utytułowanych futbolowych nacji czy "hurtowego" wbijania piłek do siatki takich "potęg", jak takie San Marino, Andora czy Mołdawia. To jest tu nieważne. Dzisiaj "wartościowanie" rezultatów będzie (jeśli już) w ilości symbolicznej. Witam was serdecznie. Miłego czytania.

Miejsce 8

Zestawienie zaczynamy od tego wybitnego piłkarza. Jego strzelecki wynik jest ex aequo z innymi piłkarzami, lecz w porównaniu do nich zagrał w mniejszej liczbie spotkań. Historia Villi jest jakby wyjęta z filmowego scenariusza. Sam piłkarz pochodzi z górniczej rodziny, zamieszkałej w małej asturyjskiej wiosce (północ kraju). Już w młodych latach jego piłkarska kariera była sporą niewiadomą, przez złamaną kość udową w prawej nodze. Na szczęście dla niego i hiszpańskiej piłki kuracja przebiegła jak najbardziej pomyślnie. W jakiejś mierze odniesiona kontuzja była dlań zbawienna - pracował ze zdrową nogą i zaowocowało to później umiejętnym posługiwaniem się na boisku obiema kończynami (dwunożność). Na jego talencie nie poznano się w Realu Oviedo - wówczas chyba największym klubie w regionie. Tak więc nasz bohater rozpoczął poważną grę w piłkę nożną od reprezentowania pobliskiego Sportingu Gijón. Jednak piłkarsko kojarzony jest zwłaszcza z gry dla klubu Valencia CF. Villa w 50 "meczach o punkty" zdobył aż 34 bramki w reprezentacji, z czego 9 bramek na Mistrzostwach Świata (rekord w hiszpańskim futbolu). Został współ-królem strzelców Mundialu 2010 i królem strzelców EURO 2008. Mimo niezwykłego daru do zdobywania goli, nigdy nie dostąpił zaszczytu zostania najlepszym strzelcem sezonu w lidze hiszpańskiej. W trykocie La Furia Roja zadebiutował w lutym 2005 roku. Tak w ogóle, to jest bezsprzecznie najlepszym strzelcem w historii Reprezentacji Hiszpanii, a drugiego w rankingu Raúla wyprzedza o bagatela piętnaście goli! W kadrze już nie gra od minionego roku. Zakończył reprezentacyjną karierę po nieudanych dla swego zespołu Mistrzostwach Świata w Brazylii. Pomimo tego pożegnał się jak wielki mistrz - w swoim ostatnim meczu zdobył przepiękną bramkę (strzał "piętką"!) przeciwko Australii, a jego koledzy wygrali 3:0. Aktualnie jest poza obiegiem "wielkiej piłki". Dorabia "hasając" po amerykańskich i australijskich stadionach. Zdobyłby zapewne więcej bramek dla Hiszpanii, gdyby przed EURO 2012 nie doznał złamania nogi. Ta kontuzja niestety wykluczyła jego udział w tym turnieju.

Miejsce 7

W przyrodzie "różnorodność genetyczna" jest jak najbardziej wskazana dla danego gatunku. Z przymrużeniem oka, można to odnieść również w przypadku tego zawodnika. Tak się składa, że jego dziadek pochodzi z Islandii, natomiast matka ma fińskie korzenie. Nie mniej jednak Jon Dahl Tomasson - bo to o nim mowa - urodził się na terenie Danii i to dla jej barw grał. To napastnik z niezwykłym instynktem strzeleckim. "Talent czystej wody", który dawał o sobie znać już w wieku juniorskim. Wyobraźcie sobie, że reprezentował Danię U-16, Danię U-17, Danię U-19 i Danię U-21. Ba, dla każdego z tych roczników zdobył przynajmniej bramkę (27 trafień w 37 meczach)! Nie może dziwić więc, że także w dorosłej reprezentacji radził sobie wyśmienicie. We wszystkich meczach kadry ustrzelił łącznie przeszło 50 goli (w tej kategorii jest współ-liderem w kadrze). W "istotnych spotkaniach" aż 37-krotnie trafiał do siatki rywali (w 68 takich spotkaniach). Wśród nich największe znaczenie ma 5 bramek z Mistrzostw Świata i 3 bramki zdobyte podczas EURO. W historii występów w reprezentacji nigdy nie strzelił w jednym meczu więcej niż 2 bramki, co tylko zwiększa podziw dla niego (wszakże nie zdobywał po trzy lub więcej goli z tzw. "kelnerami"). W swej bogatej piłkarskiej karierze trafiał gole (w "meczach o punkty") takim drużynom jak np. Hiszpania, Francja, Urugwaj czy Włochy. Raz "ukarał" Biało-czerwonych, ale jedynie w meczu towarzyskim. Grał na czterech wielkich turniejach: po dwa udziały w Mundialach i EURO. W meczu ze Szwecją podczas Mistrzostw Starego Kontynentu w 2004 roku (2:2), trafił bramkę niezwykłej urody. Przyjął futbolówkę "na klatkę" i gdy ta odbiła się od murawy, nie zastanawiając się specjalnie "kropnął" ją z ok. 25 metrów do bramki. Piłka nabrała niezwykłej rotacji i przelobowała bramkarza, lądując tuż przy jego lewym słupku. Palce lizać! Tomasson ostatni mecz w reprezentacji rozegrał przeciwko Japonii w 2010 roku (1:3). Było to spotkanie w ramach Mistrzostw Świata. Swój występ na afrykańskim stadionie okrasił bramką. Wykonał rzut karny dla swego zespołu i "na raty" udało mu się go wykorzystać. Jako zawodnik grał m.in. w lidze holenderskiej, włoskiej i hiszpańskiej. Ma dom na terenie Holandii i ostatnio nawet trenował dwa tamtejsze kluby - jednak bez specjalnego efektu. Obecnie jest na "piłkarskim bezrobociu".

Miejsce 6

Przyszedł czas na legendę tureckiego futbolu. Hakan Şükür dla swego kraju łącznie zdobył 51 bramek i bez dwóch zdań w tej mierze jest reprezentacyjnym hegemonem. Drugi w tym zestawieniu piłkarz ma od niego aż o 29 goli mniej! Pod względem liczby występów w kadrze (112 meczów) zajmuje zaszczytną drugą pozycję w historii. Jak widać zawodnik niezwykle zasłużony dla rodzimego futbolu. W "meczach o punkty" zagrał 76-krotnie i zdobył w nich 39 bramek. Raz pojechał na Mistrzostwa Świata (2002 rok) i wraz z kolegami powrócił z tego turnieju do kraju w glorii, z tytułem 3 drużyny globu. Şükür zasłynął wówczas strzeleniem najszybszej bramki w historii tej imprezy (w 11 sekundzie po rozpoczęciu meczu!). Ponadto brał udział w dwóch Mistrzostwach Europy i zdobył na nich 2 bramki. Ma wyjątkowe miejsce w sercach kibiców Galatasaray. Do klubu ze Stambułu przychodził aż trzy razy i razem z tym zespołem osiągnął w 2000 roku ogromny sukces - wygrał Puchar UEFA. Oficjalnie wystąpił dla tego klubu w 347 spotkaniach, w których 228 razy uderzona przez niego piłka znalazła właściwą drogę do siatki drużyny przeciwnej. Reprezentował też m.in. barwy Interu Mediolan, jednak wielkiej kariery tam nie zrobił. Şükür "zawiesił korki na kołku" w 2008 roku. Rok wcześniej zagrał ostatni mecz w koszulce Reprezentacji Turcji (z Grecją). Natomiast ostatnią bramkę dla niej zdobył przeciwko Bośni i Hercegowinie w meczu eliminacyjnym EURO 2008. Niestety dla niego, mecz w Sarajewie zakończył się porażką jego zespołu (2:3). Şükür dorobił się efektownych przydomków. Mówiono na niego Król goli czy Byk z Bosforu (niezwykle "efektowna" ksywka :D). Piłkarz co prawda urodził się w Turcji, ale jego rodzina ma albańskie pochodzenie (z terytorium Kosowa i Macedonii). Ostatnio Şükür "bawi się" w politykę, będąc tureckim parlamentarzystą.

Miejsce 5

Na piątym miejscu znajduje się piłkarz wybitnie odbiegający od pozostałych, ujętych w tym rankingu. A dlaczego? No bo...zawodnik ten jest w ogóle z innej piłkarskiej epoki - ostatni mecz w drużynie narodowej rozegrał bagatela ponad 40 lat temu! Okres ten obejmuje kilka pokoleń piłkarzy. Bohaterem całego tego "zamieszania" jest legendarny Gerhard Müller (jego imię przyjęło się zdrabniać - Gerd). Niemiecki napastnik (wtedy Reprezentacja RFN) strzelił 39 goli, ale uwaga - wystąpił tylko w 31 "meczach o punkty"!. Mała liczba spotkań niech zbytnio nie dziwi. Należy pamiętać, że wówczas rozgrywano niezwykle mało eliminacyjnych potyczek, chociażby z uwagi na mniejszą niż obecnie liczbę państw w Europie (zresztą były takie kraje, które nie przystępowały w ogóle do międzynarodowej rywalizacji). Müllera pewnie świetnie pamiętają starsi kibice w naszym kraju. To właśnie on "dobił" Polskę w słynnym Meczu na wodzie, podczas Mistrzostw Świata w 1974 roku (przegraliśmy wtedy 0:1). Zresztą wcześniej przeciwko Biało-czerwonym zagrał dwa razy i w meczu w Warszawie trafił dwie bramki, a jego ekipa ograła nas 3:1. Piłkarz ten jest niezwykle utytułowany. Wraz ze Die Mannschaft zagrał na dwóch Mundialach oraz jednym EURO i za każdym razem lądował na podium (Mundial 1970 - 3 miejsce, EURO 1972 - 1 miejsce oraz Mundial 1974 - 1 miejsce). Müller został królem strzelców zarówno na europejskim jak i światowym "podwórku". Wyjątkową wagę ma zwłaszcza jego wyczyn z 1970 roku. W mistrzostwach rozegranych na meksykańskich obiektach ustrzelił aż 10 bramek - w sumie w tego typu imprezie zdobył 14 bramek (to osiągnięcie było rekordowym przez następne 32 lata i poprawił je o jedno trafienie dopiero Brazylijczyk Ronaldo). Nie tak dawno odebrano mu inny prestiżowy rekord. Otóż w jednym roku kalendarzowym (2012 rok) Lionel Messi miał aż 91 trafień, przez co poprawił wyczyn Müllera sprzed 40 lat - w 1972 roku Niemiec łącznie trafił do siatki rywali 85 razy. Obliczono, że Müller jest na piątym miejscu w historii futbolu, w klasyfikacji piłkarzy z największą liczbą oficjalnych goli (735 takowych). Müller swego czasu popadł w alkoholizm. Rozpoczął jednak leczenie i udało mu się wyjść "na prostą". Jeszcze o jego ostatnim reprezentacyjnym meczy, który był dla tego gracza wspaniałym dniem. Rozegrał wtedy na niemieckiej ziemi finał Mistrzostw Świata, zdobył zwycięska bramkę (2:1) i mógł radować się tytułem mistrzowskim. Ta bramka była zresztą jego 68 (więcej niż rozegranych meczów!) i długo było to najlepsze osiągnięcie w niemieckiej piłce.

Miejsce 4

Jest 1997 rok. Mecz grupowy Ligi Mistrzów. FC Barcelona podejmuje u siebie Dynamo Kijów. Po pierwszych 45 minutach meczu, fani zebrani na legendarnym Camp Nou są w szoku - tak, to właściwe określenie sytuacji. Barça dostaje srogie "baty" od swych przeciwników z Europy Wschodniej. Przegrywają 0:3 (ostatecznie skończyło się na 0:4), a ich pogromcą był niejaki Andrij Szewczenko. Otóż, ten 21-latek wpakował im wszystkie gole. No dobrze, FC Barcelona nie była wtedy co prawda tak silna jak za czasów Lionela Messi czy nawet Ronaldinho, lecz "chłopcem do bicia" trudno ją nazwać. Tak czy inaczej, tamten mecz pokazał, że Szewczenko może zostać naprawdę wybitnym piłkarzem - i takim się stał. Historia jego życia też ma znamiona sensacji. Chłopak przyszedł na świat w wiosce pod Kijowem, w rodzinie wojskowego. Gdy miał 3 latka przeprowadzili się do stolicy państwa. Tam dostrzeżono jego nieprzeciętny piłkarski talent i trafił pod skrzydła klubu Dynamo Kijów. Został później wytransferowany do AC Milan. Bardzo prestiżowy kierunek, bo liga włoska miała wtenczas wyraźnie większą jakość nic obecnie. Szybko Ukrainiec zaskarbił sobie miłość tamtejszych fanów, dzięki strzelaniu rywalom w bramek w hurtowej ilości. Dla Reprezentacji Ukrainy jest żywą legendą. To on jest absolutnie jej najlepszym strzelcem (48 bramek), a rozegrane 111 spotkań plasuje go na drugim miejscu w historii. Samą opaskę kapitańską przywdziewał w 56 meczach, co jest tam rekordowym osiągnięciem. W "meczach o punkty" zagrał 74 razy i zdobył w nich 40 bramek. Największe "żniwa" miał w eliminacjach Mistrzostw Świata. W czterech edycjach potrafił zdobyć aż 26 bramek i bezsprzecznie jest najlepszym strzelcem na kontynencie europejskim w dziejach (do tej pory nikt poza nim w tego typu spotkaniach nie strzelił nawet 20 bramek!). Z reprezentacją osiągnął ćwierćfinał Mundialu 2006 i to jest w tej kategorii jego największy sukces. Poza tym wystąpił jeszcze tylko w jednym wielkim turnieju - EURO 2012, którego Ukraina była współgospodarzem. Zdobył dwa gole w Mundialu i tyle samo w EURO - oba strzelił w spotkaniu ze Szwedami w 2012 roku (2:1). Ostatnim jego meczem w ukraińskim trykocie była potyczka z Anglikami, na wspomnianych wcześniej Mistrzostwach Europy (0:1). Niewątpliwie osiągnął więcej w futbolu klubowym. Co prawda tylko raz wygrał Ligę Mistrzów (2003 rok), ale w tych rozgrywkach aż 3-krotnie został królem strzelców. W 2000 roku przyznano mu Złotą Piłkę dla najlepszego piłkarza świata. W tym samym roku Pelé uwzględnił go w swoim zestawieniu, tzw. FIFA 100. Polscy kibice dobrze pamiętają go z finału Ligi Mistrzów z 2005 roku. Wtedy Szewczenko nie zdołał w serii rzutów karnych przechytrzyć Jerzego Dance Dudka. Była swego czasu fama, że zostanie trenerem rodzimej reprezentacji, jednak do tego nie doszło. Prywatnie jest pasjonatem golfa i mody męskiej.

Miejsce 3

Tego pana specjalnie przedstawiać nie trzeba. Jest doskonale rozpoznawalny na całym świecie. Zapewne nie jeden kibic westchnął patrząc na jego piłkarską technikę, a tabun pań instynktownie wzdycha na sam jego widok. Od niedawana Ronaldo skończył 30 lat, więc ma jeszcze trochę czasu na poprawienie swoich strzeleckich wyczynów, które już teraz robią ogromne wrażenie. Przez lata zarzucano mu, że nie potrafi przełożyć swojej jakości w klubie na Reprezentację Portugalii. Coś w tym było (czy jest), ale nieco ten krytyczny obraz odsunął od siebie po EURO 2012. Wtedy to rozegrał bardzo dobre zawody, ciągnąc grę swojej ekipy aż do samego półfinału (tam przegrali dopiero po serii rzutów karnych z Hiszpanią). W koszulce Portugalii zdobył 52 bramki (rekord), rozegrał 118 spotkań (2 miejsce wszech czasów) i pełnił rolę kapitana drużyny 59 razy (to także rekord). Jeśli chodzi o "sól" dzisiejszego posta, to strzelił 41 goli w 79 istotnych meczach. Bardzo prawdopodobne, że po aktualnych eliminacjach i ewentualnej grze na francuskim EURO, nasz bohater może już niebawem zostać liderem naszego rankingu - jak na razie musi zadowolić się 3 pozycją. Jego pierwszy gol dla kadry ma wymiar historyczny. Strzelił go bowiem w meczu otwarcia EURO 2004, a turniej zorganizowano w jego ojczyźnie. Ów trafienie pozwoliło jednak wyłącznie "otrzeć łzy", bo Grecy ich pokonali (1:2). Zagrał w trzech Mundialach (największe osiągnięcie to 4 miejsce) i trzech EURO (największy sukces to 2 miejsce). Na każdej z tych imprez miał przynajmniej jedno trafienie i łącznie uzbierał ich 9. Piłkarz kompletny, wspaniała technika, "kąśliwy" strzał i (nieco pejoratywnie) pazerność na bramki. Już teraz w barwach Realu Madryt ustrzelił 288 goli (4 miejsce w historii Królewskich i do rekordzisty potrzebuje jeszcze 35 goli) w ledwie 277 rozegranych spotkaniach! Wśród jego licznych nagród i sukcesów znajdują się aż trzy Złote Piłki dla najlepszego gracza globu (cztery razy zajmował w tym konkursie 2 lokatę). No cóż, przyznam bez bicia, iż nie darzę tego pana jakąś sympatię. Ten "żelek" we włosach, fochy, duże mniemanie o sobie czy wreszcie jego kompleks do Lionela Messi (przerost ambicji) znacząco odbiega od mojego ideału piłkarza. Nie mniej jednak, Ronaldo z pewnością jest wspaniałym graczem - już teraz jednym z najlepszych w historii.

Miejsce 2

Zaskoczeni? Nie dziwię się. Aż ciśnie się tu popularne powiedzenie: „Grosz do grosza i będzie kokosza!”. Irlandczyk sumiennie i regularnie zdobywał bramki dla swej reprezentacji, choć jego kariera klubowa to raczej drugi plan światowego futbolu. Także sama Irlandia za wybitną piłkarską nację bynajmniej nie uchodzi, a jej największe sukcesy blado wyglądają chociażby w porównaniu do nas. Bo w sumie pięć awansów na wielkie turnieje, z ćwierćfinałem Mundialu 1990 wystarcza Zielonej Wyspie, aby mianować się piłkarską potęga? Oczywiście, że nie. Tak więc tym większe słowa uznania dla Roberta Keana za jego "worek" wypełniony golami. Keane do dnia dzisiejszego skolekcjonował 42 bramki w "meczach o punkty". Jeśli dodamy to tego 23 bramki z "meczów mniej ważnych", to da nam to jego 65 trafień w barwach irlandzkiej reprezentacji. Już mówię, że to jest rekord i to z ogromną przewagą (meczów też rozegrał zresztą najwięcej). Nasz bohater jest czynnym graczem kadry i wspomniane osiągnięcia pewnie poprawi. Uwaga! Już w marcu czeka nas wyjazd do Irlandii i mecz w ramach eliminacji EURO 2016. Mimo sympatii to tego zawodnika, to jednakże nie kibicuję mu ażeby akurat w meczu z nami poprawił sobie statystyki strzeleckie ;) Keane strzelił trzy gole w Mistrzostwach Świata (trafił m.in. do bramki Niemiec i Hiszpanii). Niestety dla niego, nie poczuł smaku bycia autorem gola na EURO (okazję miał na "polskim" EURO, ale się mu nie udało). Jak widać motywacji, aby wybrać się do Francji za rok pewnie mu nie brakuje. Irlandczyk obecnie dzierży pozycję lidera w klasyfikacji najlepszych strzelców eliminacji Mistrzostw Europy. Łącznie we wszystkich takich spotkaniach ma 21 bramek. Ten wynik może poprawić chociażby w rewanżowym meczu z Gibraltarem. W pierwszym meczu z tym rywalem zdobył trzy bramki...w pierwszych 18 minutach meczu, a jego zespół wygrał 7:0 (i te bramki są jak na razie jego ostatnimi w kadrze). Jak się patrzy na drużyny, które "karcił" Keane to widać, że wiele z nich jest po prostu "słabych" i "średnich". Przytoczę tu dane: Andora (zdobyta 1 bramka), Cypr (3 bramki), Malta (3 bramki), San Marino (3 bramki) czy Wyspy Owcze (5 bramek). Irlandczyk jednak potrafił w tych meczach zdobyć gole, a że zadanie to względnie łatwiejsze to inna kwestia - takie zespoły Irlandia wylosowała i takim strzela się bramki.

Miejsce 1

Zbliżamy się do finału tegoż rankingu. Niepodzielnym rekordzistą jest dobrze nam znany Miroslav Klose. Piłkarz zresztą budzący emocje przez swój krytyczny stosunek do naszego kraju. Urodził się w Opolu, ale gdy miał 9 lat (1987 rok) jego rodzina wyemigrowała do Niemiec. Jego ojciec ma niemieckie pochodzenie i był piłkarzem, matka natomiast trenowała z sukcesami piłkę ręczną - a więc późniejszy napastnik Die Mannschaft miał w swym najbliższym otoczeniu zacne sportowe wzorce. Chociaż Klose jest czynnym zawodnikiem klubowym, to jednak już oznajmił o swoim rozbracie z kadrą. Decyzja raczej słuszna, wszakże powiedział "papa" będąc w piłkarskim zenicie - został mistrzem świata. W swej bogatej karierze dorobił się trochę rekordów. To on aktualnie ma najwięcej strzelonych bramek pośród wszystkich niemieckich reprezentantów w ogóle, a jego 16 trafień w Mistrzostwach Świata pozwala mu być liderem wszech czasów wśród strzelców tej imprezy. Przy okazji tylko jeden piłkarz przywdział koszulkę naszych zachodnich sąsiadów więcej razy niż on. Och, dużo tego wszystkiego, ale jeszcze nieco zostało! W "meczach o punkty" wystąpił 79-krotnie i potrafił ustrzelić w nich aż 48 bramek. Dzięki swej skuteczności wygrywa ten ranking. Z Niemcami wystąpił aż 3 razy w finale wielkich imprez - pełnym sukcesem był wyłącznie ostatni z nich, który był uwieńczeniem świetnego brazylijskiego turnieju. Gracz ten słynął głównie z talentu gry głową i potrafił tą częścią ciała często zdobywać bramki (chociaż w historii futbolu byli napastnicy wyżsi od niego - Klose ma 184 cm). W całej swej karierze pokonał bramkarzy z 35 państw (czyt. reprezentacja) i choć to brzmi jak żart, to wśród nich nie ma Polski. Okazji ku temu były, gdyż wystąpił naprzeciwko Biało-czerwonym w 3 spotkaniach. W nich po niemieckich strzałach aż 5 razy futbolówka znalazła właściwą ścieżkę do naszej siatki, ale nigdy po dotknięciu Klose. Może Polska to jego kompleks, co było widać w jego "aktywnej" postawie w towarzyskim meczu z nami, przed EURO 2012 (2:2). Być może odwlekanie decyzji o zakończeniu reprezentacyjnej kariery wynikało właśnie z pragnienia rozegrania meczów z naszą reprezentacją w aktualnych eliminacjach i indywidualnym triumfem w postaci gola bądź goli - to oczywiście tylko moja hipoteza. Co by o tym piłkarzu nie mówić, to jednak napastnikiem jest po prostu świetnym. Dobrze o tym wiedzą liczni bramkarze, których doprowadzał na boisku do rozpaczy.
Dzisiejsze zestawienie to kwestia otwarta. Rekordy strzeleckie są sprawą rozwojową, a więc część dziś wymienionych nazwisk w najbliższej przyszłości po prostu będzie wyparta przez inne, także z nowych generacji piłkarzy. To chyba oczywiste. Nie da się ukryć, iż Villa jest pierwszy "do spadku". Za to na "drugim biegunie" jest Keane i Ronaldo, którzy jako jedyni z tej wyróżnionej ósemki są aktywnymi graczami. Mają więc wpływ na to, aby swój bramkowy wynik polepszyć. Najbliższą sposobność będą mieć już w marcu tego roku. Jak widać, nie miałem przyjemności opisywania dla potrzeb dzisiejszego posta sylwetki jakiegokolwiek polskiego piłkarza. Powód jest prozaiczny - strzelili niewystarczającą ilość goli. Z graczy obecnej kadry najwięcej trafień ma Robert Lewandowski. Ma ich w sumie 10, z czego aż 8 zdobył z San Marino i Gibraltarem. Miejmy nadzieję, iż popularny Lewy się nam "rozstrzela". Dziękuję za spędzony czas. Czołem! :-)

środa, 4 lutego 2015

(Temat 26) Rumunia - pokolenie zmarnowane?

Złota era - tak oto przyjęło się metaforycznie opisywać wybitny okres czasowy dla jakiejś dziedziny. Nic nie stoi na przeszkodzie by swobodnie używać tego terminu do opisu piłkarskiej rzeczywistości. Są tacy szczęściarze (czyt. Niemcy, Włosi, Hiszpanie i inni), których piłkarskie pokolenia płynnie zdobywają futbolowe szczyty. Dla wielu, tak naprawdę nigdy nie udało się osiągnąć wymiernych sukcesów. Są też tacy, którym historia sporadycznie dawała szansę, aby spełnili swe ambitne sny i marzenia. Tak mieli chociażby w przeszłości Węgrzy, Polacy czy Chorwaci. Wspomniana trójka z różnym skutkiem swój czas wykorzystała. Zdobyli co prawda medale Mistrzostw Świata, jednak mogliby głośno westchnąć, gdyż możliwości posiadali znacznie większe. Są wreszcie tacy, o których z perspektywy czasu można powiedzieć, iż wypuścili potencjalny sukces ze swych rąk. Dzisiaj porozmawiamy o jednym z takich właśnie przypadków. Przyjrzymy się Złotej Erze Reprezentacji Rumunii z lat 90-tych. Z mojej strony Was witam i zapraszam do owocnej lektury.
Jak to jest z tą Rumunią?
Kraj ten można zakwalifikować do grona "solidnych", lecz nie "silnych". To chyba trafne usytuowanie, zwłaszcza kiedy prześledzi się ich drogę w różnych turniejach, a głównie w kontekście meczów eliminacyjnych. Niewątpliwie warte odnotowania jest to, iż Rumunia wystąpiła w trzech pierwszych edycjach Mistrzostw Świata (1930, 1934 i 1938 rok). To o tyle ważne, gdyż łącznie tylko 4 kraje mogą pochwalić się takim wyczynem. Oprócz Rumunii, mowa tu o: Belgii, Brazylii i Francji. Nie przeceniajmy jednak tego. Pomijając mniejszą niż dziś popularność futbolu w Europie i wynikającego z tego małej liczbie "poważnych" reprezentacji, warto wiedzieć że eliminacji Mundialu 1930 wcale nie było. Światowa organizacja piłkarska wręcz prosiła poszczególne zespoły, aby zdecydowały się na udział w imprezie. Należy pamiętać, że w tamtym czasie na świecie panował głęboki kryzys gospodarczy, który nie ominął również kontynentu europejskiego. Wszystko kosztowało, zwłaszcza że turniej miał być rozegrany daleko od Europy - w Urugwaju (Ameryka Południowa). Dochodzi też amatorstwo. Dla graczy piłka nożna była co do zasady pasją i zarabiali na życie podejmując pracę w innej branży. Dobrym przykładem są tu właśnie Rumuni. Piłkarzom groziły zwolnienia z pracy i wybrali się na mistrzostwa tylko dzięki ówczesnemu "młodemu" królowi - Karolowi II. Władca Rumunii osobiście zaangażował się w rozmowy z pracodawcami, aby gracze mieli gwarancję utrzymania swoich miejsc pracy (Karol II ponadto ingerował w selekcję zespołu). Wreszcie Reprezentacja Rumunii wyruszyła z włoskiej Genui w długi rejs statkiem pasażerskim do Urugwaju. Wielkiej kariery tam nie zrobili - odpadli w fazie grupowej. Decydujący był mecz z gospodarzami, który przegrali 0:4. To nie wstyd, wszakże ich rywale byli jedną ze światowych potęg i niedługo później zostali mistrzami globu. Cztery lata później odpadli już po pierwszym meczu z Czechosłowacją (1:2) - ich rywale 14 dni później sięgnęli po tytuły wicemistrzowskie. Najmniej udany był Mundial 1938. Tu już wstydzić się mogą, gdyż wyeliminowali ich Kubańczycy. Mecz z tym rywalem zremisowali 3:3 (po dogrywce) i zgodnie z ówczesnymi przepisami zarządzono dodatkowe spotkanie. W nim mimo prowadzenia do połowy przegrali 1:2 i musieli wracać do domu. O "sile" Reprezentacji Kuby wiele mówi ich następna potyczka, w której Szwecja rozgromiła ich 8:0.
W późniejszych dekadach Rumuni notorycznie omijali wielkie imprezy. Byli jednak zespołem z tych "niewygodnych" i raczej niewielu chciało z nimi rywalizować w eliminacjach. Stadiony w Rumunii były "gorącym terenem" i potrafili tam odbierać punkty uznanym piłkarskim markom. Dopiero eliminacje meksykańskich mistrzostw (Mundial 1970) okazały się dla nich sukcesem. Rywalizowali w grupie z niezłymi zespołami (Grecja, Portugalia i Szwajcaria) i dzięki remisowi w ostatnim meczu z Grecją u siebie, uzyskali awans. Sam turniej mogą raczej uznać za udany, pomimo odpadnięcia już na poziomie rywalizacji grupowej - wiem jak to brzmi :) Rywalizowali jednak z wybitnie silnymi reprezentacjami. Już w pierwszym meczu zagrali z obrońcami tytułu - Anglią. Minimalna porażka 0:1 wielkiej ujmy im nie przynosi. Następnie przyszło zwycięstwo z silną Czechosłowacją (wicemistrzowie świata z 1962 roku), mimo iż przegrywali z nimi do połowy. Wreszcie w ostatnim spotkaniu dzielnie bojowali z gigantami piłki - Brazylią. Z późniejszymi mistrzami świata (mieli też tytuły z 1958 i 1962 roku) pokazali charakter, ulegając im tylko 2:3. Do 1990 roku jeszcze tylko w jednej poważnej imprezie - EURO 1984. Należą się im ogromne słowa uznania zwłaszcza za postawę w eliminacjach. W 8 meczach puścili tylko 3 bramki i tylko raz przegrali. Co najistotniejsze - okazali się najlepsi, mimo naprawdę zacnych przeciwników. Nie licząc słabego Cypru, wyprzedzili Szwecję, Czechosłowację i Włochy. Co prawda, Italia była wtedy w głębokim kryzysie, jednak to aktualni mistrzowie świata sprzed dwóch lat! Na EURO nie było jednak rumuńskiej sielanki i zakończyli zmagania w grupie na ostatnim, 4 miejscu (zremisowali tylko z Hiszpanią 1:1, ponadto minimalnie polegli z RFN i Portugalią). Mimo "odbicia się od ściany", ich gra dawała nadzieję na optymistyczną przyszłość...
Pierwsze sygnały
Tak, francuska impreza pokazała, że w rumuńskiej piłce znajdują się spore złoża talentu. Co warto zauważyć, przeciwnicy niezbyt często wówczas trafiali im gole, a przecież dobra gra zaczyna się właśnie od obrony. Wkrótce Rumuni pokazali światu, że trzeba się poważnie z nimi liczyć. Wielu przecierało oczy ze zdumienia, jak klub z Bukaresztu wygrał w sezonie 1985/86 Puchar Europy (dzisiaj to Liga Mistrzów). Sukces tym większy, iż klub bazował na rodzimych zawodnikach. Wisienką na torcie był finał z FC Barceloną, rozgrywany zresztą na hiszpańskiej ziemi - w Sewilli. W całym meczu (wraz z dogrywką) zebrani na stadionie kibice nie zaznali radości z goli i seria rzutów karnych zadecydowała komu przypadnie główna nagroda. Ku rozpaczy Barçy, trafiła ona do rąk graczy rumuńskich (głównie dzięki swemu bramkarzowi, który obronił...cztery "jedenastki"!). Niecały rok później, klub sięgnął po Superpuchar Europy. W następnych latach znów pokazał, że ich gra to żaden przypadek. W sezonie 1987/88 doszli do półfinału Pucharu Europy (przegrali dwumecz z Benfica Lizbona, 0:2), a sezon później po raz drugi zagrali w finale tych rozgrywek. Tym razem nie było radości, gdyż polegli z AC Milan aż 0:4. Potencjał piłki klubowej musiał dać i dał upust w piłce reprezentacyjnej. Zawsze przy tego typu zagadnieniu, przypominam sobie analogiczne sytuacje w innych krajach. W Polsce na europejskiej arenie popisywały się zespoły Górnika Zabrze oraz Legii Warszawa i to zaowocowało sukcesami polskiej piłki w latach 70-tych. Innym dobitnym przykładem jest tu np. Turcja. Galatasaray Stambuł wygrał Puchar UEFA w 2000 roku i Turcja zajęła 3 miejsce na Mundialu 2002.
Jeszcze EURO 1988 nie dało oczekiwanych owoców. Rumunów zastopowano już w eliminacjach. Znaleźli się "za plecami" Hiszpanów, ale awans mieli na "wyciągnięcie ręki". Zdecydował tak naprawdę ostatni mecz, na który wybrali się do Austrii i tam bezbramkowo podzielili się punktami - gdyby ten mecz wygrali, to piłkarze La Furia Roja oglądaliby turniej co najwyżej z perspektywy kibica. Spokojnie, następne lata były dla kibiców rumuńskich słodkie jak miód (łyżeczki dziegciu też były). Mistrzostwa Świata z 1990 roku były pierwszym sygnałem, iż Rumunia ma spore piłkarskie aspiracje. W eliminacjach pozostawili w pokonanym polu m.in. Danię (za niedługo wiodącą europejską reprezentację) i z nadziejami wyruszyli na rozgrywany w Italii turniej. Już pierwsze ich spotkanie miało swoją pikanterię. Rywalizacja z drużyną ZSRR miała silny podtekst społeczno-polityczny. Wszakże, jakieś pół roku temu Rumuni krwawo obalili komunistycznego dyktatora - Nicolae Ceaușescu (on i jego żona zostali rozstrzelani po "sądowniczej parodii"). Jak łatwo się domyśleć, ewentualne zwycięstwo nad "wschodnimi towarzyszami" miało ogromną wartość dla rumuńskiej społeczności. Piłkarze sprostali temu wyzwaniu i pokonali radziecki zespół 2:0. Następnie zagrali ze zgoła odmienną, "barwną" i prezentującą "radosny futbol" Reprezentacją Kamerunu. Decydujący był ostatni kwadrans spotkania, gdzie padły wszystkie trzy bramki (z czego tylko jedna dla Rumunów). No i wreszcie mecz z obrońcami tytułu - Argentyną. Tricolorii nie sparaliżowała renoma przeciwników, z którymi zdołali zremisować 1:1. Rumunia zajęła drugie miejsce w tabeli i uzyskała promocję do 1/8. Teraz przyszło im rywalizować z Irlandią. Zespół z niezwykle szczelną defensywą i sercem do gry (zremisowali m.in. z Anglia i Holandią) i wynik 0:0 można było przewidzieć. Niestety dla Rumunii seria rzutów karnych nie zakończyła się pomyślnie (nie trafili jednego "karniaka"). Rumunia powróciła przedwcześnie do domu i plany o swym "panowaniu" musiała odłożyć na później...
Rumuńska eksplozja!
W krajach komunistycznych panował proceder, polegający na zakazie gry rodzimych graczy w klubach zagranicznych - z dużym naciskiem na tzw. "kraje zachodnie". Jak widać "zimna wojna" obowiązywała również w futbolu. Podobnie było w przypadku Rumunii. Ich piłkarstwo jednak przy tym wszystkim trafiło na dobry czas. Boom z połowy lat 80-tych mógł się dalej rozwijać, dzięki zmianom ustrojowym z przełomu 1989/90 roku. W 1990 roku rynek piłkarski nie był już dla rumuńskich graczy tylko sferą marzeń. Teraz bez większych utrudnień mogli oni szukać pracy poza swoim rodzinnym krajem. To skutkowało nie tylko wzrostem ich dochodów finansowych, ale też piłkarskiej jakości. Ówczesne utalentowane pokolenie dojrzewało bowiem w rywalizacji z najlepszymi zawodnikami, którymi "napakowane" były europejskie ligi. Żal, że w polskim przypadku końcówka lat 80-tych to wyraźny kryzys, po niezwykle owocnych latach 70-tych i początku 80-tych. Tak naprawdę nie odbudowaliśmy swojej piłki aż do dnia dzisiejszego. Osiągaliśmy tylko epizodyczne sukcesy (drużyna olimpijska z 1992 roku, Legia Warszawa i Widzew Łódź w Lidze Mistrzów czy 3 awanse naszej Reprezentacji na wielkie turnieje). Zwłaszcza w latach 90-tych mieliśmy wielu zdolnych młodych zawodników, którzy jednak nie potrafili "rozwinąć skrzydeł". Rumunom w tym kontekście poszła zdecydowanie lepiej. Po 1990 roku trafili do takich klubów jak np. Real Madryt, Bayer 04 Leverkusen czy PSV Eindhoven. Nie zapominajmy też o rumuńskich klubach, które prezentowały fajny poziom. Metaforycznie mówiąc - "z tej mąki musiał powstać dobry chleb"!
Jeszcze eliminacje EURO 1992 odbiły się im czkawką. Na usprawiedliwienie trzeba kategorycznie powiedzieć, że w grupie rywalizowali z silnymi zespołami. Tak naprawdę, liczyły się tu aż 4 reprezentacje, z których na turniej mogła pojechać wyłącznie najlepsza z nich. W tabeli wspomniana czwórka była punktowo bardzo blisko siebie. Przeliczając na dzisiejszą punktację, zwycięzca grupy miał nad 4 drużyną w klasyfikacji miał tylko 3 punkty przewagi! A z kim Rumunia rywalizowała? Grali ze Szkocją (oni pojechali na szwedzką imprezę), Szwajcarią, Bułgarią oraz "kelnerami" z San Marino. Rumuni zajęli 3 miejsce i w dużej mierze ich marzenia zakończyli sąsiedzi, Bułgarzy. Obie nacje silnie ze sobą konkurują - może nie są to aż tak zażarte boje jak te polsko-niemieckie, ale i tak mocno elektryzują. U siebie zostali upokorzeni wynikiem 0:3, a w ostatnim pojedynku na bułgarskim terenie padł wynik 1:1 - ewentualne zwycięstwo w tym spotkaniu najprawdopodobniej pozwoliłoby Rumunii awansować. Acha, warto jeszcze wspomnieć o wyjazdowym pojedynku z San Marino - tak dla otuchy Biało-czerwonym. Pokonali co prawda San Marino, ale rezultat 3:1 raczej należy uznać za "wstydliwy" (do połowy było 1:1 po dwóch rzutach karnych!).
No i wreszcie doszliśmy to amerykańskiej imprezy z 1994 roku. Fani rumuńscy pewnie wspominają go z rozrzewnieniem i nie ma co się im dziwić. Naprawdę ich ulubieńcy prezentowali wtedy znakomitą dyspozycję. Po kolei jednak i zacznijmy od eliminacji. W nich rywalizowali z pięcioma drużynami, z których tak naprawdę liczyły się tylko dwa - Belgia i Czechosłowacja. Dwie pierwsze pozycja gwarantowały awans. Początek był obiecujący: 2 zwycięstwa i 12 zdobytych bramek (tylko 1 zaaplikowali im rywale). Jednak później przytrafiła się im mała "zadyszka". Przegrali wtedy z Belgią 0:1 (wyjazd), później zremisowali z Czechosłowacją 1:1, następnie rozegrali dwa mecze z Cyprem (w drugim spotkaniu ledwo wygrali u siebie 2:1) i wreszcie "nokaut" w postaci porażki 2:5 z Czechosłowacją. To było zbyt dużo i dotychczasowy selekcjoner został zdymisjonowany. Zastąpił go były utalentowany piłkarz, a od paru lat uznany trener - Anghel Iordănescu. To był odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie! Piłkarze zaczęli grać lepiej i ostatnie 3 mecze wygrali (w tym bardzo ważny z Belgią, 2:1 u siebie) i z pierwszego miejsca awansowali na Mundial 1992! W zespole wyróżniało się przede wszystkim 3 graczy: Gheorghe Hagi, Ilie Dumitrescu i Florin Răducioiu. Pierwszy z nich to prawdziwy wódz drużyny, mający kapitańską opaskę na ramieniu, napędzający grę i posiadający wspaniały strzał z dystansu. Skutecznością za to popisywał się Răducioiu, który ustrzelił 9 goli (bodajże najskuteczniejszy europejski gracz w eliminacjach). Rumuńska paczka miała jednak spory problem - obrona. Rzadko "grali na czysto w tyłach" i wygrywali dzięki niezwykle efektywnej grze graczy ofensywnych. Jak się okaże, braki w formacjach obronnych będą mieć bolesne skutki podczas ich mundialowej przygody, ale...do tego odniosę się w swoim czasie.
A więc ekipa Iordănescu awansowała na trzeci Mundial w historii swej federacji. Co zabawne, każdy z nich odbył się na innym kontynencie. Tym razem padło na Amerykę Północną, a ściślej mówią na Stany Zjednoczone. Kraj bynajmniej nie kojarzony z piłką nożną, otrzymał organizację imprezy aby właśnie ją rozpromować wśród amerykańskiego społeczeństwa. Rumunia trafiła do Grupy A i przyszło im toczyć boje o awans do 1/8 z gospodarzami - USA oraz Kolumbią i Szwajcarią. Rywale wymagający, ale na Mistrzostwach Świata łatwo po prostu nie jest. Należy pamiętać, ze wówczas na turnieju były 24 reprezentacje i z grupy mogły wyjść nawet 3 ekipy. Oczywiście awans do strefy pucharowej to był - z perspektywy rumuńskiej reprezentacji - plan minimum. Pierwszy mecz zespół Iordănescu zagrał 18 czerwca z Kolumbią. Rywal niezwykle groźny i przed turniejem typowany na tego, który może sporo "namieszać" w całej imprezie. Nie ma co się dziwić, wszakże rok wcześniej pokonali w eliminacjach dwukrotnie Argentynę. Zwłaszcza mecz na terenie przeciwnika miał sporą wymowę. Otóż, w Buenos Aires wynikiem 0:5 po prostu upokorzyli Albicelestes. To jedna z najwyższych porażek w historii Argentyny, a na swoim obiekcie tylko raz przegrali w podobnych rozmiarach - klęska 0:5 z Urugwajem w 1959 roku! Ten wyczyn musiał budzić podziw i nie ma się co dziwić, iż sam Pelé uznam Kolumbię za jednego z głównych faworytów do zdobycia tytułu mistrzowskiego. Na tezy Króla Futbolu trzeba patrzeć nieco z przymrużeniem oka, często zdarza mu się mówić "mało poważne rzeczy" i zazwyczaj jego prognozy "spalają się na panewce" (kiedyś Romário dał mu wyraźnie do zrozumienie, że lepiej jest jak nic nie mówi :D). Ojoj...znowu zbaczam z głównego tematu. No dobrze...Rumuni wiedzą, iż czeka ich niezwykle ważny i zarazem trudny mecz. Arena zmagań niezwykle prestiżowa, bo w Pasadenie. To dziewiczy mecz na tamtejszym obiekcie w tym turnieju, na którym zresztą 17 lipca odbędzie się wielki finał. Publika dopisała w liczbie ponad 91 500 widzów, co jest ogromną liczbą zważywszy na to, że nie grają Amerykanie czy uznane reprezentacje (zresztą frekwencja na całych mistrzostwach była niezwykle wysoka). Na szczęście piłkarze nie zawiedli i stworzyli duże widowisko okraszone bramkami. To był świetny mecz europejskiej drużyny. Nie dali szans swym rywalom, pokonując ich 3:1. Ozdobą meczu był piękny lob z ponad 25 metrów autorstwa Gheorghe Hagi, nad którym zresztą rozpływała się później amerykańska prasa. Formę z eliminacji powtórzył Răducioiu, który strzelił pozostałe gole. Martwić może postawa w obronie, gdyż Latynosi dochodzili nierzadko do pozycji strzeleckich. Cztery dni później następny mecz. Przeciwnik: Szwajcaria. Piłkarze z Alp w eliminacjach postawili się dwukrotnie Włochom, z którymi potrafili wygrać i zremisować (2:2, ale długo prowadzili 2:0). No cóż, tym razem Tricolorii musieli "przełknąć gorzką pigułkę". Szwajcarzy sprowadzili ich twardo na ziemię, pokonując aż 4:1. Zwłaszcza słaba była druga połowa meczu, w której Rumuni 3-krotnie wyciągali piłkę ze swojej siatki - formacje obronne były niezwykle nieporadne i ten mecz unaocznił wszystkim, że ten element piłkarskiego rzemiosła muszą poprawić. Na szczęście dla nich przydarzyło się to w fazie grupowej - lepiej doświadczyć kryzysu właśnie teraz, niż później kiedy każdy błąd boleśnie skutkuje. Znów swój popis dał Hagi, który doprowadził do remisu pięknym uderzeniem z dystansu. W trzecim meczu nieznacznie pokonali USA 1:0. Ostatecznie wygrali grupę (nie wyszła tylko Kolumbia) i ze sporymi apetytami oczekiwali na dalsze spotkania. Tu chyba nie trafili najlepiej, bo w 1/8 zmierzą się z Argentyną. Mimo, że Albicelestes nie prezentowali specjalnie wysokiej formy w ostatnich miesiącach, to jednak są aktualnymi wicemistrzami świata i zwycięzcami ostatniej edycji Copa América (1993 rok).
Mecz rozegrano 3 lipca w Pasadenie. Miejsce najlepsze z możliwych - oprócz Kolumbii, Rumunia ograła tu również USA. Argentyna przystępowała do meczu zraniona brakiem Diego Maradony (zdyskwalifikowany za doping). Sam mecz miał zwariowany przebieg i przez swą dramaturgię śmiało znajduje się wśród najlepszych spotkań tamtego turnieju. Tempo gry było niezwykle wysokie, zwłaszcza że odbywało się przy słonecznej aurze (początek meczu od godz. 13:35 czasu lokalnego). Mecz ten można ująć w bokserskim slangu jako "pojedynek na wyniszczenie" czy "cios za cios". Do rzeczy jednak. [1:0] Dorinel Munteanu zostaje faulowany w bocznej strefie boiska, przy polu karnym Argentyńczyków. Do piłki podchodzi Ilie Dumitrescu i technicznym uderzeniem umieszcza piłkę blisko lewego słupka bramki rywali. Było wtedy niewiele ponad 10 minut tego spotkania. [1:1] Ledwo 5 minut później mamy już remis. Gabriel Batistuta wykorzystuje zdobyty przez siebie rzut karny. Popularny Batigol otrzymał piłkę w polu karnym Rumunów i asysta dwóch rywali wypchała Argentyńczyka na jego obrzeża. Batistuta wówczas decyduje się na zwód z piłką i gdy biegnie przy linii bramkowej czuje, że jest przytrzymywany i "nurkuje". W mojej opinii "karniak" nieco "naciągany", ale wielkiej pomyłki arbiter spotkania nie zrobił. [2:1] Nie minęło 3 minuty, a Rumuni ponownie objęli prowadzenie. To była przepiękna zespołowa akcja! Prawdziwy kunszt piłkarski. Argentyńczyk Fernando Redondo pozwala sobie odebrać piłkę na 25 metrze przed rumuńską bramką i Rumuni rozpoczynają kontrę. Piłkę otrzymuje Hagi, który znajduje się przy prawej linii bocznej w okolicach linii środkowej. Przytrzymuje futbolówkę i podaje do Ioana Lupescu, który nadbiega zza pleców Argentyńczyków. Przyjmuje piłkę i oddaje ją do biegnącego prawą stroną Hagiego. Ten nieco zwalnia i przekłada piłkę na swoją lewą nogę. W tempo zagrywa za plecy przeciwników, w polu karnym przejmuje piłkę Dumitrescu i nie zastanawiając się bez przyjęcia kopie po ziemi przy bezradnym golkiperze drużyny przeciwnej. Dumitrescu podążał za tą akcją od ok. 25 metra sprzed własnej bramki! Naprawdę wyborny gol Rumunów! W pierwszej połowie bramki już nie padły, choć okazji ku temu nie brakowało. [3:1] Ale kontra! Argentyńczycy mają rzut rożny, który katastrofalnie egzekwują. Piłkę przejmuje Dumitrescu, który decyduje się holować ją przez ok. 50 metrów. Dobiega przed "16-stkę" rywali, czeka na nadbiegającego z prawej strony Hagiego i precyzyjnie mu zagrywa - a ten pewnie posyła piłkę do siatki. [3:2] Argentyna w szoku, ale nie poddaje się. Kwadrans przed końcem jeden z Argentyńczyków decyduje się na strzał ze znacznej odległości. Bramkarz rumuński (Florin Prunea) nie popisuje się i odbija piłkę przed siebie. Dobiega do niej Abel Balbo i mocno uderza piłkę-prezent. Ta po odbiciu się od bramkowej poprzeczki trafia do siatki. Więcej goli już nie było i Rumunia po znakomitym meczu "z hukiem" melduje się w ćwierćfinale Mistrzostw Świata! To już wtedy był największy wyczyn w dziejach rumuńskiej piłki! Niewątpliwie bohaterami tego pojedynku był Dumitrescu i Hagi. Zwłaszcza pierwszy z nich, który rozegrał "mecz zycia". Do tej pory był nieco "uśpiony" w tej imprezie, ale z nawiązką zastąpił pauzującego za kartki Răducioiu. Sukces wywołał euforię nie tylko w rumuńskiej drużynie, ale też tysiące kilometrów dalej, w ich kraju. Niezliczone tysiące ludzi wyległo na ulice rumuńskich miast, aby świętować awans Tricolorii do grona najlepszych 8 reprezentacji świata!
W 1/4 czekała na nich już Szwecja. Organizatorzy ostatnich Mistrzostw Starego Kontynentu (EURO 1992) w pierwszym meczu fazy pucharowej mieli łatwe zadanie - ich rywalem była Arabia Saudyjska. Bardziej miarodajnym wyznacznikiem potencjału zespołu Trzech Koron była ich postawa w fazie grupowej. Tam dzielnie zagrali z Brazylią, z którą zremisowali 1:1. Mecz ćwierćfinałowy odbył się 10 lipca. Oba zespoły nie chciały się nadmiernie "odsłoniać", co przełożyło się na wynik 0:0 do połowy. Druga część meczu to już inna historia. Wynik spotkania otworzył słynny Tomas Brolin, który wykończył wspaniale rozegrany rzut wolny. Była to 78 minuta meczu. Później rozgrywający świetny turniej Hagi miał swoją okazję z rzutu wolnego, ale szwedzki bramkarz stanął na wysokości zadania. Gdy mecz zbliżał się do końca Rumuni pokazali charakter i doprowadzili do remisu. W 88 minucie wykonywali rzut wolny ze sporej odległości. Piłka została źle uderzona, jednak po rykoszecie trafiła w polu karnym pod nogi Răducioiu, który zachował zimną krew, podniósł piłkę i uderzył nie do obrony. Sędzia zarządził dogrywkę. W 101 minucie znów naszym bohaterom dopisało szczęście. Jeden ze Szwedów chcąc wybić piłkę z własnej "16-stki" skiksował i na bramkę bez przyjęcia uderzył Răducioiu. Ku rozpaczy szwedzkich kibiców piłka znów po jego strzale znalazła drogę do bramki. Rumuński napastnik niczym mityczny Midas - "co nie dotknął to zamieniało się w złoto". Gdy wydawało się, że Tricolorii przejdą kolejną przeszkodę w drodze do finału, w 115 minucie czekał ich zimny prysznic. Będący pod ścianą Szwedzi, dośrodkowują długą piłkę w pole karne przeciwników. Do zawieszonej w powietrzu piłki doskoczył jeden ze szwedzkich napastników i uprzedzając rumuńskiego bramkarza wpakował piłkę do jego bramki. Szok. To już ich 9 puszczona bramka w turnieju...w 5 meczu. Niedługo później Szwedzi mogli ich dobić, ale rezerwowy Henrik Larsson (wszedł w drugiej części dogrywki) nie wykorzystał dogodnej sytuacji. Po prawdziwej huśtawce nastrojów dla obu ekip, sędzia spotkania zarządził serię rzutów karnych. Jak pamiętacie, na ostatnim Mundialu Rumuni pożegnali się z zawodami właśnie przegrywając w rzutach karnych (z Irlandią). Już w pierwszym "karniaku" jeden ze Szwedów posłał piłkę nad poprzeczką. Do 4 rundy oba zespoły zgodnie trafiały. Wtedy pomyłkę zaliczył jeden z Rumunów i oba zespoły miały teraz po 50% szans na końcowy triumf. Niestety Rumuni nie wytrzymali presji i to Szwecja przeszła dalej (w półfinale zagrali z ekipą Canarinhos). Szczęście było bardzo blisko, ale znów się nie udało. Zdecydowanie zabrakło jakości "w tyłach" i trochę zimnej krwi. Rumuni zostawili po sobie wspaniałe wrażenie - "gra na tak", emocjonujący przebieg spotkań i bramki wyjątkowej urody. Dobra postawa graczy Tricolorii zaowocowała ich angażami w znanych klubach. Zacznijmy od kapitana - Gheorghe Hagi. Zawodnik porównywany do Maradony, rozegrał na tyle wspaniały turniej, iż wybrano go do najlepszej "jedenastki" mistrzostw. Autor 3 pięknych bramek został zatrudniony przez FC Barcelonę. Ponadto Ilie Dumitrescu trafił do Tottenhamu, a Florin Răducioiu zawitał do innego katalońskiego klubu - Espanyolu Barcelona. Poprzestańmy tylko na tych trzech przykładach. Rumuńska piłka była "w gazie"!
Drugi oddech i rozpacz "Synów Albionu"
Gdy wydawało się, iż przed Tricolorii rozpościera się obraz idyllicznej przyszłości, to trafiają na przysłowiowy "dzwon". Zaraz po amerykańskiej przygodzie rozpoczęli zmagania w eliminacjach EURO 1996. Jakoś zmagania na Starym Kontynencie wyjątkowo nie wychodziły do tej pory Rumunom. Tym razem jednak przebrnęli selekcję wzorowo i z pierwszego miejsca w grupie otrzymali promocję uczestniczenia w kolejnej wielkiej imprezie. Tak naprawdę wraz z Francją mieli ogromną przewagę nad resztą zespołów i raczej ewentualne niepowodzenie nie wchodziło w grę. Jednym z ich rywali byli Polacy. Nasi graczy w pierwszym meczu (na wyjeździe) prowadzili nawet 1:0 po skutecznym rzucie karnym Andrzeja Juskowiaka, jednak na wiele to się nie zdało - przegraliśmy 1:2. W rewanżu u siebie padł wynik bezbramkowy. Na Mistrzostwach Europy trafili do fajnej geograficznie grupy. Z jednej strony była Hiszpania i Francja - z drugiej zaś Rumunia i Bułgaria. Jak się okaże, po fazie grupowej pakować walizki musiała dwójka znad Morza Czarnego. Już w pierwszym meczu Rumuni zagrali z dobrym znajomym z eliminacji - Francuzami. Przegrali 0:1. Następna porażka oznaczałaby brak możliwości gry w ćwierćfinale. Rywal bardzo dobrze znany, bo Bułgarzy. W pojedynku Hagi-Stoiczkow górą był ten drugi. Lider bułgarskiej reprezentacji zdobył jedynego gola w tym meczu (na samym początku). Ostatni mecz z Hiszpanią był "o pietruszkę" dla nich, jednakże dla ich rywale to był bardzo ważny pojedynek (potrzebowali zwycięstwa, aby przedłużyć swoją bytność w turnieju). I znowu Rumuni dają sobie wbić bramkę w pierwszych 30 minutach spotkania, jednak wreszcie przełamują się w ataku i do przerwy na tablicy wyników widnieje rezultat 1:1 (gola zdobył Răducioiu). W końcówce meczu ich boiskowi przeciwnicy znów wpakowali im goli i Rumuni ze wstydem wrócili do domu.
"Hagi i spółka" zacisnęli zęby, czego efektem były świetne eliminacje Mundialu 1998. Rumuni "rozjechali" swych przeciwników. Statystycznie zostali najlepszą drużyną eliminacji (w 10 meczach tylko 1 remis, a reszta to ich zwycięstwa!). Zdobyli najwięcej bramek (37) i w obronie też było pozytywnie (4). Będąc uczciwym, ich rywale nie byli "najwyższych lotów". O ile zespół Irlandii śmiało można uznać za godnego przeciwnika, to taką Litwę czy Macedonię to już raczej nie. Tak czy siak Tricolorii znów byli na "fali wznoszącej". W porównaniu do lat poprzednich w składzie nie było Răducioiu czy Lupescu. I tak skład Rumunów był dość "stary". Najmłodszy zawodnik (Radu Niculescu) miał ukończone 23 lata, a 30-latków nie brakowało (Hagi miał już 33 wiosny na karku). Z "młodszego pokolenia" z dobrej strony prezentował się zwłaszcza Viorel Moldovan (rocznik 1972). Przygodę we Francji zaczęli od meczu z Kolumbią. W Lyonie wygrali nasi bohaterowie, dzięki golowi tuż przed końcem pierwszej połowy. Kolumbijczykom nie udał się rewanż za porażkę sprzed lat 4. Tydzień później czekał ich w Tuluzie niezwykle prestiżowy pojedynek z Anglikami. Synowie Albionu w eliminacjach uporali się m.in. z naszą reprezentacją, więc chyba nikt w naszym kraju nie płakałby z ich porażki. Po emocjonującej końcówce Rumuni "pomścili" nas, wygrywając 2:1. Dzięki temu zwycięstwu byli już pewni gry w 1/8 Mistrzostw Świata (trzeci raz z rzędu). W ostatnim meczu zremisowali z najsłabszą w grupie Tunezją 1:1 (Moldovan zdobył swoją drugą bramkę w imprezie). O ćwierćfinał przyszło im się bić z nieobliczalną Chorwacją. Zespół, który na tym tym turnieju zostanie trzecią reprezentacją na świecie, wysłał Rumunów do domu dzięki wykorzystaniu rzutu karnego z doliczonego czasu pierwszej połowy - dodajmy, że podyktowanie go jest rzeczą sporną. Rumuni na tym turnieju promowali fajne zjawisko - można powiedzieć, że socjologiczne. Mianowicie podczas rywalizacji z najlepszymi, gracze Tricolorii solidarnie...przefarbowali sobie włosy na blond :D Idealnie ta ekscentryczna fryzura komponowała się z żółtymi strojami Reprezentacji Rumunii. Gest ten manifestował rywalom siłę i jedność drużyny, a jednocześnie "nakręcał" on rumuńskich piłkarze. No cóż, morale to niezwykle ważna rzecz :)
Rumuni nie zwalniali tempa. Po niezwykle owocnych eliminacjach (bez przegranej, pierwsze miejsce w grupie, tylko 3 puszczone bramki i cenny wyjazdowy triumf z Portugalią) jadą na EURO 2000. Jak się później okaże, zakończy ono dekadę Złotego Pokolenia w rumuńskim futbolu. Na turnieju wylosowali Anglię, Niemcy i Portugalię. Mimo zacnego grona przeciwników, udaje im się wejść do ćwierćfinału (ich najlepszy wynik na EURO). Co prawda, po raz kolejny zostają zastopowani przed strefą medalową, jednak pozytywnie wryli się w pamięć piłkarskich kibiców. Niesamowity przebieg miał ich pojedynek z Anglikami. Prawdziwa emocjonalna huśtawka. Świetnie zaczęli Rumuni, którzy w 22 minucie zdobyli przepiękną bramkę. Jej autorem był Cristian Chivu. Synowie Albionu jednak ich "brutalnie sprowadzili na ziemię" trafiając w ostatnich 5 minutach pierwszej połowy dwie bramki. To nie podłamało Rumunów. Z animuszem wyszli na drugą połowę, bo już w po 3 minutach dzięki pięknym strzale zza "16-stki" Munteanu wlał nadzieję w serca swoich kolegów i fanom, którzy im dopingowali. Gdy już wydawało się, że mecz zakończy się remisem (dawał on Anglii wyjście z grupy) do Rumunii "uśmiechnęło się szczęście" w postaci przyznanej "jedenastki" w samej końcówce spotkania. Nie zmarnowali swojej szansy i dzięki pozytywnego wyniku w meczu Portugalia-Niemcy, nieco niespodziewanie są w ósemce najlepszych europejskich drużyn. Jak już wcześniej zostało napomknięte - to jak do tej pory, był niestety ostatni wielki wyczyn tej reprezentacji.
Prosta pochyła oraz poprawa
Niewątpliwie XXI wiek dla Rumunów to "chudy okres". Nie dość powiedzieć, że do teraz tylko raz wybrali się na wielką imprezę. W tym czasie aż 7-krotnie próbowali szczęścia w eliminacjach Mistrzostw Świata czy Europy. Wynik marny, a w oczach pokolenia Hagiego - nawet wstydliwy. Czas tych niemal 15 lat, które nastały po EURO 2000 śmiało można podzielić na trzy etapy. Pierwszy z nich, względnie udany, uwieńczony udziałem Tricolorii na EURO 2008. Drugi to już prawdziwy krach, objawiający się postawą piłkarzy w latach 2008-2012. No i 3 faza, z którą mamy do czynienia obecnie. Można ja zatytułować jako: "Nadzieja", "Poprawa" czy "Odrodzenie". Oczywiście nie ma co przesadzać, bo co prawda od nieudanych eliminacji Mundialu 2010 jest widoczny postęp, ale jednak ciężko byłoby zagrać gorzej niż wtedy. I tak pokrótce jak Rumuni radzili sobie w danych eliminacjach. Zaczynając od Mistrzostw Świata. Wszystkie próby zakwalifikowania się na ten turniej spełzły na niczym. Dwa razy udało im się znaleźć w barażach, ale tam wiele nie pokazali (przegrali dwumecze ze Słowenią i Grecją). O eliminacjach Mundialu 2010 chyba rumuńscy kibice chcieliby "wyczyścić" ze swej pamięci. Rywalizowali wtedy z Austrią, Francją, Litwą, Serbią i Wyspami Owczymi. W tabeli uplasowali się dopiero na 5 miejscu, wyprzedzając tylko słabiutkich "wyspiarzy". Zdołali wygrać tylko 3-krotnie (dwa razy z Wyspami Owczymi i raz z Litwą). Tylko w dwóch spotkania zagrali "na zero" w obronie. Upokorzyli ich Serbowie, z którymi w Belgradzie ponieśli bolesną klęskę 0:5. Jedynymi wartymi uwagi rezultatami były dwa remisy z Francją (2:2 i 1:1). W meczach w ramach eliminacji EURO ogólnie prezentowali się lepiej. Do Portugalii nie pojechali w 2004 roku, ale wstydu swym fanom nie przysporzyli. Toczyli wyrównane "wojenki" z Duńczykami, Norwegami i Bośniakami, zajmując w grupie 3 miejsce (najlepsza Dania miała 15 punktów, a czwarta Bośnia i Hercegowina 13 punktów). Być może gdyby nie puścili z Duńczykami gola w doliczonym czasie, to awansowaliby - przynajmniej zagraliby w barażach. Następne eliminacje to ich wielki sukces. Wygrali swą grupę, w której mieli m.in. Holandię i Bułgarię. Zespół Oranje nie potrafił im w obu meczach strzelić bramki! Trzeba pochwalić tu ich formacje obronne, bo 7 puszczonych goli w 12 meczach to wynik przynajmniej zadowalający. Na EURO nie mogli trafić chyba gorzej - czekały ich potyczki z Francją, Włochami i...Holandią. To zabawne, bo na trzecim z rzędu EURO są w grupie z zespołem, z którymi rywalizowali w eliminacjach - z którymi na imprezie głównej przegrywają. Zresztą do piłkarzy z Niderlandów mają "szczęście", gdyż w ostatnich latach często z nimi "biją się o punkty" i dostawali od nich "mocno po pupie". Niemiłosiernie Holendrzy pokazywali im miejsce w szeregu, wygrywając 4:1, 4:0 i dwa razy po 2:0. No cóż, na boiskach w Szwajcarii też musieli uznać ich wyższość, ale 0:2 z rewelacyjnie grającym zespołem trenowanym przez Marco van Bastena jest przyzwoitym rezultatem. Zresztą Rumuni zajęli 3 miejsce w tej niezwykle silnej grupie (przed Francją) i remisy z Francuzami i Włochami to naprawdę więcej, niż można było po nich oczekiwać. Ówczesny skład Tricolorii mógł budzić respekt. Oprócz graczy z rodzimych lig i przywdziewającego wtedy kapitańską opaskę Cristiana Chivu, należy wyróżnić jedno nazwisko - Adrian Mutu. Obecny "emeryt", który grał chociażby w Interze Mediolan, to naprawdę "talent czystej wody". Drzemał w nim ogromny talent i osiągnąłby znacznie więcej, gdyby nie jego pociąg do używek czy problematyczny charakter. Mimo to jest obecnie najskuteczniejszym strzelcem Reprezentacji Rumunii (ex aequo z Gheorghe Hagi - obaj zdobyli po 35 bramek) i na omawianym EURO jako jedyny zdobył dla swojej drużyny gola (wykorzystał błąd Włochów).
Ostatnio Rumuni bardzo dobrze pokazują się w eliminacjach EURO 2016. Prowadzą w swojej grupie, mając po 4 meczach 10 punktów. Grają niezwykle czujnie "w tyłach" i stawiają na defensywę - można tak wnioskować po "szczupłym" bilansie bramkowym (6:1). Być może rumuńska piłka obecnie "chwyta ożywczy oddech w swe płuca". Co do awansu, to ten wydaje się być niezwykle realny. Nie dość, że awans uzyskają dwa pierwsze miejsca (a nawet trzecie), to jeszcze potencjalnie najgroźniejsza Grecja jest w katastrofalnej sytuacji (ledwo punkt po 4 meczach!). Zresztą mają stosunkowo łatwych rywali. Może francuski turniej będzie przełomowy dla Tricolorii. Zespołowi przewodzi Ciprian Marica i może zawodnik ten, w przeszłości grywający w lidze niemieckiej, choć w jakiejś mierze upodobni się do legendarnego już Hagiego. Chyba dobrą decyzją jest ponowne zatrudnienia Anghel Iordănescu. Ten legendarny trener od 2014 roku po raz trzeci objął stanowisko selekcjonera tej reprezentacji i jak widać, pod jego wodzą piłkarze dzielnie sobie poczynają. Rumunom ciężko będzie stworzyć równie udaną generację, jaką mieli w latach 90-tych. Nadzieja jednak zawsze jest. Skoro już kiedyś udało się im poczuć woń chwały, to czemu znowu nie mieliby tego zaznać? Myślę, że Złoci Chłopcy w sercach rumuńskich kibiców już mają wyjątkowe i nieulotne miejsce. Wszakże byli piersi, dzięki którym ich rodacy poczuli dumę z tego kim są. Ci piłkarze nie tylko są symbolami sukcesu w historii rumuńskiej piłkę, ale wręcz te historię stworzyli. Gdzieś obok tej dumy i radości, pojawiać się będzie drobinka goryczy. Złote Pokolenie osiągnęło wiele, jednak nie tyle, ile mogłoby.
Słowa uznania dla Was, że znowu przyszliście tutaj i poświęcając swój cenny czas przeczytaliście moje "wypociny". Tyle przymilania się z mojej strony :D Jak spoglądałem nie tak dawno na świat przez okno swego domu, to byłem nieco zmieszany - prawie luty, a aura zimowa bynajmniej nie była. Mówiąc metaforycznie, chciałoby się ażeby "wiosna" była w naszej "kopanej" (nie tylko w pojedynczych meczach). Wiem, że się powtarzam :D Wybaczcie mi, ale mam spore oczekiwania na ten i następny rok co do postawy Biało-czerwonych. W dużej mierze jest to "winą" samych piłkarzy, którzy narobili apetyty polskim kibicom tym, jaką mieli formę w ostatnim kwartale 2014 roku. Chłopaki, nie "pękajcie"! Tymczasem miłego dnia/wieczoru. Czołem! :-)

„Rumunia mogła pokonać każdego”
(Gheorghe Hagi)