Translate

wtorek, 11 listopada 2014

(Temat 17) Skandale Reprezentacji Polski

Część II

Witam. Dzisiaj dokończenie poprzedniego postu. Tak, że piłkarze (i nie tylko) trochę "nawywijali", więc sensacyjnych historii w tym poście również będzie aż nadmiar. Pogadamy m.in. o: kieliszkach, przemytniku, kontenerze, ubrudzonym stadionie, fotomontażach... Nie ma co streszczać zawartości, bo nie przeczytacie całości :) Zapraszam.
            [Nie tylko My]
Warto przytoczyć kilka sytuacji, w których to nasi rywale (ogólnie ujmując) nie popisali się. Prawdziwy skandal miał miejsce w kwietniu 1972 roku w Starej Zagorze (Bułgaria). Biało-czerwoni rozegrali wyjazdowy mecz z Bułgarią w ramach eliminacji Igrzysk Olimpijskich. Jak powszechnie wiadomo udało nam się dalej awansować i na Turnieju Olimpijskim nasi gracze okazali się najlepszą drużyną. Wróćmy jednak do meczu z Bułgarami. Pierwsza połowa była "nasza", co udokumentowaliśmy prowadzeniem 1:0 (gola zdobył Włodzimierz Lubański). Druga część meczu natomiast to jakaś kpina. Głównym "bohaterem" został rumuński sędzia. Najpierw podyktował wątpliwy rzut karny dla gospodarzy, a Lubańskiemu za "nadmierne dyskusje" pokazał czerwoną kartkę i nakazał opuszczenie placu gry. Następnie jeden z polskich piłkarzy przejął piłkę, przebiegł "kawał" boiska i wpakował piłkę do bułgarskiej bramki. Co na to główny rozjemca meczu? Bułgarzy zaczęli protestować i sędzia gwizdnął pozycję spaloną. Dodam, że nie ma mowy o "spalonym", gdyż finalne podanie nastąpiło na połowie drużyny atakującej oraz arbiter liniowy sędziujący mecz w Starej Zagorze nie podniósł chorągiewki! To jeszcze nie wszystko. Gospodarze wyszli na prowadzenie 2:1, a następnie podwyższyli na 3:1. Ostatnia bramka zresztą pokazała jaki był to mecz - mimo ewidentnej pozycji spalonej gol uznano. Polacy przegrali 1:3 z...sędzią. Na szczęście jakiś miesiąc później, w meczu rewanżowym w Warszawie, nasze Orły udowodniły kto jest lepszy pokonując rywali 3:0. Na Mundialu 1974 też stała się nam krzywda. W decydującym meczu o wejście do finału imprezy, nasi zawodnicy zmierzyli się z gospodarzami, ekipą RFN. Przed meczem nad boiskiem była potężna ulewa i stan płyty boiska nadawał bardziej do sportów wodnych niż rozgrywaniu meczów piłkarskich. Próbowano usuwać nadmiar wody z murawy, ale starania spaliły na panewce (ciągle padał deszcz). Oczywiście Niemcy nie mieli wpływu na pogodę, ale w takich warunkach mecz nie miał prawa się odbyć i powinno znaleźć się uczciwe rozwiązanie tej sytuacji. Wiadomo, że nacisk kładła TV i reklamodawcy i ostatecznie spotkanie się odbyło. Polacy byli nieznacznie lepsi, ale przegrali 0:1. Popisał się jednak Janek Tomaszewski, który obronił "jedenastkę". Trzeba podkreślić, iż my musieliśmy ten mecz wygrać aby awansować, a gospodarzom wystarczał tylko remis. Wszakże, nie od dziś wiadomo, że trudne warunki sprzyjają obronie a nie atakowi. Żeby być sprawiedliwym - warunki były równe dla obu drużyn. Spotkanie nazwano Meczem na wodzie (niem. Wasserschlag) i jest jednym z najważniejszych w historii naszego futbolu. Kontrowersji nie brakowało też w czerwcu 2005 roku. W Baku graliśmy z Azerbejdżanem (3:0, eliminacje Mundialu 2006). Mecz zakończył się sukcesem naszej drużyny, a po zdobyciu gola na 3:0 (strzelcem był Maciej Żurawski) byliśmy świadkami niecodziennego widowiska - "usilnej" frustracji szkoleniowca. Chodzi o Brazylijczyka Carlosa Alberto Torresa, trenera Reprezentacji Azerbejdżanu. Postać to niezwykła nie tylko z wybuchowego charakteru, ale przede wszystkim z piłkarskich sukcesów (mistrz świata z 1970 roku jako gracz Brazylii). Krewki Brazylijczyk nie mógł się pogodzić z porażką swojej drużyny, sugerował bramkę ze spalonego, krzyczał, obrażał, wymachiwał rękoma, swoimi gestami dawał do zrozumienia korupcję sędziów czy wreszcie "naruszył nietykalność cielesną" sędziego technicznego. Hiszpański arbiter główny (Alberto Undiano Mallenco) wyrzucił go na trybuny. Agresja szkoleniowca przeszła też na azerskich fanów, tak że musiały interweniować służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo. Trener podał się do dymisji. Emocji było sporo również na Euro 2008. W Wiedniu Polacy zmierzyli się z gospodarzami, Austriakami. W pierwszej połowie nasi grali bardzo słabo, ale to oni jako jedyni zdobyli bramkę...co prawda ze spalonego, ale gol został uznany. W drugiej połowie to Biało-czerwoni mieli inicjatywę w grze, ale wynik gole nie padały. Gdy były już doliczone minuty do tego meczu Austriacy dośrodkowali z rzutu wolnego piłkę w pole karne polskiego teamu. Austriacki gracz czując, że jest przytrzymywany rzucił się na ziemię i...sędzia gwizdnął karnego! Do piłki podszedł Ivica Vastić i w 93 minucie gry doprowadził do remisu. "Karniak" z tych "naciąganych". Zbigniew Boniek, który był gościem w TV, mówił wprost że to nie była sytuacja do odgwizdania i że arbiter bardzo chciał pomóc gospodarzem.Podobnego zdania był też śp. Lech Kaczyński. Ówczesny Prezydent Polski w wywiadzie pomeczowym dla polskiej TV, szczerze przyznał że nie uznaje sytuacji z rzutem karnym dla gospodarzy, gdy jest doliczony czas gry i przegrywają. Michał Listkiewicz bronił sędziego, uważając że rzut karny był słusznie podyktowano. Popularnemu Listkowi wtórowała również UEFA. A kim jest właściwie sprawca ogólnopolskiego oburzenia? To angielski sędzia Howard Webb. Dyplomowany policjant z charakterystyczną łysiną w sierpniu 2014 roku oficjalnie zakończył karierę sędziego piłkarskiego - chyba nie będziemy płakać :)
            [Obywatelstwa]
Nie będzie o powołaniu zagranicznych piłkarzy do kadry i nadawania im "od ręki" polskich paszportów. Spojrzymy na kwestię obywatelstwa z nieco innej strony - zresztą sami się przekonacie. O Andrzeju Bucolu było niezwykle głośno w Polsce w drugiej połowie lat 80-tych. Jeden z architektów sukcesu polskiej reprezentacji na Mundialu 1982 (przypomnijmy, że wtedy zostaliśmy 3 drużyną na świecie), popularny Krupniok, Gliwiczan czy piłkarz Legii Warszawa - był powszechnie doceniany, lubiany i szanowany...do czasu. Wszystko zmieniło się o 180° w 1987 roku. Wtedy to Buncol przyjął obywatelstwo RFN (dzisiejsze Niemcy). W Polsce uznano czyn piłkarza za sprawę polityczną i nazwano go zdrajcą. Ówczesna propaganda państwowa nie zostawiła na nim suchej nitki. Buncol tłumaczy, że zrobił to tylko dlatego, bo wówczas kluby niemieckie musiały zachowywać odgórnie nałożone limity dla obcokrajowców (w drużynie mogło grać tylko 3 piłkarzy spoza RFN - w ekipie naszego bohatera było ich za to 5). Polski piłkarz, którego kiedyś wybitny komentator Jan Ciszewski nazwał "małym Buncolkiem", nie zrzekł się przy tym polskiego obywatelstwa i nie ma sobie nic do zarzucenia. Obecnie mieszka zza naszą zachodnią granicą (szkoli tamtejszą piłkarską młodzież) i twierdzi, że czuje się tam jak w domu. Inna historia dotyczy EURO 2008. Gdy polegliśmy w pierwszym meczu z Niemcami 0:2 (dwie bramki Łukasza Podolskiego), pojawił się głos w naszym kraju by odbierać polskie paszporty zawodnikom występującym w innych reprezentacjach. Apel taki wystosował do Prezydenta Polski jeden z posłów. Przede wszystkim chodziło o grających w drużynie Mannschaft dwóch piłkarzy o polskich korzeniach: Łukasza Podolskiego i Miroslava Klose. Nic z tego jak wiemy nie wyszło, ale dyskusja była. Myślę, że "prawo nie działa wstecz" i jeśli już chcemy karać tak piłkarzy, to mówmy im teraz: "wybierzesz barwy innej Reprezentacji, to tracisz przywilej jakim jest polskie obywatelstwo" (oczywiście obywatelstwo to coś więcej niż "przywilej" i "papierek" - tutaj patrzę na to przez pryzmat formalny). Może warto przemyśleć ten krok, by podkreślić rangę bycia Polakiem.
            [Salut rzymski]
W dniu 3 grudnia 1933 roku miało miejsce historyczne wydarzenie. Wtedy pierwszy raz w historii nasza Reprezentacja rozegrała mecz piłkarski z Niemcami. Miejscem pojedynku był Berlin. Sytuację, którą pokrótce opiszę budzi kontrowersje dopiero dzisiaj, z perspektywy wielu lat. Bogatsi o doświadczenie z lat późniejszych, takie zdarzenie oceniamy obecnie jednoznacznie negatywnie. O czym tak naprawdę mowa? Podczas tego spotkania, gdy na płycie boiska pojawili się nasi gracze i zagrano nasz hymn, publika obecna na trybunach berlińskiego obiektu wstała oraz wyciągnęła ręce przed siebie w specyficznym geście, zwanym salutem rzymskim. Jest on jednym ze znaków ideologii, która doprowadziła do śmierci milionów ludzi podczas II wojny światowej. Należy pamiętać, że wtedy jeszcze traktowano to jak oryginalny zwyczaj, nie kojarzony z czymś co trzeba eliminować z życia publicznego. Nie licząc tego, innych "skandali" w tamtym meczu nie było. Kibice niemieccy uszanowali swoich rywali znad Wisły, panowała pełna kultura i nawet za udane akcje naszych graczy potrafili bić brawa z podziwu. Ponadto sam mecz był wynikowo jak najbardziej udany dla Biało-czerwonych. Co prawda przegraliśmy 0:1, ale gola straciliśmy w końcówce meczu, a Niemcy wówczas byli znacznie wyżej w hierarchii światowego futbolu niż my (wiele się w tej kwestii nie zmieniło). Ostatnio, jakiś młody Polak grający w niemieckim klubie pokazał ów gest w kierunku kibiców, po tym jak jego klub zdobył bramkę. Ręce opadają. Oby na stadionach (i poza nimi) tego typu zachowań już nie było.
            [Trenerskie wybory]
Chyba zawsze, gdy selekcjonerzy ogłaszają nazwiska powołanych graczy (zwłaszcza przed wielkimi turniejami) pojawiają się "ale". Były ogólnopolskie dyskusje, a raczej krytyki, skierowane na trenerów kadry za ich "rzekome" błędy. Czasem rzeczywiście "skreślenie" niektórych nazwisk wywoływało zaskoczenie i intuicyjne pytanie: "Dlaczego?". Czasem okazało się, że ruch trenera okazał się "genialnym" a w innych przypadkach jego wybory personalne były łatwym argumentem dla krytykantów słabych rezultatów Biało-czerwonych. Kazimierz Górski wywołał niemałą konsternację, gdy podał jakich zawodników zabierze do RFN (Mistrzostwa Świata w 1974 roku). Jak sam twierdził, gdyby nie utalentowani piłkarze, to jego ekipa nie osiągnęłaby sukcesów. To tylko częściowa prawda. Przecież ekip z wielkimi gracza było wielu, nieliczni jednak sięgali po chwalebne laury - nazwiska nie grają. Pan Kazimierz pokazał odwagę i nie zabrał Jana Domarskiego, wydawałoby się podstawowego zawodnika. Powiem więcej, jego "substytut" okazał się prawdziwym odkryciem (mowa o Andrzeju Szarmachu, strzelcu 5 bramek na turnieju). Górski zaryzykował i opłaciło się. Pokazał, że nie jest przypadkowym człowiekiem na stołku selekcjonera. Domarski przecież zdobył "złotego" gola w meczu z Anglikami i dzięki remisowi 1:1 pojechaliśmy na mistrzostwa. Grzegorz Lato, który został bohaterem Polski i całego Mundialu nie spisywał się dotychczas w kadrze nadmiernie dobrze, a jednak Górski postawił na tego gracza. Dwóch innych zawodników - Mirosław Bulzacki i Lesław Ćmikiewicz - było do tej pory pierwszymi wyborami pana Kazimierza, jednak na docelowej imprezie ich pozycja uległa zmianie. Pierwszy z nich siedział tylko na "ławie", a drugi regularnie...wchodził z ławki. Zamiast tego grał młodziutki Władysław Żmuda. Środkowy obrońca został wybrany najlepszym zawodnikiem młodego pokolenia! Dobrym przykładem jest też Jerzy Engel. Gdy objął Reprezentację miał swój pomysł na zespół, w którym widział Pawła Kryszałowicza zamiast Artura Wichniarka. Pierwszy grał w Amice Wronki, a drugi w Arminii Bielefeld (został w 2001 i 2002 królem strzelców w 2 lidze niemieckiej!). Kryszałowicz rozegrał świetne kwalifikacje do Mundialu 2002 i udowodnił, że trener miał rację. Przecież Emmanuel Olisadebe był odkryty właśnie przez Engela (najpierw w Polonii Warszawa, a następnie w Reprezentacji Polski). Uważa się, że popełnił błąd przy braku powołania na Mistrzostwa Świata Tomasza Iwana. Niespodzianką był natomiast udział w turnieju (ławka rezerwowych) piłkarza Odry Wodzisław - Pawła Sibika. Paweł Janas to już w ogóle miał "fantazję". Na Mundial 2006 nie zabrał 3 głośnych nazwisk: Jerzego Dudka, Tomasza Kłosa i Tomasza Frankowskiego! Oczywiście bramkarzem nr 1 był Artur Boruc (zagrał dobry turniej), ale doświadczenie Dudka przydałoby się w budowaniu atmosfery w grupie. Kłos to dla mnie świetny obrońca i w mojej opinii to duża pomyłka selekcjonera. No i Frankowski...nie miał formy od pół roku, ale mógłby się przydać jako zmiennik na podmęczonego rywala. Nie powinno się powoływać graczy za tzw. "zasługi", ale w tym przypadku byłoby to wskazane. Wszakże popularny Franek walnie przyczynił się do sukcesu Biało-czerwonych w kwalifikacjach (7 goli w meczach "o punkty"). Na turniej za to zabrał Łukasza Fabiańskiego - w tamtych okolicznościach uznawano to w jakimś stopniu za sensację. Dalej jest Leo Beenhakker. Najpierw wyszukał dla kadry Grzegorza Bronowickiego (w spotkaniu z Portugalią zagrał genialne spotkanie!), by nie zabrać go na dziewicze dla Polski EURO 2008. Oprócz niego nie zabrał Radosława Matusiaka, który zagrał bardzo udane kwalifikacje (Holendra tłumaczy późniejszy brak formy tego gracza) czy Grzegorza Rasiaka. Znowu uznania w oczach szkoleniowca nie uzyskał Artur Wichniarek. Także pozostawienie "w domu" Pawła Brożka wydaje się być sporym błędem. Na Mistrzostwa Europy został zabrany "ulubieniec" trenera - Tomasz Zahorski (Górnik Zabrze). Oprócz niego pojechali m.in. Michał Pazdan i Jakub Wawrzyniak (zwłaszcza nazwisko pierwszego było bardzo zaskakujące). Franciszek Smuda też na tym polu "brylował". Lubował się w korzystaniu z usług tzw. "zaciągu zagranicznego", który urósł do granic absurdu. Wyrzucił z kadry Artura Boruca i Sławomira Peszko (ich umiejętności stricte piłkarskie jednak były argumentem do pozostawienia ich w kadrze). Także nie był zwolennikiem doświadczonego obrońcy - Michała Żewłakowa. Dobrym krokiem było za to zabranie Rafała Wolskiego. Młody zawodnik oczywiście pojechał tam jako "turysta", ale zebrane doświadczenie może pozytywnie przełożyć się na jego reprezentacyjną przyszłość. Został jeszcze trener Adam Nawałka. Powoływał bardzo wielu zawodników. Dużą sensację wywołały dwa nazwiska: Rafał Leszczyński (zawodnik z 1 ligi - drugi poziom rozgrywek w Polsce!) oraz Rafał Kosznik. Świetnym wyborem natomiast okazał się Sebastian Mila. "Weteran" odpłacił się trenerowi za zaufanie swoją dobrą grą (zwłaszcza gol przeciwko Niemcom, 2:0). Jak widać trenerzy potrafią zaskakiwać, oby podejmowali tylko dobre decyzje.
            ["Ucięte głowy"]
Pomysłowość nie zna granic...wróć!...głupota nie zna granic. Bardzo głośne słowa krytyki (zwłaszcza za naszą zachodnią granicą) miało pewne medialne wydarzenie przed EURO 2008. Wyobraźcie sobie, że dwa polskie tabloidy (ich tytułów nie wymienię) wywołały burzę swym fotomontażem, którego zamieściły w jednym ze swoich artykułów. Ukazany został Leo Beenhakker (ówczesny trener Reprezentacji Polski), który trzymał dwie odrąbane głowy: Michaela Ballacka (wtedy kapitan Reprezentacji Niemiec) i Joachim Löw (trener Niemiec). Cały artykuł został okraszonym chwytliwym tytułem: "Leo, przynieś nam ich głowy!". "Brawo" panowie "dziennikarze". Płytkie i obleśne. Oczywiście to była zwykła prowokacja ukierunkowana na zrobienie sensacji, a przede wszystkim zwiększenia nakładów. Leo przeprosił obu Niemców medialnie i osobiście. Zareagowała Rada Etyki Mediów, która nakazała przeprosić pokrzywdzone strony. Jedna z tych "gazet" chyba nie darzy sympatią holenderskiego szkoleniowca, bo później stworzyli fotomontaż z...jego uciętą głową. Niepochlebny mu tekst został zatytułowany: "Macie głowę Beenhakkera". Nieładnie... Powszechnie się mówi, iż wspomniane gazety posiadają (przynajmniej w dużym procencie) kapitał niemiecki.
            [Uwaga, stadion!]
Stadiony wybudowane na EURO 2012 mamy piękne i już! Możemy być dumni. Niestety, nie brakowało również w ich sprawie żenujących historii. Od czego by tu zacząć? Najlepiej od stadionu, który w miarę chwalebnie przebrnął misję "EURO 2012", czyli Stadion Miejski w Poznaniu (obecnie pod nazwą INEA Stadion). Domowy obiekt Lecha Poznań i Warty Poznań w ogóle jako pierwsza arena EURO 2012 została oddana do użytku. Nie obyło się jednak bez problemów. Po pierwsze, znacznie przeszacowano koszt modernizacji obiektu. Po drugie, zawiodła...murawa. Z uwagi na niewłaściwe naświetlenie trawy promieniami słonecznymi jej stan, mówiąc delikatnie, nie był zadowalający. Musiano wymienić murawę przed imprezą docelową, jaką były Mistrzostwa Europy. Teraz gdański stadion (PGE Arena Gdańsk). Nasz "Bursztynek" :) Rzeczywiście piękny stadion, jednakże był o niego spory zgrzyt. Skompromitowaliśmy się z organizacją na tym obiekcie meczu towarzyskiego z Francją (0:1, czerwiec 2011 roku). Policja zablokowała możliwość rozegrania tego spotkania (2 tygodnie przed terminem meczu). Tłumaczono to poziomem przygotowania stadionu (był placem budowy) i co z tego wynika niemożnością zapewnienia bezpieczeństwa kibicom. Mecz przełożono do Warszawy (Stadion Legii Warszawa), a Gdańskowi, ludziom odpowiedzialnym za budowę stadionu oraz odpowiedzialnym za urządzanie meczów Reprezentacji Polski pozostał tylko wstyd. Pora na Dolnośląskie i tamtejszy Stadion Miejski we Wrocławiu. Obiekt borykał się (czas przeszły?) z różnorakimi problemami. Raz, to budowa "szła jak po grudzie" (można by o tym oddzielny artykuł napisać :D). Dwa, jego nierentowność. Wreszcie trzy - "najzabawniejszy"- jego...pranie. Mianowicie elewację budowli stanowi cienka siatka (membrana) wykonana z włókna szklanego i teflonu, która niestety się brudzi. Sęk w tym, że...miała być odporna na zanieczyszczenie. Jeszcze w marcu 2011 zapewniano o tym publikę, powołując się na 10-letnią gwarancję wykonawcy, by w 2012 roku poddać elewację czyszczeniu. Wymagane są do tego specjalne detergenty (środki czyszczące) oraz spore zaangażowanie pracujących przy tym osób (mówimy o powierzchni...22 800 m²!). Przechodzimy wreszcie do naszej dumy przed duże "D" - Stadionu Narodowego w Warszawie. Z popularnym Orlim Gniazdem niestety "wtop" było ogrom. We wrześniu 2011 roku planowano na nim rozegranie prestiżowego meczu towarzyskiego z Niemcami (2:2). Słowo "planowano" jest tu jak najbardziej na miejscu. W czerwcu wspomnianego roku Ministerstwo Sportu ogłosiło, że mecz zostanie przeniesiony na PGE Arena Gdańsk. Powód? Prozaiczny - warszawski stadion nie było gotowy (opóźnienia w budowie). Głośna była sprawa ze schodami. Mowa o wadliwych schodach kaskadowych, które są bardzo ważne dla zagadnienia bezpieczeństwa kibiców - pełnią rolę drogi ewakuacyjnej. Niestety wykonano fuszerkę! Okazało się, że wadliwe schody zbudowano z betonowych półfabrykatów i sztywno połączono, problem był z ich sklejeniem a na belkach i słupach podtrzymujących wspomniane schody pojawiły się pęknięcia. Nie przyłożono się również do tzw. "szczelin dylatacyjnych" i w wyniku tego zaniechania deszczówka zalała pomieszczenia pod trybunami (m.in. pokój VIP). W czerwcu 2012 roku podczas pierwszego meczu Biało-czerwonych na EURO 2012 z Reprezentacją Grecji (1:1) nie popisano się z rozsuwanym dachem obiektu. Ów dach został zamknięty i piłkarze grali w zasadzie w hali. Decyzję grania pod dachem podjęła UEFA, która miała na względzie niekorzystne prognozy meteorologiczne (miała być ulewa). Rzeczywiście padało, ale przez takie działanie warunki do gry były ciężkie (gorąco i utrudnione oddychanie). Mieli narzekać na te niedogodności polscy piłkarze. To nie wszystko, bo na trybunach pojawiła się woda - wadliwie zrobiono na stadionie system odpływowy. Cała sprawa doprowadziła do nowej ksywki warszawskiej budowli - Sauna Narodowa. Z kole niedługo później (październik 2012 roku) arena w Warszawie zaskarbiła sobie nowe miano - Basen Narodowy. W pamiętnym meczu z Anglią (1:1) tym razem dach postanowiono nie zamykać. Intensywne opady deszczu sprawiły, że gra nie była po prostu możliwa. Płyta boiska bardziej nadawała się do gry w piłkę wodną niż nożną. Mimo to długo zwlekano z decyzją odwołania meczu. Ostra krytyka nie dotknęła tylko kwestii nie rozsunięcia dachu, ale też jakością murawy (zawiódł system odprowadzania wody). Staliśmy się pośmiewiskiem na oczach Europy i świata. Miał też miejsce pewien incydent. Dwóch fanów wdarło się na boisko i "bawiło się w basenie", dając radochę zgromadzonym na trybunach. Za swoje zachowanie usłyszeli wyrok sądowy: 2-letni zakaz stadionowy i umorzenie sprawy ("znikoma szkodliwość czynu zabronionego"). Sam mecz, który był w ramach eliminacji Mundialu 2014, udało się rozegrać na następny i padł wynik remisowy, 1:1 (Orły miały przewagę w tym spotkaniu). Jak podał NIK (Najwyższa Izba Kontroli), obiekt przepłacono o 460 milionów PLN (w sumie wydano na niego ok. 2 miliardy PLN!)! Oby w przyszłości nasze stadiony przynosiły nam tylko same radości.
            [Wódeczka i imprezy]
Hahahahaha, to zagadnienie w tym poście wcześniej czy później po prostu musiało nadejść. W Polsce alkohol ma długą i bogatą tradycję, także dziś możemy już mówić wręcz o polskiej kulturze picia. Na usta aż się ciśnie postawa szlachty w okresie I Rzeczpospolita. Słynęli oni z nadużywania trunków i hucznych zabaw. Nie dziwmy się więc, że i nasi piłkarze zaglądają do kieliszka. Winni jednak zdawać sobie sprawę, ile i gdzie mogą posmakować płynu "żrącego" gardło. Pół biedy jeśli piją w czasie wolnym - gorzej jeśli piją (i to w sporej ilości) na zgrupowaniach kadry czy wręcz przed meczami Biało-czerwonych. Poniżej macie moi drodzy zestawienie pijackich wybryków naszych graczy. Będzie to skrót, bo...trochę się tego nazbierało, niestety. Zapewne to tylko kropla w morzu (wódki chciałoby się rzec), bo solidarność wśród piłkarzy blokuje wypływ na jaw wszystkich tego typu afer. Zaczynamy więc. Jest wiosna 1936 roku. Ruch Hajduki Wielkie (dzisiaj Ruch Chorzów) w sparingu doznaje "batów" od II-ligowej wtedy Cracovii. Sensacja wielkich lotów, bo gracze Ruchu byli wtedy hegemonami polskiej ligi. Co prawda, krakowscy gracze zagrali świetne spotkanie, jednakże ich zwycięstwo w głównej mierze było wynikiem...libacji śląskiej drużyny do wczesnych godzin rannych. Mięli problemy podczas meczu z utrzymywaniem równowagi i wzrokiem! Cracovia wygrała aż 9:0. Najlepszy wówczas gracz Ruchu (i jeden z najlepszych graczy Reprezentacji Polski w jej historii), Ernest Wilimowski, oficjalnie dlatego nie pojechał z kadrą na Igrzyska Olimpijskie 1936 (Polska zajęła wtedy 4 miejsce). Mówi się, że zdecydowano o pozostawieniu go w domu bo za swoją grę w klubie miał zarabiać pieniądze ( na Olimpiadzie grali piłkarscy amatorzy, a nie zawodowi gracze) i wódka była tylko pretekstem. Innym powodem był sam śląski klub, który hurtowo wygrywał w lidze, co nie podobało się polskiej centrali piłkarskiej. Innym przykładem jest Ernest Pohl. Także Górnoślązak, także Ernest, także wybitny zawodnik i także duża skłonność do alkoholu. Pohl (czy Pol) nie tylko strzelał mnóstwo goli, ale również lubił sobie dość często "golnąć". Krążyły o nim legendy. Sam o sobie miał mówić: "Ernest pije, ale Ernest gra". Ponoć miał umawiać się z kelnerami, aby ci mu dolewali "pewną ciecz" do zupy - taki miał ciąg do alkoholu. W kadrze Polski zawieszono go na parę miesięcy paradoksalnie za...piwo. Gdy ówczesny trener Reprezentacji Polski (Ryszard Koncewicz) złapał go na piciu "bursztynowego trunku", to ten uznał że nie jest "szczeniakiem", nie posłuchał szkoleniowca i został ukarany. Miało to miejsce na jesieni 1962 roku, po meczu z Czechosłowacją. Kolejna historia miała miejsce na Mundialu 1974. Tym razem to "aferka". Podopieczni Górskiego dostali "przepustkę" i do 23:00 bawili się na mieście. Dostali też przykaz, że nie ma mowy o piciu alkoholu. Na zbiórkę spóźnił się (30 minut) obrońca Adam Musiał i do tego czuć było od niego zapach piwa. Pan Kazimierz postanowił niesfornego wychowanka wyrzucić z zespołu. Na "prośby" do trenera udał się Jan Tomaszewski i Kazimierz Deyna. Trener się ugiął, ale w meczu ze Szwecją Adam Musiał nie wystąpił (II faza turnieju). Polacy zwyciężyli piłkarzy ze Skandynawii 1:0, ale zagrali bodaj najgorsze spotkanie w całych mistrzostwach. Największym skandalem pijackim była tzw. Afera na Okęciu w 1980 roku - ale o tym już było pisane w tym artykule (we wcześniejszym poście). A teraz o czasach "współczesnych". Po przegranym meczu Polaków we Lwowie 0:1 (sierpień 2008 roku), na imprezę zakrapianą "dozą" alkoholu zdecydowało się trzech reprezentantów Polski: Artur Boruc, Dariusz Dudka i Radosław Majewski. Trener Leo Beenhakker się zdenerwował i zawiesił na czas nieokreślony wspomnianych piłkarzy. We wrześniu 2010 roku (po towarzyskim meczu z Australią, 1:2) z kadry wylecieli natomiast Maciej Iwański i Sławomir Peszko. Peszko został złapany jak wychodził nad ranem z pokoju Iwańskiego podczas zgrupowania kadry. Sprawę miał "załagadzać" kapitan zespołu - Michał Żewłakow. Ledwo miesiąc później (październik 2010 roku) kolejny skandal. Znowu Franciszek Smuda pozbywa się dwóch piłkarzy za spożywanie alkoholu. Tym razem na ustach całej piłkarskiej Polski był Artur Boruc i Michał Żewłakow. Miało to miejsce podczas lotu samolotem, którym to Reprezentacja Polski wracała z towarzyskiej potyczki przeciwko USA (2:2, Chicago). Tym razem raczono się winem. Trener miał dać im "ochrzan" na miejscu. Dla Boruca to już drugi taki wyskok. No i "barwny" przypadek Sławka Peszko (recydywista :D). Tym razem nie upił się na zgrupowaniu...ale i tak Smuda "wywalił" go z najważniejszej drużyny w kraju (w wyniku czego nie zagrał na EURO 2012). Cała historia miała miejsce poza granicami Polski i w czasie kiedy Peszko przebywał w swoim klubie (liga niemiecka). Miał się on spotkać z Łukaszem Podolskim i Marcinem Wasilewskim. Po imprezie Peszko wracał do siebie taksówką i wtedy miało dojść do niemiłego incydentu. Pijany zawodnik uznał, że taksówkarz chce go oszukać i miał próbować wyrwać taksometr. "Poszkodowany" miał zabrać awanturnika na niemiecką policję, gdzie go zatrzymano. Smuda nawet pofatygował się do tamtejszej jednostki policji, by "wyjaśnić" cały przebieg wydarzeń. Myślę, że nasi reprezentanci powinni brać przykład z Łukasza Podolskiego, który...nawet piwa nie pije :)
            [Wykiwani]
Teraz o Mundialu 2006, ale jednak w nieco innym kontekście. Niezły "Meksyk" powstał z zakupem praw telewizyjnych i publicznym pokazywaniu tej imprezy w Polsce. Bodajże jedyną stacją, która pozyskała prawa emisji mistrzostw była (nie "P"odam jej nazwy :D) "telewizja ze słoneczkiem". Jak pamięć mnie nie myli, w eter poszła wieść że mecze będę zablokowane (puszczone na kanale płatnym). Odezwały się głośne słowa krytyki i nawet wytoczono zarzut, że to łamanie prawa o braku powszechnego dostępu do (górnolotnie mówiąc) dobra narodowego. Wszakże, piłka nożna to sport nr 1 w naszym kraju i taka teza ma mocne podstawy. Zresztą "telewizja ze słoneczkiem" pokazała już w tym roku jak traktuje nas kibiców. Krok z "zamurowaniem" siatkarskiego Mundialu mówi wiele. Na otwartym kanale pokazano tylko mecz otwarcia i finał - ale łaska! Wróćmy do tematu. Finalny wynik tamtej mundialowej afery był taki, że wspomniana telewizja ugięła się i dużą część meczów udostępniła publicznie. Później Telewizja Polska również zakupiła możliwość pokazywania spotkań i powstał swoisty "medialny tandem". Miejmy nadzieję, że finały EURO 2016 (tak, "telewizja ze słoneczkiem" jak na razie ma wyłączne prawo ich pokazywania na terenie Polski) nie wpadnie na "fenomenalną" ideę zatarasowania mistrzostw przed społecznym "wglądem".
            ["Zibi"]
Zbigniew Boniek był świetnym piłkarzem, jest utalentowanym kapitalistą i bynajmniej "nie szarą" postacią. Pisałem już o jego prezesurze i udziału w tzw. Aferze na Okęciu. To jednak kropla w jego morzu "wyskoków". Skupmy się na początek nad okresem jego życia, którego roboczo można nazwać: Boniek-Trener. Zibiemu trenerka wybitnie nie szła. Ne miał sukcesów z klubami i w niesławie zakończył współpracę z nami. Pamiętny był mecz 0:1 z Łotwą u siebie w eliminacjach Mistrzostw Europy. Przygoda z kadrą była krótka, bo nawet nie było to pół roku. Jednak niesmakiem była sama forma jego rezygnacji z piastowanego stanowiska. Otóż, ogłosił ją 3 grudnia 2002 roku...będąc bodajże na wakacjach poza granicami Rzeczpospolitej Polskiej! Trochę klasy zabrakło. Inna kwestia to Boniek-Biznesmen. Pojawiły się "gorące" informacje o tym, że rzekomo pan Zbigniew miałby być umoczony we włoskiej aferze hazardowej. Głośna sprawa, którą bada na Półwyspie Apenińskim tamtejszy wymiar sprawiedliwości, dotyczy ustawiania meczów w Seria A i Seria B. Zbigniew Boniek za pomocą Twittera dosadnie skomentował doniesienia włoskiej bulwarówki mianem "brednie". Sprawa jest rozwojowa, jak do tej pory Zibi nie jest o nic formalnie oskarżony. Wreszcie Boniek-Piłkarz. Hoho..."temat-rzeka". Charakterek to on zawsze miał. Chyba nie bez przyczyny w jego imieniu można odnaleźć gniew ;) Żeby nie było, na drugie ma Kazio :) Niepokorny, ambitny i krnąbrny. Jednakże nie owija w bawełnę - a to budzi szacunek u większości. Tak się składa, że skandal na lotnisku był jego recydywą. Rok wcześniej nasz "rudy geniusz" futbolu trochę "nawywijał" swoim zachowaniem. Po wyjazdowym meczu z Holandią w ramach eliminacji Euro 1980 (1:1, 17.10.1979, Amsterdam) charakter Bońka dał o sobie znać. Wdał się on w "pyskówkę" z przedstawicielami mediów (tzw. Szczekanie na dziennikarzy), co skutkowało jego przymusowym półrocznym rozbratem z występami w Reprezentacji Polski. Na koniec jeszcze jedno wydarzenie dotyczące pana Zbigniewa, choć tym razem mówię to z przymrużeniem oka. Mianowicie dla udanym dla nas Mundialu 1982, w decydującym meczu o awans do 1/2 turniej spotkały się zespoły Polski i ZSRR. Moi mili, ten mecz oprócz sukcesu sportowego naszej Reprezentacji, miał silne znaczenie polityczne. Przeto pod koniec 1981 roku wprowadzono w Polsce stan wojenny i grożono społeczeństwu (propagandowe zastraszanie), że jeśli nie będzie spokoju to nasi "towarzysze" z ZSRR wjadą do nas swoimi czołgami. Nie muszę mówić, że naszym graczom ambicji w tamtym spotkaniu bynajmniej nie brakowało. Zremisowali 0:0 i dzięki korzystnym wynikom w innych meczach uzyskali "promocję" do najlepszej czwórki turnieju. Jednak zabawna sytuacja miała miejsce po meczu, kiedy z Bońkiem przeprowadzono wywiad w TV. Boniek paradował tam w...koszulce CCCP (ZSRR) :D Nie krył przy tym radości z osiągniętego wyniku.
            [Inne]
(Furtok-Szczypiornista) W piłce nożnej tylko bramkarz (i to we własnym polu karnym) może zagrywać futbolówkę. Zasada ta wydaje się być oczywista... Jak nas uczy historia, nie dla wszystkich jest to klarowne. W kwietniu 1993 roku Polska podejmowała San Marino (eliminacje Mundialu 1994). Nie wiem, czy nasi gracze nie podeszli poważnie do tego meczu czy piłkarze-amatorzy z tego "państewka" zagrali świetny mecz, ale długo utrzymywał się wynik bezbramkowy. W 70 minucie "popisał" się ówczesny piłkarz GKS Katowice - Jan Furtok. Mianowicie, piłkę dośrodkowaną w pole karne przez Romana Koseckiego wykończył...ręką! Zagrał tak umiejętnie, że sędzia nie dopatrzył żadnego przewinienia i bramkę uznał. Sam Furtok mówi, że nie planował tak zdobyć gola, tylko...zadziałał instynkt :) Pan Janek jednak grać w piłkę umiał, m.in. zdarzyło mu się zająć kiedyś 2 miejsce w klasyfikacji strzelców w lidze niemieckiej (sezon 1990/91). (Gadocha i kasa) To był głośny konflikt. Polacy mają zagrać ostatni mecz w grupie Mundialu 1974 z Włochami. Dla naszych graczy był to mecz jedynie o prestiż (nasi gracze zapewnili sobie już wcześniej awans do II fazy mistrzostw), a gracze Italii byli natomiast jedną nogą od powrotu do domu. Zwycięstwo Biało-czerwonych oznaczało, że wraz z Argentyną przejdą dalej - inny rezultat promował graczy Azzurri. Argentynie zależało bardzo na "ambicji" naszych Orłów i ponoć mieli nawet przeznaczyć im pewną sumę pieniędzy - taki "doping" :D Wszystko fajnie, ale...podobno całą sumę sobie przywłaszczył Robert Gadocha. Skrzydłowy kadry Orłów Górskiego twierdzi, że żadnych pieniędzy nawet nie widział i całe zamieszanie wywołała jego żona z zemsty (dziś są po rozwodzie). Rzecz "obijać się" miała o sumę 24 000 USD. Polacy zwyciężyli wtedy Włochów 2:1 po dwóch genialnych bramkach, a honorowego gola dla naszych rywali zdobył pod koniec meczu (nasz "milusiński" :D) Fabio Capello. Oficjalnie jedyną "zapłatą" Argentyńczyków za nasze zwycięstwo miały być skrzynki z jabłkami. To się nazywa mieć gest! :) (Hymn) Jest pewna rzecz, która mnie razi. Jest to mianowicie sposób wykonywania naszego hymnu. Nie pamiętam, o które mecze chodzi (coś mi świta o Niemczech, ale mogę się mylić), ale grano naszą ojczystą melodię w "ślimaczym" tempie. Przecież ona jest jakby nie była...wojskowa! To jest i ma być żwawa "nuta". Nie wiem jakie są zasady jego grania, ale trzeba pomyśleć o odgórnym przykazie, a nie żeby było pole do indywidualnej interpretacji. Jeśli dobrze pamiętam, w meczu Szwecja-Polska zagrano hymn tak, aż mi szczęka opadła. Tym razem w pozytywnym sensie. Para szwedzkich śpiewaków (bodaj przy dźwiękach orkiestry) zaśpiewali nasz hymn po polsku! Coś wspaniałego i warte powielania. Także podoba mi się zwyczaj ze siatkarskich aren, gdy kibice w biało-czerwonych barwach "hymnowali" a cappella. (Koszulka Koseckiego) To była chyba najdziwniejsza czerwona kartka dla polskiego piłkarza na meczu kadry w historii. Do tego przedziwne zachowanie samego "zainteresowanego". Październik 1995 roku. Mecz Słowacja-Polska w ramach eliminacji EURO 1996. Polakom mówiąc kolokwialnie "nie szło". W zasadzie eliminacje były przegrane. Nerwy puszczają Piotrowi Świerczewskiemu i Romanowi Koseckiemu. Oboje "wylatują" z boiska. Pan Roman jednak dostał "czerwień" za...pokazaniu torsu :D Jak Kosecki miał zostać zmieniony i schodził z murawy, to zdjął manifestacyjnie koszulkę. Gdy sędzia pokazał mu kartonik, pocałował "orzełka" (skądinąd piękny gest), położył swoją koszulkę przy bocznej linii i udał się do szatni. Był to zresztą ostatni mecz w Reprezentacji Polski tego wybitnego zawodnika (29 lat/19 goli). Nie tak powinien wyglądać pożegnalny występ Reprezentanta Polski. Ale pan Roman wiele dał kadrze i oby to wydarzenie nie zasłoniło jego niewątpliwie dużych zasług. Biało-czerwoni mecz przegrali 1:4, mimo iż pierwsi zdobyli bramkę. (Kucharz) Mundial 2006 - Konferencja prasowa po nieudanym pierwszym meczu turnieju z Ekwadorem (0:2). W sali w Barsinghausen dziennikarze przecierali oczy ze zdumienia. Do spotkania nie pofatygował się Paweł Janas (wówczas trener kadry) oraz nikt z piłkarzy. Natomiast przybył Michał Listkiewicz (wówczas prezes PZPN), Antoni Piechniczek i...kucharz Reprezentacji Polski :D hahahahaha Oczywiście głosów oburzenia nie brakowało. Słodko-gorzka historia. Do dziś stanowi to wytyk w kierunku trenera Janasa. Ów kucharz nawet nie powiedział słowa (bodaj nikt nie zadał mu pytania). Z szacunku do nie niego wymienię go z imienia i nazwiska - Tomasz Leśniak, i brawa mu za odwagę oraz chęć, których niektórym wyraźnie zabrakło. ("Mrówa") "Zabawna" historia. Na przełomie 2002 i 2003 roku piłkarz Schalke 04 Gelsenkirchen przechowywał 110 kartonów z papierosami...nieopodatkowanych (z przemytu) dodajmy. Następnie "lwią część" z nich sprzedał innym osobom z profitem. Straty (niezapłacone podatki) obliczono na ponad 3 000 €. Przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości w niemieckim mieście Essen, domagają się dla nieuczciwego zawodnika 180 000 €. Później wydano wyrok, w którym skazano gracza na karę grzywny w wysokości 43 500 €. O kim mowa? o Tomaszu Hajcie! Popularny Gianni grał wtedy jeszcze w Reprezentacji Polski (na pozycji obrońcy, przypomnijmy). O Hajcie można rozmawiać godzinami - taka to osobowość. Abstrahując od tego, że jego czyn jest niemoralny i przestępczy, to dlaczego on właściwie brał udział w tym procederze? Wszakże chodzi o "marne" parę tysięcy €, które przy jego zarobkach w czołowym klubie Bundesligi wyglądały wręcz śmiesznie. (Zakazy stadionowe Klicha) W listopadzie 2013 roku we Wrocławiu odbyło się towarzyskie spotkanie Polski ze Słowacją. Po marnej grze Orły poległy 0:2. Jednak nie o tym. Dzień po tym meczu piłkarz Reprezentacji Polski, Mateusz Klich, zdenerwowany zachowaniem kibiców na stadionie, "wyleciał" z komentarzem na Twitterze: "40.000 zakazów stadionowych po wczoraj. Byłem na trybunach i to, co się tam dzieje, to jest masakra...:/ byle zjeść i ponap...". Chłopak pochodzi z moich rodzinnych stron, więc mam do niego sentyment, lecz niech zastanowi się co pisze. Później co prawda częściowo odwołał swoje "zakazy stadionowe", jednak wiadomość poszła w eter. Pewnie Mateusz ma dużo racji, ale krytykować też trzeba umieć. Mi też się wiele rzeczy nie podoba u naszych kibiców, więc rozumiem po części jego zachowanie. Może fani dali plamę na tamtym meczu, ale "twitterowiec" również. Tak czy inaczej - zamieszanie powstało. (Zasługi Gmocha przez duże "Z") I jeszcze słów "kilka" o panu Jacku Gmochu. Wszyscy znamy jego oryginalne mowy i barwne określenia (np. "główkarze" :D). Jednak jedna z jego wypowiedzi była "poniżej pasa". Nawet mnie ona obruszyła. Gmoch mianowicie zawłaszczył sobie wszystkie zasługi Reprezentacji Polski w latach 1972-86! Bardzo nieładnie panie trenerze. To pewnie temat na dłuższą rozprawę, jednak tak pokrótce. Jacek Gmoch u boku śp. Kazimierza Górskiego miał bardzo ważną i innowacyjną wówczas funkcję, a mianowicie tzw. "bank informacji" (rozpracowywał rywali). Jednak nie on był pierwszym trenerem, nie on podejmował decyzje i nie ponosił za nie odpowiedzialności. W ogóle Gmoch nie zwraca uwagę kwestie mentalne, a przecież one są nie mniej ważne niż "suche" informacje. Pan Kazimierz potrafił zrobić świetną atmosferę i świetnie trafiał do zawodników. Ponadto sukcesy nie byłyby możliwe, gdyby nie utalentowane generacje piłkarzy i trenerów klubowych czy też np. paradoksalnie...bieda (dzieciaki spędzały całe godziny kopiąc piłkę na trzepakach). Na słowa Gmocha ostro zareagowało (i słusznie) środowisko Orłów Górskiego. Mam nadzieję, że pan Jacek "źle dobrał słowa" i zakrzywiły one obraz jego poglądu. Oby tak było.
I to byłoby na tyle. Aż włos się jeży na głowie, jak się pomyśli że to tylko wybrane historie. Niektóre z nich śmieszą, inne denerwują, jeszcze inne są w oparach głupoty i absurdu a są też te, które niczym nie różnią się od kryminału. W jednym chyba się zgodzimy - tych sytuacji w ogóle nie powinno być. Posiłkując się słowami piosenki: "Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie" - oby (przynajmniej i aż tyle). Miłego dnia drodzy czytelnicy. Czołem! :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz